Ryszarda Kapuścińskiego sztuka reportażu

Autor: Michał Głowiński
źródło: opracowanie własne
data publikacji: 2001-11-16

Ryszard Kapuściński jest wybitnym pisarzem. Pisarzem uprawiającym przede wszystkim gatunek zwany reportażem. Z pewnością, można mówić o reportażu literackim, by go odróżnić od reportażu ściśle dziennikarskiego, doraźnego, zajmującego się wyłącznie chwilą bieżącą i nie aspirującego do uogólnień, szerszych ujęć, nie pretendującego do wyjścia poza efemeryczność, na jaką skazany jest dziennik a nawet tygodnik. Literacki nie znaczy jednak – fikcyjny.

Literackość nie polega bowiem na fantazjowaniu, na budowaniu fabuł układanych w zaciszu gabinetu, polega na całkiem czym innym – na szukaniu formy, w której dadzą się przedstawić relacjonowane zdarzenia, na kreowaniu podmiotu opowiadającego, na takim wreszcie ujmowaniu wypadków, o których się opowiada, by ujawnić ich różne aspekty, nie tylko aktualne uwikłania – aspekty polityczne, ale też psychologiczne, aspekty społeczne, ale również indywidualne.

Motto jednego z rozdziałów „Czerwonego i czarnego” Stendhala: „powieść, jest to zwierciadło, które obnosi się po gościńcu”, stało się banałem, cytowano je bowiem i wtedy, gdy była po temu potrzeba i gdy jej brakowało. Dzisiejszy reportaż, taki przynajmniej, jaki uprawia Kapuściński, nie mieściłby się już w tym określeniu, choć – jakby mogło się wydawać – przylega ono do niego lepiej, niż do jakiejkolwiek innej pisarskiej formy. Nie mieściłby się choćby dlatego, że reporter częściej porusza się po bezdrożach niż drogach, jego gościńcami bywają afrykańskie pustynie i busze, a także – podbiegunowe lodowe pola. Porusza się rozmaicie, czasem nawet pieszo – i korzysta z najróżniejszych środków lokomocji, od zwierząt pociągowych po odrzutowce.

Terenem jego penetracji może być każde miejsce, które wydaje mu się ciekawe i warte obejrzenia (nie dla swych uroków pejzażowych), każde miejsce, w którym coś się dzieje, co ma ogólniejsze znaczenie dla współczesnego świata, a zatem rozgrywają się wypadki, mogące zainteresować czytelników, przebywających w odległości tysięcy kilometrów od teatru wydarzeń. W przypadku reportaży Kapuścińskiego są to miejsca trudne i niebezpieczne, takie, które starożytni określali jako loci horridi, nie pisze on bowiem relacji z paryskich salonów, czy miejsc, w których eleganckie towarzystwo korzysta z uroków wczasowania.

Ale literackość reportażu to przede wszystkim pewna konstrukcja podmiotu opowiadającego. Reportaż jest pod tym względem gatunkiem na swój sposób paradoksalnym: autor nie może opowiadać o sobie, ale też nie może być nieobecny, nie może uznać, że to, co relacjonuje, dzieje się bez jego udziału, nie może niczego przedstawiać z oddalenia. Musi uczestniczyć. Socjologowie mówią o obserwacji uczestniczącej; myślę, że ta formuła doskonale daje się zastosować do reportażu. Reporter nie ma prawa zrezygnować z mówienia o własnym doświadczeniu. Nie opowiada wprawdzie o sobie, nie umieszcza się na pierwszym planie, ale musi być. Musi odznaczać się wyrazistością, musi się charakteryzować jednostkowymi właściwościami. Bez konkretnego narratora nie ma reportażu. I Kapuściński w swoich opowieściach konsekwentnie takiego narratora buduje.

Przede wszystkim jest on człowiekiem ciekawym świata. Ciekawość stanowi główny motor jego działania, musi ją zaspokoić, musi się dowiedzieć, jak rzeczy mają się naprawdę. Ciekawość świata w ogólności, ale przede wszystkim – ciekawość ludzi. Tych wielkich tego świata, ale – zwłaszcza – tych małych, wmotanych w procesy dziejowe, uzależnionych od determinizmów i kaprysów historii, tych, którzy stają się ofiarami tyranii i rewolucji.

Osobliwością reportaży Kapuścińskiego jest to, że choć opowiadają o ruchach masowych, wielkich przemianach i wielkich kataklizmach, ich narrator interesuje się z reguły jednostkami, ich indywidualnym doświadczeniem, ich przeżywaniem tego, w czym los kazał im brać udział. A jest to ważny współczynnik literackości tych utworów, literatura bowiem nie opowiada o tym, co masowe, jej nieustannym przedmiotem jest los jednostkowy. I to również wtedy, gdy mówi – jak Kapuściński – o wielkich ruchach społecznych. Jego narrator pyta i obserwuje, czasem się dziwi, ale prawie nigdy bezpośrednio nie ocenia. Dzieje się tak, jak w wybitnych dziełach literackich: władza sądzenia pozostawiona została czytelnikowi.

Jak każdy wybitny pisarz, Ryszard Kapuściński ma swoje ulubione sprawy, których omówienia i wizje dominują w całej jego twórczości, ten i ów by powiedział: ma swoje twórcze obsesje. Wyróżniłbym dwa wątki zasadnicze: rewolucje i bunty związane przede wszystkim z wielkim procesem dekolonizacji oraz – od połowy lat 70. – rozpad systemów autorytarnych. W traktowaniu pierwszego wątku, ważnego głównie dla wcześniejszego okresu twórczości, ujawnia się fascynacja rewolucją, postaciami bojowników, partyzantów, straceńców, ścieraniem się różnych porządków. Fascynacja ta nie jest odosobnioną właściwością Kapuścińskiego, jest charakterystyczna dla czasu, ulegali jej najwybitniejsi intelektualiści, by przypomnieć choćby Jean-Paul Sartre’a. Nie jest on jednak po prostu piewcą partyzantów i buntowników, usiłując zrozumieć i ukazać motywy ich działania, pojąć ludzką sytuację.

Jedno chciałbym podkreślić ze szczególną mocą: bunty, ruchy rewolucyjne i niepodległościowe, jeśli działy się daleko i były skierowane przeciw tym, którzy znajdowali się po przeciwnej stronie barykady, były nieustannie dyskontowane przez propagandę komunistyczną; można by powiedzieć, że im komunizm był na swym własnym terenie bardziej konserwatywny, im bardziej zależało mu na zachowaniu tego, co określano jako realny socjalizm, z tym większym ferworem wspierał ruchy rewolucyjne, nic go nie powstrzymywało w głośnym ich wychwalaniu. Domyślam się, że pisać o tych procesach i wydarzeniach w taki sposób, by uniknąć propagandowych uzależnień i propagandowej usługowości, było szczególnie trudno. Ryszardowi Kapuścińskiemu w dużej mierze to się udało, w jego prozie PRL-izmów jest zgoła niewiele. I również z tej racji jego reportaże o buntownikach, partyzantach, rewolucjonistach, a czasem – słowo to jednak paść musi – terrorystach, zachowały aktualność, nie postarzały się wraz z tym światem, w którym powstały.

Wątek upadku systemów autorytarnych, dobrze – jakby się wydawać mogło – wyposażonym w to wszystko, co miało im zapewniać trwanie długie i bezpieczne, w jakiejś mierze znajduje się na antypodach tego, co nazwać można opowieściami o buntownikach. Kapuścińskiego interesuje rozpad tych struktur, które najpierw same się doprowadziły do stanu, w którym już funkcjonować nie mogły; rewolucyjne obalenie było w jakiejś mierze epifenomenem. O tym opowiadają dwie książki, które uważam za najwybitniejsze osiągnięcia w bogatym dorobku Kapuścińskiego: „Cesarz” (1978) i „Szachinszach” (1982). Są to niewątpliwie jego arcydzieła, a zarazem – jedne z najwybitniejszych pozycji nie tylko polskiego reportażu, ale polskiej prozy w ogólności w drugiej połowie XX wieku. Ogłaszane na przełomie lat 70. i 80., dość powszechnie czytane były wówczas jako alegoria, przedstawiająca rozkład systemu, jaki każdy mógł obserwować w Polsce Ludowej. Te opowieści o absurdzie i paraliżu, ale też o ślepocie władzy, były – być może – alegoriami również, mówiły jednak o konkretnych przypadkach i konkretnych doświadczeniach, były wspaniale opowiedzianymi dziejami upadku.

Ostatnia wielka księga reporterska Kapuścińskiego – „Imperium” (1993) – to także opowieść o rozkładzie, o tym, jak realny socjalizm doprowadził się do stanu wypalenia, jak musiał upaść. Opowieść, w której ważna jest nie analiza politologiczna, o upadku mówią relacje o konkretach, o miejscach nędznych i zapuszczonych, o egzystencji ludzi skromnych i małych. Z tych relacji właśnie można się dowiedzieć, jakiemu rozprzężeniu uległo supermocarstwo, będące – by sparafrazować znaną formułę z retoryki komunistycznej – ostoją światowego totalitaryzmu.

Reportaż z natury rzeczy mówi o konkretach, tych konkretach, które dostrzegł i zanalizował reporter. Tak też się sprawy mają, rzecz jasna, w reportażach Kapuścińskiego. Nie ograniczają się one jednak wyłącznie do obszaru tego, co szczegółowe. Za szczegółem kryją się sprawy ogólne, umożliwia on przekazanie obserwacji generalizujących. Chciałbym tu przywołać jeden z najnowszych reportaży Kapuścińskiego, a mianowicie nie włączoną jeszcze do kolejnej książki opowieść o podróży pociągiem przez Białoruś, opowieść, opublikowaną latem 1996 roku w jednym z sobotnio-niedzielnych wydań „Gazety Wyborczej”. Z pozoru jest to tylko skromna relacja o niezbyt przyjemnym podróżowaniu z Baranowicz do Mińska i następnie – do polskiej granicy. Relacja ta mówi jednak wiele o różnych rzeczach, opis zachowania konduktorek pokazuje, jak wiele z komunistycznej totalitarnej mentalności zachowało się w postawach niedawnych obywateli Związku Radzieckiego, mimo że imperium się rozpadło, a opowieść o stanie kolei i sposobach podróżowania jest najlepszym komentarzem do sytuacji kraju, który nie chce wydobyć się z przeszłości i określić swego osobnego miejsca w świecie. Ten mistrzowski tekst jest jednym z tych w dorobku literackim Ryszarda Kapuścińskiego, które najlepiej ujawniają jego kunszt i metody pisarskie. Polegają one na takiej umiejętności opowiadania, że szczegół, drobny fakt, z pozoru niewiele znaczące wydarzenie, staje się przekaźnikiem uogólnienia, elementem wizji całościującej.

W szkicu tym spojrzałem na dzieła reporterskie Ryszarda Kapuścińskiego (nie poświęciłem tu uwagi ani jego prozie myślicielskiej, zebranej w trzech tomach zatytułowanych „Lapidarium”, ani twórczości poetyckiej) z wyraźnie określonego punktu widzenia: interesowały mnie one przede wszystkim jako dzieła literackie. Także, gdy się patrzy pod tym kątem, nie można nie docenić ich wielkiej wartości.

Tekst prof. dr. Michała Głowińskiego powstał jako jedna z trzech recenzji zamówionych przez Uniwersytet Śląski z okazji przyznania Ryszardowi Kapuścińskiemu tytułu doktora honoris causa tej uczelni. Uroczystości w Katowicach odbyły się w 15.11.2001roku.