Na stacji w Brześciu.

Autor: Ryszard Kapuściński
źródło: Gazeta Wyborcza
data publikacji: 1996-08-10
——————————————————————–

Rano 30 lipca pojechałem pociągiem z Pińska do Brześcia. Odległość 180 kilometrów pociąg pokonuje w trzy i pół godziny: trochę ponad 50 kilometrów na godzinę.

W przeddzień wyjazdu nawet cieszyłem się z tego powolnego tempa, ponieważ chciałem jeszcze raz obejrzeć krajobrazy mojego Polesia, niestety okazało się to niemożliwe: szyby były tak zalepione brudem i błotem, że nie widziało się nic. Było to błoto stare, zaskorupiałe, nałożone na siebie warstwami, tak jak to widać na przekrojach geologicznych, błoto, chciałoby się powiedzieć – wieczne. Otworzyć okien też nie było można, bo są one zamknięte na amen, raz na zawsze. Z powodu tych zaklajstrowanych szyb w wagonie panował półmrok, panowało zaciemnienie, mimo że na zewnątrz świeciło słońce.

Nie można było również wyjść, kiedy pociąg stał na stacji – wyjść mogli tylko ci, którzy wysiadali już na dobre, którzy kończyli jazdę. Ci, którzy jechali dalej, musieli siedzieć na miejscu. System polega na tym, że w wagonie otwierają się tylko jedne drzwi, których pilnuje konduktorka (ile wagonów – tyle konduktorek: 20 wagonów – 20 konduktorek). Są to na ogół młode dziewczyny o silnym poczuciu władzy – wiedzą, ile od nich zależy: chcą – wpuszczą, nie chcą – nie wpuszczą. Krzyczą, wydają rozkazy, grożą. Pasażerowie są posłuszni, potulni, nawet zadowoleni – cieszą się, że w ogóle jadą.

Tymczasem wyjść z wagonu bodaj na chwilę. bodaj na minutę wydaje się deską ratunku. zbawieniem. W wagonie bowiem panuje dławiący zaduch. Nie sposób opisać jego przygniatającej konsystencji. Pachną skarpetki, koszule, kiecki i zapaski, pachy i nogi, coś w tych koszykach pachnie, coś w tych ceratowych torbach, coś idzie od podłogi i ścian, jakaś woń nieokreślona, kwaśnomdła, gorzkosłodka, wszechobecna, uporczywa, stale atakująca, kneblująca. Nie wiadomo, jak oddychać – płytko, to człowiek się dusi, ale głęboko – też się dusi, z tym że przy oddychaniu płytkim uduszenie jest czyste, własne, ekologicznie nieskażone, natomiast przy głębokim – jest naładowane odorem, lepkie, zatykające, jakby kto spoconą pięść pchał komuś do gardła.

W drodze między stacjami, kiedy pociąg toczy się przez bezkresne równiny Białorusi, konduktorki zajmują się makijażem. Każda ma swój osobny przedział, a w przedziale -lusterko. Kiedy dojeżdżamy do Brześcia, są już tak uroczyście eleganckie, jakby za chwilę miała zacząć się na stacji rewia mody. W Brześciu przy kasach tłum napiera na okienka. Napiera, ale milczy. Jeżeli ktoś zacznie krzyczeć, a z powodu braku władzy nie jest do tego uprawniony (a przecież zwykły pasażer nie ma władzy), przechodzący milicjanci wyrzucą go z kolejki. Napieranie odbywa się więc w ciszy, co najwyżej słychać sapania albo pojękiwania tych, którym nie udało się dostać biletu.

Ja też przystępuję do napierania. Udało mi się, pytając na lewo i prawo, ustalić, gdzie jest kasa linii międzynarodowych. Tam napierają ci, którzy mają pozwolenie wyjazdu na Zachód. Oni też napierają, owszem, ale jest to tłum jak gdy by wyższego rzędu. To już są Nowi Białorusini, klasowi bracia Nowych Rosjan. Tu już się i modny garnitur zobaczy, tu poczuje zapach francuskich perfum. Nawet samo napieranie cechuje już większa ogłada. Bo z jednej strony wiedzą, że bez napierania nie dostaną biletu, ale z drugiej mają przecież świadomość, że zachowanie takie jakież jest nieeleganckie, niekulturalne. Na kilkunastu centymetrach przedzielonych okienkiem kasy biletowej odbywa się pasjonująca konfrontacja, nieprzerwane starcie dwóch cywilizacji. Po jednej stronie okienka powiew wielkiego świata – wytworni pasażerowie sypią nazwami: do Brukseli, do Paryża, do Akwizgranu, do Hamburga. I wyjmują pliki dolarów, franków, marek i guldenów. Po drugiej stronie siedzi samotna kobieta (jest tylko jedna kasjerka na ten tłum ludzi) i starym długopisem wypisuje pracowicie duże, zawierające wiele rubryk bilety. A potem zaczyna mozolnie i ostrożnie przeliczać te waluty na ruble białoruskie. Trwa to i trwa bez końca. Nic nie można zrobić, nic poprawić, nic przyspieszyć. Przedzielone małym okienkiem dwa światy stoją naprzeciw siebie, dwie kultury, dwie miary czasu.

W tej konfrontacji między światem Brześcia a światem Paryża i Brukseli Brześć raz po raz triumfuje. Po pierwsze, Brześć nie daje się wodzić za nos i nie pozwala, żeby go poganiano. Brześć ma swój czas i według niego wszystko ma się tu odbywać. Po drugie, Brześć kpi sobie z naiwnej i aroganckiej teorii Zachodu – że pieniądz może wszystko. Tu choćbyś potrząsał wachlarzem dolarów, kasjerka nie sprzeda biletu: miejsc nie ma, ogłasza, i zatrzaskuje okienko. Na szczęście miałem bilet powrotny i chodziło o jego potwierdzenie. Teraz zacząłem rozglądać się za odprawą celną, ponieważ ta odprawa odbywa się w Brześciu na stacji, a nie w pociągu. Na pytanie o urząd celny różni ludzie udzielali mi różnych odpowiedzi, ale w końcu, po nitce do kłębka – trafiłem. Znalazłem się w dużej, mrocznej sali, której środek zajmowały stanowiska celników: stoły, a na stołach aparaty do prześwietlania bagaży -wszystkie nieczynne, bo nie było światła. Dworzec w Brześciu został kiedyś zbudowany w stylu stalinowskiej architektury pokazowej (brama wjazdowa do Związku Radzieckiego) – -blichtr, pompa, złocenia marmury. Ale wszystko to przeszłość. Tynki odpadają, odrzwia nie chcą się zamknąć, żyrandole połamane, poskręcane, ślepe.

W głębi tej wielgachnej hali siedział za biurkiem jakiś celnik i czytał gazetę. Podszedłem spytać, czy można się odprawić. Wymieniłem numer pociągu i kierunek jazdy. Czytał, nie podniósł oczu, nie odpowiedział. Obok siedział drugi celnik, więc chciałem zwrócić się do niego, ale ten siedział ze wzrokiem utkwionym w drugą stronę, zastygły, jakby nierealny, nieruchomy, patrzył gdzieś nieruchomo. Stałem, sytuacja robiła się głupia, gdyż mimo że ponowiłem pytanie, ten, co czytał – czytał dalej, a ten nieruchomy nadał wpatrywał się gdzieś nieruchomo, obaj skrajnie autystyczni, zamknięci gdzieś w swoim głuchym, niedostępnym świecie. Postanowiłem się wycofać, ale wycofać tylko częściowo, bałem się zejść im z oczu zupełnie, bo to mogło wzbudzić podejrzenie – jeżeli wyszedł, to po co wchodził, pewnie myślał, że uda mu się prześlizgnąć, tak bez niczego, do pociągu! Wiedziałem przecież, że głowy tych celników pracują inaczej niż moja, więc teraz starałem się, nie bez wysiłku, iść tropem ich chytrego i podejrzliwego myślenia. A ponieważ fundamentem tego myślenia jest założenie o złych, przestępczych intencjach każdego podróżnego, było jasne, że i we mnie widzą kogoś, kto próbuje ich oszukać, a w czym i jak oszukać, o, na to może być już sto przeróżnych odpowiedzi. Stałem więc na środku sali, oddalony już od celników, ale jednak bojąc się wyjść na zewnątrz, a atmosfera wokół mnie gęstniała coraz bardziej, mimo że pozornie nic się nie działo – jeden celnik czytał, drugi patrzył gdzieś nieruchomo, cisza była zupełna, mimo że dworzec, nie dochodziły tu żadne odgłosy.

Dopiero po jakiejś chwili wszedł drugi pasażer i od razu poczułem się raźniej. Stosunek był teraz dwóch na dwóch: dwóch strażników prawa na dwóch potencjalnych naruszycieli. Ten drugi pasażer zaczął wypełniać deklarację celną. Poszedłem w jego ślady. Pojawili się nowi pasażerowie. Staliśmy czekając, co będzie dalej. Może po godzinie ci moi celnicy gdzieś zniknęli, a zamiast nich zobaczyłem dwóch nowych. Ci zasiedli za stołami i zaczęła się odprawa. Wpatrywałem się zafascynowany, bo rzadko już można obejrzeć takie rzeczy na świecie. Stojący przede mną w kolejce mężczyzna jechał do Berlina. Celnik kazał mu wyjąć wszystkie pieniądze na stół i ułożyć w kupki – tu dolary, tu liry, tu pesety, tu marki. Zaczął liczyć, coś się nie zgadzało, zaczął liczyć od nowa. Znowu nie zgadzało się. Kazał pasażerowi podać portfel. Portfel był zniszczony, miał mnóstwo zakamarków. To właśnie wzbudziło podejrzenie: po co tyle kieszonek, zaszywek? Zaczęło się badanie portfela. W tej kieszonce – nic. A w tej? Też nic. Hmm. Ale coś się nie zgadza. Liczymy od nowa! Dolary, liry, pesety, tu marki. W końcu skarcony, zrugany pasażer może iść dalej. Następny. Znowu nic się nie zgadza. Znowu liczenie, przeliczanie, buszowanie w portfelu. Właściwie u wszystkich jakieś błędy, uchybienia, pomyłki, nieścisłości, niezgodności, przeoczenia, niedoróbki. Wszystkim trzeba stawiać pytania, wychwytywać sprzeczności w odpowiedziach, znowu pytać, kiwać głową z niedowierzaniem.

Ale to nie koniec. Bo przepytani, przeliczeni, celnie zatwierdzeni, musimy jeszcze przejść kontrolę paszportową. W tym celu kierują nas do nowej szali. Nowa sala – nowe czekanie. Władza, żeby swój pełny autorytet, potrzebuje dystansu czasu. Im wyższa władza, tym dłuższe czekanie. A poza tym, jak mawiają śledczy, czekanie zmiękcza. Czekam może kwadrans, może pół godziny. Są! Strażnicy granicy wchodzą do swoich budek i badają paszporty. Znowu pytania, znowu: a gdzie, a co, kiwania głową ni to na znak niedowierzania, ni to – aprobaty. Ale w końcu mamy stempel w paszporcie i możemy pędzić do pociągu, który już od dawna czeka na nas na peronie.

Możemy? Nie możemy! Bo oto zatrzymuje nas żołnierz i każe czekać. Nie tak, żeby każdy stanął i czekał gdzie chce, nie – trzeba czekać w zwartej gromadzie. Żołnierz jest poważny i z uwagą pilnuje, żeby gromada miała zwarty, akuratny kształt. Ktoś próbował stanąć na boku, został zrugany – stój w gromadzie. Musimy pomóc żołnierzowi – Dostał rozkaz – mieć wszystkich na oku, stale ich liczyć. Ludzie rwą się do pociągu, który jest tuż obok. Cieknie im ślina, ale – nie. Czekać, stać w gromadzie, aż przyjdzie rozkaz. Wszyscy stoją niby spokojnie, ale jednak w duchu niepewni. Wszyscy wiedzą, że choć inny świat jest blisko, całą ich wyprawę można w każdej chwili cofnąć do punktu zerowego: a to stempel gdzieć źle przystawiony, a to pieniądze warto by jeszcze raz przeliczyć. Dlatego napięcie w gromadzie rośnie. Przez gromadę idzie prąd elektryczny, który wprawia ją w stan skrywanego drżenia.

Wreszcie żołnierz cofa się -droga otwarta! Gromada rzuca się do pociągu.

Jedziemy przez most, w dole leniwa rzeka, łach piasku, wysokie szuwary. W sąsiednim prze- dziale grupa młodych Rosjan jedzie do Pragi na festiwal piosenki. Jeden z nich gra na harmonii, wszyscy śpiewają. Śpiewają „Jabłoczko” i „Kalinę”, śpiewają „Czornuju nocz” i „Wziałby ja banduru”, śpiewają „Dnipr ty Dnipr szyrokij” i „Nie zabudź mienia”, W pewnej chwili ktoś zaczyna „Artilerysty, Stalin dał prikaz”. Wybucha śmiech, a potem w przedziale zapada cisza. Artilerysty… .