Lapidarium II – fragment

Abu Dhabi

Jak dzieci drażniły goryla w zoo (jest nowe, zbudowane za miastem, na pustyni). Z początku goryl złościł się, biegał po betonowej scenie, wygrażał małym agresorom. W końcu zmęczony usiadł w środku swojej klatki i rozpłakał się. I wówczas – dokładnie w tym momencie (jakiż niezwykły zbieg okoliczności!) – zerwała się burza piaskowa. Nagła, gwałtowna, potężna burza, która pokryła niebo tumanami szarego pyłu i sypnęła nam w oczy gorącą zamiecią piasku. Wszyscy rzucili się do ucieczki, dzieci z krzykiem, za dziećmi dorośli, wicher szarpał i rozwiewał czadory, przerażone kobiety pędziły w nich przez skłębioną, rozżarzoną mgłę burzy pustynnej jak strwożone, czarne ptaki.

Biegnąc, spojrzałem na moment za siebie: przez pył, przez kurzawę, w panującym wokół półmroku zobaczyłem goryla, który siedział na swoim miejscu zgarbiony, jakby wpółzłamany, siedział, patrzył za nami i szlochał.

Do mojej pracowni wpuściłem małego kotka. Taki kot ożywia rzeczy, nadaje im nowych sensów i znaczeń. Powyciągał jakieś druty i przewody, które leżały nieruchome i zapomniane od lat, zwalił na podłogę stertę książek (w ten sposób znalazłem w niej książkę od dawna poszukiwaną, o której myślałem, że ktoś ją zabrał). Dzięki jego harcom całe pomieszczenie nabrało innych wymiarów i proporcji.

Nieborów

O świcie (słońce, wreszcie słońce!) poszedłem do Puszczy Bolimowskiej. Idąc z pałacu, najpierw mija się pochylone, ciężkie od rosy łany zboża, potem jakieś podmokłe, wysrebrzone łąki, wreszcie jest las, od razu wysoki, stary, dawno tu zasiedziały, władczy. Przeszedłem obok gajówki Siwice, minąłem gajówkę Polesie, przesieki, rowy, aż w końcu dotarłem do środka puszczy. Rosły tu dwa wiekowe, rozłożyste dęby, do jednego przymocowana była kapliczka. Pod obrazem stały w słoikach dwa pęczki konwalii – plastikowych. Spotkałem chłopa z sąsiedniej wioski – Borowiny. Urodził się w tych lasach i tu przeżył życie: ma 67 lat. „Przed wojną, panie, tu była straszna nędza, a teraz, z tą „Solidarnością”, idzie znowu do biedy”. Mityguje się, spogląda na mnie niepewnie – „Ale może pan jest tyż z tyj „Solidarności”? Ale, panie, mówię jak jest!”

Powiedział mi, że miejsce, w którym stoimy, nazywa się Sarnia Linia i że stała tu kiedyś gajówka Kaczew (bo niedaleko były bagna, a na nich roje kaczek). Teraz „poszła melioracja”, ale i tak niedawno widział dwa łosie. Wielkie.

Poprawia coś przy swoim rowerze i mówi:

„Czasem jak se jadę tą drogą, takie mnie myśli nachodzą, że to się w głowie nie mieści”.

Ale jakie są to myśli, czego dotyczą, a przede wszystkim dlaczego nie mieszczą się w jego głowie – tego już nie powiedział.

9 sierpnia 1995

W Woli Chodkowskiej, koło Kozienic. Mazowiecka zwyczajność, nawet skromność tego krajobrazu. Cicha, płytka rzeczka Radomka, sosenki (jest kilka starych, okazałych, ale reszta to gęsty, na wpół zdziczały młodniak), olchy, jałowce, gdzieniegdzie dąb, tu i tam rozrzucone, pojedyncze brzozy. Polanki, odłogi, kępy krzaków. Piasek, wystarczy ruszyć łopatą, wbić czubek buta – wszędzie piasek. Trochę ptactwa, trochę kretów. Trochę grzybów i jeżyn. Trochę żab. Pszczoły i komary. Motyle i chrząszcze.

Mrówki.

Napisać historię „Jednego Dnia Świata”:

– jak słońce wstaje nad Tybetem, nad Saharą, nad Florencją i Limą,
– jak budzą się dzieci, jak budzą się kobiety,
– jak budzą się robotnicy,
– jak budzą się bojownicy,
– jak rozchodzi się zapach kawy, herbaty, jajecznicy, krwi świeżo zarżniętej kury, kasawy,
– jak chłopi idą do pracy,
– jak ruszają muły,
– jak ruszają pociągi,
– czołgi,
– jak stojące nad brzegiem rzeki kobiety zaczynają pranie,
– potem przychodzi południe i życie zamiera (w tropikach – w Czadzie, w Mali, na pustyni Atakama, Gobi, Kara-Kum itd.),

– jak rzeźbią w drewnie, jak rzeźbią w glinie, jak kują w kamieniu, w metalu, jak szlifują diament,
– jak ubijają maniok, okopują ziemniaki, jak sterują okrętem i prowadzą samolot,
– jak wszędzie słychać jakąś maszynę,
– potem zamieranie pracy, powrót z pracy,
– jak wszystko zaczyna zwalniać obroty,
– zbliża się zmierzch,
– wieczór,
– jak zapalają się ogniska, światła w oknach, latarnie i neony, powłoki robaczków świętojańskich, oczy węża boa,

– jak płonie sawanna, jak płonie wieś, miasto po nalocie,
– jak w Czarnobylu otwierają się wrota piekła,
– jak siadamy do kolacji, patrzymy w telewizory,
– jak maleństwo (niuńka, kruszynka, dziubeczek) chce (nie chce) spać,
– ale w sumie ogólne, powolne zasypianie,
– przed tym – zbliżanie się ciał,
– jak to słychać,
– szepty, głosy, wołania, krzyki (cała wieża Babel języków, tonów, dźwięków, brzmień, inkantacji, b-molli i c-durów),

– powolne wchodzenie w ciemność, w noc,
– w męki bezsenności, w zwidy i koszmary albo w krzepkie chrapanie, w niepamięć, w sny,
– jak ziemia zapada się w niebyt i jak powraca za kilka godzin, ze świtem.

Berlin, październik

Liście kasztana rosnącego przed moim balkonem zżół- kły w ciągu jednej nocy. Ta przemiana zieleni w żółć nastąpiła tak nagle, tak gwałtownie i ostatecznie, że nie ocalał ani jeden zielony liść! Tylko jaskrawa, płonąca żółć i tym wyrazistsza, tym mocniejsza czerń pnia i gałęzi.

Przechodziłem przez park, a tam dwoje nastolatków na ławce tak spłakanych, tak nieszczęśliwych!

Niebo, kiedy gdzieś lecę samolotem, (ale kiedy i dokąd?), jest u dołu granatowe, wyżej – błękitne, potem, jeszcze wyżej – pomarańczowe, dalej – różowe, a w warstwie najwyższej – ceglane, żeby po jakimś czasie opaść w kolor ciemnoszary, wreszcie – zgęstnieć i ostatecznie już, na koniec – zasklepić się i pogrążyć w ciemnościach.

Źródło: http://czytelnia.onet.pl