Kto tu wpuścił dziennikarzy?

Autor: Ryszard Kapuściński
źródło: zbiory prywatne
data publikacji: 1981-12-12
——————————————————————–

Wstęp Marka Millera

Jest to opowieść o gdańskim sierpniu 80 roku, widziana oczami dziennikarzy. Jest to opowieść o dziennikarzach, świadkach i uczestnikach tamtych wydarzeń. Jest to opowieść o uprawianym przez nich zawodzie. Opowieść zbudowana z ich własnych relacji nagranych na taśmę magnetofonową. Złożyło się na nią 41 rozmów, odbytych przez autorów od września 1980 do maja 1981 roku.

[Relacje dziennikarzy z wydarzeń, wydanych w książce z tzw. „drugiego obiegu”, przeplatają się wzajemnie i są ułożone chronologicznie.]

—————————–

Kiedy wracałem z zagranicy to zawsze pytałem, co tu się działo. Opowieści były coraz bardziej przesiąknięte poczuciem beznadziei, poczuciem grzęźnięcia w bagnie, poczuciem, że to bagno nas wchłania. Drugi objaw to nasilające się – w miarę upływu czasu – wrażenie, że coś musi się stać. Istniało przekonanie, że ten naród – zduszony, przygnieciony, pozbawiony głosu, pozbawiony szansy autorealizacji – wybuchnie. To były wizje krwawej rzezi, krwawego odwetu. Istniało przekonanie, ze kierownictwo partii już dawno przeciągnęło strunę odporności psychicznej społeczeństwa, a ponieważ społeczeństwo nie jest zorganizowane, to zareaguje w sposób chaotyczny. To były wizje katastroficzne, apokaliptyczne. Te wizje wynikały z faktu, że udało się władzy doprowadzić do bardzo dużej atomizacji społeczeństwa, że udało się przy pomocy propagandy, wszystkich pseudowartości, reklamowanych w środkach masowego przekazu, stworzyć nieufność człowieka do człowieka, skłócenie wewnętrzne, ale również dezintegracja w sensie warstwowym, klasowym, grupowym.

Warszawa, poszedłem to obejrzeć. Wrażenie było ogromne. Po tylu latach zastoju, bezczynności, zastraszania i marazmu raptem w ciągu godziny zobaczyłem zupełnie nowe społeczeństwo. Strajk komunikacji miejskiej ma zawsze walor optyczny. Tramwaje i autobusy stojące wzdłuż Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej utworzyły krzyż. Letnie popołudnie. Ludzie zupełnie spokojnie zaczęli podejmować marsz na dalekie dzielnice, hen – na Służew czy Bielany. Bez żadnych protestów. Czuło się, ze zaczyna się kształtować jakaś wspólnota narodowa.

Poszedłem do „Kultury”. Dowiedziałem się, że pojechał już Kozicki. Powiedziałem, że ja też jadę.

Nigdy nie planuje długości pobytu. To zależy od sytuacji. Zawsze poddaję się jej, temu, co w niej ważne.

Torba, przybory do golenia, notes, ołówek jakieś książki? Nie pamiętam, bo wyjeżdżałem w ostatniej chwili, ostatni pociąg chciałem złapać. Zresztą to nie ma znaczenia, bo ja w każdym mieście kupuje książki nowe. W tych sytuacjach wożenie książek jest tylko nawykiem. Zresztą dość niepraktycznym, bo wozi się coś, do czego nie ma czasu zajrzeć. Ale wożę, bo a nuż będzie czas i będę żałował?

Najpierw pojechałem do Szczecina, bo mam tam rodzinę i uznałem, że w ten sposób łatwiej mi będzie nawiązać kontakty z zakładami. Przyjechałem na miejsce rano, a o godzinie 10-tej byłem już w stoczni. Szybko się zorientowałem, że jednak głównym ośrodkiem jest Gdański, któremu Szczecin się podporządkowuje. Wtedy wsiadłem w pociąg i pojechałem do Gdańska.

Po przejściu bramy przechodziło się do budynku BHP, gdzie znajdowało się biuro akredytacji. Siedziały dwie dziewczyny, sympatyczne, ale już bardzo zmęczone i skołowane. One mogły wydać akredytację, bądź nie. Albo wydawały na jeden dzień, albo na stałe. Ja dostałem stałą.

Akceptowane były wszystkie redakcje z wyjątkiem telewizji i „Trybuny Ludu”.

W zależności jaka to była redakcja to, albo ją akceptowano albo nie. Ja wszedłem na legitymację „Kultury”. „Kultura” cieszyła się aprobatą robotników.

W stoczni była atmosfera wielkiego, nieustającego wiecu. Okazało się, że są ludzie, którzy na tyle godzin strajku wzięli ze sobą moje książki, które im podpisywałem. To natychmiast ułatwiło wejście w środowisko.

Te portrety [papieża i Matki Boskiej zawieszone na bramie głównej] pełniły rolę tarczy ochronnej. Robotnicy mówili: „żołnierz polski nie będzie strzelał do papieża, czołg nie przejedzie przez ołtarz”.

Strajkujący uważali, że prasa kłamie, że jest niewiarygodną sługą reżimu. Trudno im było wytłumaczyć, jaki jest prawdziwy sposób transmisji, obróbki informacji. Dziennikarza identyfikowano z obowiązującym modelem propagandy i było tak dotąd, dopóki nie uzyskał indywidualnego zaufania. Któregoś dnia na salę posiedzeń wpuszczono wszystkich dziennikarzy. Nie pozwolono jednak wejść Strumffowi [Tadeusz Strumff – dziennikarz „Trybuny Ludów”]. On się odróżniał, bo nosił różową, pomarańczową pelerynę. Wszyscy ze służb porządkowych wiedzieli – ten jest z „Trybuny”, tego nie wpuszczać?

Oświadczenie [dziennikarzy przebywających w Stoczni o rzetelne relacjonowanie przebiegu strajków w prasie ogólnopolskiej] skierowane do MKS-u zostało odczytane w sali, gdzie siedzieli delegacji, a następnie opublikowane w biuletynie „Solidarność”.

Dla wielu dziennikarzy ten podpis był jednak ogromną życiową decyzją. Zastanawialiśmy się, czy będą represje. Pamiętam jednego z kolegów, który podpisał, a następnego dnia podszedł do mnie i powiedział: „Panie Ryszardzie, jak pan myśli, ja podpisałem, ale jak to będzie?”. Był strasznie zdenerwowany. Wszyscy mieliśmy poczucie, że decyzja jest słuszna, ale ryzykowna. Dziś to wygląda troszeczkę groteskowo, ale wtedy? 25-go sierpnia? w końcu zaprotestowaliśmy przeciw całej linii propagandy wobec Wybrzeża, wobec tego, co się tam działo.

Przez wiele lat nie miałem kontaktu ze środowiskiem robotniczym. Przede wszystkim dlatego, że nie było mnie w kraju. Dla mnie Sierpień to wielkie odkrycie. Odkrycie bardzo optymistyczne. Spotkałem się ze społecznością szalenie dojrzałą, na bardzo wysokim poziomie. System lat 70-tych funkcjonował tak, że robotnicy na forum publicznym nie występowali. Obawiam się, że wielu kolegów dziennikarzy zajmujących się problematyką krajową, na dobrą sprawę też robotników nie znało. Mechanizm polegał na izolowaniu klasy robotniczej od inteligencji, nawet na niemożności dokładnej penetracji tego środowiska. Nie można było przecież tak po prostu pójść do zakładu pracy. Trzeba było mieć przepustkę. Przepustkę wydawała dyrekcja, to trzeba było najpierw mieć jej zezwolenie. Kiedy miało się już zgodę dyrektora, to on dawał kogoś, kto towarzyszył reporterowi w jego podróży po fabryce. Odgradzało to dziennikarzy od rzeczywistego kontaktu z robotnikiem i wpływało na sposób rozmowy, na to co mówili.

To była sprawa dezintegracji naszego społeczeństwa. Można było żyć w środowiskach wzajemnie odizolowanych, odciętych od siebie. Tu byli robotnicy, tu byli urzędnicy, tu byli dziennikarze, tu byli studenci – nie stykające się, nie przenikające kręgi społeczne. Nie było rzeczywistej wiedzy o klasie robotniczej. Były tylko frazesy. „Klasa robotnicza – przodująca siła narodu” – to był zwrot w przemówieniach oficjalnych, natomiast autentycznych materiałów – jaka jest klasa robotnicza i jakie dokonują się w niej przemiany – nie było.

Robotnicy mieli często do nas stosunek zabawowo – pobłażliwy. Któryś z kolegów powiedział, że jest dziennikarzem. Rozmawiali dłuższą chwilę. Zaczęli go za coś atakować i jeden ze stoczniowców tak spointował konflikt: „No dobra, zostawcie go w spokoju. Niech już sobie idzie do swojego Gierka”.

W takich momentach jak strajk gdański, sytuacja niesłychanie uwzniośla ludzi. Dodaje skrzydeł. Wyrosło nam nowe pokolenie ludzi o nowych aspiracjach, o nowej mentalności i nowej świadomości. W sytuacji solidarności, wspólnego działania wystąpiły dodatkowe momenty owej szczególnej podniosłości. Te dwa czynniki, zespolone razem dały ogromny efekt w postaci wielkiej determinacji i bardzo świadomego, zdecydowanego działania, i co jest istotne, świadomego swoich celów. Największym zaskoczeniem było to, że fałszywe okazało się założenie, o którym mówiono w okresie nadciągającego wybuchu, że nastąpi on w sposób żywiołowy, nieskoordynowany, jako ruch rozpaczy, jako odruch desperacji. Tymczasem wystąpiło to w postaci świadomej swojego działania siły gotowej pójść do końca.

Tam w Monopolu [hotel, w którym mieszkali dziennikarze] po powrocie ze stoczni do późnej w nocy toczyły się dyskusje. Nawet do rana. Zwykle odbywało się to u kolegów z Polskiej Kroniki Filmowej, Piotra Halbersztata, gdyż oni mieli wielki – 5-cio czy 6-cio osobowy pokój.

– Wymiana informacji ?

– Komentarze ?

– Co się wydarzyło? ?

– Przewidywania, sądy ?

– Giełda, spekulacje, plotki ?

– Tylko na to starczyło czasu ?

– na pisanie zupełnie nie ?

Przewidywaliśmy, w którą stronę potoczą się wydarzenia.

To, co się działo i nasze rozmowy były wielkim osobistym przeżyciem. Zdawaliśmy sobie sprawę, że rozstrzygają się sprawy, które wpłyną na nasze osobiste losy reporterskie, na to, co i jak będziemy pisać.

Spotykaliśmy się także w mieszkaniach gdańskich dziennikarz, którzy nas zapraszali.

Nie pamiętam, żebyśmy pili alkohol. Nie, na pewno nie.

Myśmy tam w większości nie pracowali. To wszystko polegało raczej na dzieleniu w tych godzinach wspólnego losu.

To były dni nieustających wzruszeń ? W strajku specjalnie nic się nie robi. Siedzi się, słucha się, stoi się w grupie ludzi, rozmawia, znowu siedzi, pali papierosa i czeka, i czeka ?

Wszyscy wróciliśmy stamtąd inni niż pojechaliśmy. To był wyjazd nie tylko zawodowy. Ważne były przemiany, jakie się dokonały w naszej świadomości, w naszej ocenie kraju, w naszym widzeniu Polski. Myśmy tam w większości nie pracowali. Nie chodziło o to, żeby pisać. Pisanie było bezcelowe, bo i tak wiadomo, że nic się nie ukaże. To wszystko polegało raczej na dzieleniu w tych godzinach wspólnego losu. To była postawa bardziej obywatelska niż dziennikarska.