Jak media odzwierciedlają świat?

Autor: Ryszard Kapuściński
źródło: Tygodnik Powszechny (KONTRAPUNKT – Obraz Roku 1998)
data publikacji: 1998-12-20
——————————————————————–

W naszych dyskusjach o mediach zbyt wiele uwagi poświęca się problemom technicznym, prawom rynku i konkurencji, interesom, udoskonaleniom i oglądalności, miast humanistycznym, ludzkim aspektom tego zjawiska, które określamy bardzo ogólnym i mało precyzyjnym terminem – media.

Nie jestem teoretykiem mediów, lecz dziennikarzem i pisarzem, który już ponad czterdzieści lat pracuje m.in. w dziedzinie zbierania i tworzenia informacji, będąc jednocześnie jej odbiorcą, jej konsumentem. Jakie więc nasuwają się uwagi temu, kto tak długo porusza się w rozległej i pełnej zagadek krainie mediów?

Pierwsza uwaga dotyczy proporcji. Często spotykane określenie, że ,,cała ludzkość żyje mediami” jest przesadne, jest na wyrost. Nawet jeżeli zgodzić się, że takie niezwykłe wydarzenia, jak np. otwarcie olimpiady, oglądają dwa miliardy widzów, to i tak stanowi to dopiero jedną trzecią ludzkości. Relacje telewizyjne z bardzo ważnych wydarzeń światowych ogląda nie więcej niż dziesięć do dwudziestu procent mieszkańców naszej planety. To oczywiście dużo, ale na pewno nie ,,cały świat”. W rzeczywistości bowiem setki milionów ludzi żyją poza wszelkim kontaktem z mediami lub stykają się z nimi tyko sporadycznie. Sam mieszkałem ostatnio w wielu takich miejscach w Afryce, gdzie nie było ani telewizji, ani radia, ani żadnej gazety. W całej Republice Malawi wychodzi tylko jedna gazeta, w Liberii – dwie, bardzo liche, telewizji nie ma tam w ogóle. W wielu krajach świata telewizja działa tylko przez dwie, cztery godziny na dobę. Na znacznych obszarach Azji – np. na Syberii, w Kazachstanie czy Mongolii – nawet jeżeli istnieją stacje telewizyjne, to jakość sprzętu, jaki posiadają ludzie, jest tak marna, że uniemożliwia odbiór. Pamiętam, że np. w latach Breżniewa znaczna część Syberii nie była objęta zagłuszaniem rozgłośni zachodnich, ponieważ i tak nikt nie miał tam odbiornika, z którego mógłby słuchać tych rozgłośni. Znaczna część ludzkości żyje więc poza zasięgiem mediów, nie troszcząc się o to, czy jest przez nie manipulowana albo czy zbyt drastyczne seriale nie wychowują dzieci w duchu agresji.

Zresztą w wielu krajach świata, np. w Afryce czy w Ameryce Łacińskiej, telewizja jest ex definitione traktowana wyłącznie jako źródło zabawy i rozrywki, stąd odbiorniki umieszcza się głównie w barach, restauracjach czy zajazdach. Idzie się do baru na drinka, a przy okazji zerka na mały ekran. Nikomu nie przychodzi tam do głowy, aby oczekiwać od telewizji czegoś poważnego, aby to medium wychowywało, informowało czy objaśniało świat, podobnie jak nie oczekujemy tych rzeczy, kiedy idziemy do cyrku.

Dobrze się sprzedać

Prawdziwa rewolucja elektroniczna, ta wielka rewolucja w dziedzinie techniki i kultury, dokonała się niedawno – w ostatnich trzydziestu, czterdziestu latach. Przede wszystkim zmieniło się środowisko dziennikarskie. Pamiętam pierwszą konferencję szefów państw Afryki w Addis Abebie, w maju 1963 roku. Zjechali się na nią dziennikarze z całego świata. Było nas może dwustu – głównie wysłannicy wielkich gazet europejskich, korespondenci agencji prasowych i radia. Przyjechali też jacyś operatorzy kronik filmowych, ale nie pamiętam żadnej ekipy telewizyjnej. Wszyscy znaliśmy się, nawet przyjaźnili. Znaliśmy również twórczość swoich kolegów. Wielu było prawdziwymi mistrzami pióra, świetnymi profesjonalistami, wielkimi specjalistami od poszczególnych krajów czy kontynentów. Dziś mam wrażenie, że było to ostatnie zgromadzenie reporterów świata, zamknięcie epoki, w której dziennikarstwo było traktowane jako zawód mistrzowski, jako dumne powołanie indywidualne, któremu jesteśmy gotowi poświęcić się całkowicie, na całe życie.

Od tamtego czasu jednak wszystko zaczęło się gwałtownie zmieniać. Zbieranie i dostarczanie informacji stało się zajęciem masowym, uprawianym przez tysiące i tysiące ludzi. Rozmnożyły się szkoły dziennikarskie, które co roku opuszczają tłumy adeptów tej profesji. Jest jednak istotna różnica. Dawniej dziennikarstwo było misją, pożądaną karierą. Teraz wielu z tych adeptów traktuje pracę w mediach tylko jako zajęcie przygodne, przypadkowe, krótkotrwałe i nie wiąże z nim żadnych ambitnych planów na przyszłość. Dziś ktoś jest dziennikarzem, jutro ta sama osoba pracuje w agencji reklamowej, a pojutrze jest już maklerem giełdowym.

Rewolucja elektroniczna doprowadziła do rozmnożenia mediów na skalę niespotykaną w dziejach. Ale co – poza postępem technicznym – spowodowało tę eksplozję? Otóż przede wszystkim odkrycie, że informacja jest świetnym, przynoszącym wielkie zyski towarem, a jej rozpowszechnianie i sprzedaż – krociowym interesem. Dawniej wartość informacji wiązano z takimi pojęciami, jak szukanie i przekazywanie prawdy, albo też widziano w niej ważny instrument walki politycznej o wpływy i władzę. Pamiętam, jak w latach komunizmu studenci palili na ulicach Warszawy partyjne gazety i krzyczeli: Prasa kłamie! Teraz najważniejsze jest co innego – wartość informacji mierzy się jej atrakcyjnością. Informacja musi się przede wszystkim dobrze sprzedawać! Najprawdziwsza informacja nie ma żadnej wartości, jeżeli nie jest atrakcyjna i nie przyciąga coraz bardziej zresztą znużonej i rozkapryszonej publiczności.

Rewelacyjne odkrycie, że informacja jest intratnym interesem, spowodowało gwałtowny napływ wielkiego kapitału do królestwa mediów. Idealistyczni poszukiwacze prawdy zostali teraz zastąpieni na szczytach władzy w tym królestwie przez ludzi biznesu. Tę przemianę najlepiej zauważy każdy, kto latami bywał w lokalach różnych redakcji i radiostacji. Kiedyś mieściły się one na ogół w lichych budynkach, w ciasnych, brudnych pokoikach, w których tłoczyli się dziennikarze – zwykle ubogo ubrani i źle zarabiający.

Teraz wystarczy odwiedzić którąś z redakcji wielkich stacji telewizyjnych: człowiek wchodzi do luksusowego pałacu, porusza się wśród marmurów i luster, prowadzony cichymi korytarzami przez supereleganckie hostessy. Do tych pałaców zresztą przenosi się dziś z gabinetów prezydentów i gmachów rządowych rzeczywista władza. Ten ma władzę, kto ma w rękach studio telewizyjne, a szerzej – media w ogóle. Potwierdzają to krwawe walki, które toczyły się w ostatnich latach o władzę w Bukareszcie, Tbilisi, Wilnie i Baku. Wszędzie tam buntownicy starali się zdobyć budynek telewizji, a nie lokale rządu, parlament czy gabinet prezydenta.

Odkąd odkryto informację jako towar przynoszący dobry dochód, przestała ona podporządkowywać się tradycyjnym kryteriom prawdy i kłamstwa, a zaczęła podlegać zupełnie innym prawom, a mianowicie prawom rynku, w tym – maksymalizacji zysku i dążeniu do monopolu. Na tym – myślę – głównie polega zmiana jej miejsca w szeroko pojętym obrazie kultury.

Ta zmiana spowodowała również to, że miejsce dawnych herosów dziennikarstwa zajęła szeroka rzesza najczęściej anonimowych pracowników mediów. Znajduje to nawet odbicie w nowej terminologii amerykańskiej, w której określenie ,,journalist” zastępuje się coraz częściej terminem ,,media worker”.

Ja tylko filmuję

Świat mediów rozrósł się tak bardzo, że zaczął wystarczać sam sobie, zaczął żyć własnym życiem, wyłącznym, zamkniętym. Walka konkurencyjna w jego obrębie, między poszczególnymi firmami i sieciami, stała się ważniejsza niż otaczający nas świat. Ogromna masa wysłanników mediów zaczęła poruszać się po naszej planecie w jednym zwartym stadzie, patrząc jedni na drugich i bacząc, aby nie dać się pobić konkurencji. Stąd też, choć na świecie może być jednocześnie kilka ważnych wydarzeń, sieć mediów obsłuży dokładnie tylko jedno, to, przy którym zebrało się stado. Sam byłem niejednokrotnie członkiem tego stada, opisałem je np. w ,,Wojnie futbolowej” i wiem, jak ono funkcjonuje. Pamiętam kryzys spowodowany wzięciem zakładników amerykańskich w Teheranie. Nic się tam w gruncie rzeczy nie działo, a jednak w mieście miesiącami siedziały tysiące przedstawicieli mediów z całego świata. Ta sama armia przeniosła się po latach do Zatoki Perskiej, gdzie naprawdę nie było wiele do roboty, ponieważ Amerykanie nie dopuszczali nikogo na front. W tym samym czasie działy się straszne rzeczy w Mozambiku i Sudanie, nikogo to jednak nie obchodziło, bo stado przebywało w Zatoce Perskiej. Podobnie było w czasie puczu w Rosji w 1991 roku. Prawdziwe wydarzenia – strajki i manifestacje odbywały się w Petersburgu, o czym świat nic nie wiedział, bo przedstawiciele wszystkich mediów czekali na wydarzenia w Moskwie, gdzie na dobrą sprawę panował spokój.

Rozwój bezpośrednich środków łączności, a zwłaszcza wynalazek telefonu komórkowego oraz poczty elektronicznej sprawiły, że radykalnie zmieniły się relacje między wysłannikami mediów a ich menadżerami. Wysłannicy utracili samodzielność, niezależność oceny, prawo do własnej interpretacji, a to z kolei wpłynęło na jakość i prawdziwość informacji. Dawniej wysłannik jakiejś gazety, agencji prasowej czy radia miał ogromną samodzielność i prawo do własnej inicjatywy – szukał informacji, zbierał dane, odkrywał coś, tworzył. Dzisiaj jest on często tylko pionkiem przesuwanym na szachownicy świata przez swojego bossa z centrali, która może mieścić się na drugim krańcu planety. Boss ten dysponuje informacjami z wielu źródeł jednocześnie, może więc mieć zupełnie inny obraz wydarzenia niż będący na miejscu tego zdarzenia reporter. Centrala nie ma jednak czasu czekać na wyniki pracy reportera, lecz informuje go, co sama wie o wydarzeniu i oczekuje od reportera jedynie potwierdzenia, że obraz sytuacji jest w istocie taki, jaki sobie w centrali wytworzono. Wielu znanych mi wysłanników boi się dochodzić prawdy samodzielnie. Miałem w Meksyku kolegę – reportera jednej z sieci telewizji amerykańskiej. Spotkałem go raz w czasie filmowania walk ulicznych między policją i studentami w Meksyku. – Co tu się dzieje, John? – spytałem zajętego swoją pracą kolegę. – Nie mam pojęcia – odparł, nie odrywając kamery od oka. – Ja tylko filmuję i posyłam materiał do centrali, a oni już zrobią z tym, co będą chcieli!

Ignorancja wysłanników mediów na temat zdarzeń, o których mają donosić, jest niekiedy zdumiewająca. W czasie strajku w stoczni gdańskiej połowa przedstawicieli mediów, która zjechała tam ze świata, nie wiedziała, gdzie właściwie ten Gdańsk leży. Jeszcze gorzej było w Rwandzie, w tragicznym roku 1994. Ogromna większość obecnych tam wysłanników mediów była w ogóle po raz pierwszy w Afryce, a wielu z nich – przewożonych samolotami ONZ z Europy bezpośrednio do Kigali – nie bardzo orientowało się, gdzie są. Oczywiście nie mieli oni pojęcia o źródłach konfliktu rwandyjskiego, o jego przyczynach i istocie.

Trudno jednak mieć pretensje do reporterów. Są oni bowiem ofiarami arogancji swoich bossów – szefów wielkich sieci medialnych, zwłaszcza telewizyjnych. – Cóż można ode mnie wymagać? – powiedział mi niedawno kolega, operator jednej z wielkich amerykańskich sieci telewizyjnych. – W ciągu jednego tygodnia pracowałem w pięciu krajach na trzech kontynentach!

Jak to nie mam racji? Widziałam w telewizji!

Rewolucja mediów postawiła przed nami fundamentalny problem – jak rozumieć świat? Przede wszystkim stanęliśmy wobec pytania – czym jest historia? Tradycyjnie, naszą wiedzę historyczną, dzięki której mogliśmy określić swoją tożsamość, czerpaliśmy z opowieści przodków, z relacji plemiennych i rodzinnych, albo z podręczników szkolnych, książek i dokumentów archiwalnych. W zasadzie źródło historii było jedno i to niemal dotykalne. Teraz mały ekran stał się nowym, alternatywnym źródłem historii, historii relacjonowanej przez telewizję. Groźny paradoks polega na tym, że rzadko mamy dostęp do tradycyjnych, autentycznych źródeł historii, np. pisanych dokumentów, i pozostaje nam tylko jedna, często niekompetentna i myląca wersja historii – ta przekazana przez telewizję.

Jaskrawym przykładem tego problemu może być wspomniana już Rwanda, kraj, w którym byłem wielokrotnie. Setki milionów ludzi oglądało na małych ekranach sceny rzezi etnicznych, z reguły bardzo mylnie komentowanych przez spikerów. Ilu z tych widzów mogło przeczytać choćby jedną z mądrych, kompetentnych książek o Rwandzie, dających prawdziwą analizę sytuacji? Dramat naszej cywilizacji polega na tym, że ponieważ mediów jest coraz więcej i więcej, a książek źródłowych nie przybywa w takim tempie, coraz bardziej stajemy się odbiorcami historii w wersji fikcyjnej, a nie prawdziwej. Z czasem widz masowy będzie znał tylko historię fikcyjną, a jedynie jednostki – prawdziwą.

Na niebezpieczeństwo wprowadzania nas przez telewizję w krainę sugestywnych złudzeń zwracał proroczo uwagę, jeszcze w latach 30., wielki teoretyk kultury Rudolf Arnheim. Problem polega na tym – pisał w swojej książce ,,Film as Art” – że ludzie mylą świat doznań zmysłowych ze światem myślenia, i że wydaje im się, iż ,,widzieć” to to samo co ,,rozumieć”. Tymczasem tak nie jest. Przeciwnie – natłok obrazów, które się przed nami ciągle przesuwają, ogranicza domenę mówionego i pisanego słowa, a tym samym – domenę myślenia. ,,Telewizja – pisał już wtedy Arnheim – będzie ciężką próbą dla naszej mądrości. Może nas wzbogacić, ale może też uśpić nasze umysły”.

I rzeczywiście – jakże często stykamy się z tym, że ludzie utożsamiają pojęcie ,,widzieć” z pojęciem ,,rozumieć”. Np. słyszymy, jak spierają się dwie osoby. Jedna mówi do drugiej: – Moja droga, nie masz racji. To co mówisz, mija się z prawdą. – A ta druga odpowiada: – Jak to nie mam racji? Przecież widziałam w telewizji!

To nasze, nieświadome najczęściej, złudzenie, że „widzieć” jest synonimem „wiedzieć” i „rozumieć”, telewizja wykorzystuje dla różnych manipulacji. W dyktaturach mamy cenzurę, w demokracjach – manipulację. Wszystko przeciwko biednemu i bezbronnemu man of the street. Więc np. kiedy media mówią o sobie, zastępują problem treści sprawą formy, w miejsce filozofii podstawiają technikę. Mówią tylko how to edit, how to store, how to print. Temat dyskusji to – editing, baza danych, pojemność dysku itd. Ale c o to edit, c o to store i print – na ten temat panuje milczenie. Mankamentem tych wszystkich dyskusji jest, że pojęcie ,,message” zastępuje się pojęciem ,,messenger”, że jednym słowem – jak już nad tym ubolewał McLuhan – treścią ,,message” staje się ,,messenger”.

Albo weźmy taki światowy problem – prawdopodobnie najważniejszy od zakończenia zimnej wojny – jakim jest sprawa ubóstwa i zobaczmy, jak go traktują wielkie telewizyjne networks. Otóż pierwszy zabieg manipulacyjny mediów to utożsamienie ubóstwa z klęską głodu. Jak wiemy, dwie trzecie ludzkości żyje w stanie permanentnego ubóstwa, które jest wynikiem niesprawiedliwego podziału świata na bogatych i biednych. Natomiast klęski głodu wybuchają tylko lokalnie, od czasu do czasu, spowodowane w dużym stopniu przez naturę – jak susze i powodzie, czasem – przez wojny domowe. W dodatku dość sprawnie działają mechanizmy likwidowania doraźnego głodu – najczęściej nadwyżki żywności z krajów bogatych przerzuca się do miejsc dotkniętych głodem. To jest to właśnie, co najczęściej pokazuje nam wielka telewizyjna sieć – jak likwidujemy głód w Sudanie, Somalii itd. Natomiast jak zlikwidować, albo co najmniej zmniejszyć globalne ubóstwo – o tym ani słowa.

Drugi chwyt manipulacyjny na temat ubóstwa polega na usuwaniu go do programów krajoznawczych i etnograficznych, pokazujących świat egzotyczny. Ubóstwo – to część egzotyki, tam jej miejsce. Ubóstwo jest więc pokazywane jako kuriozum, jako ciekawostka, niemal turystyczna atrakcja. Najwięcej można jej zobaczyć na takich kanałach turystycznych, jak ,,Travel”, ,,Discovery” itp.

Trzeci wreszcie zabieg to traktowanie ubóstwa jako fenomenu statystycznego, jako części natury. Ubóstwo nie jest wyzwaniem, bo nic tu nie możemy poradzić, tak jak nic nie możemy poradzić na wielki mróz czy huragany. To wszystko po prostu jest, musimy się z tym pogodzić.

Bądźmy obiektywni i sprawiedliwi

Tematem mojego wystąpienia jest ,,Jak media pokazują świat”. Otóż, niestety, opisują go powierzchownie i wycinkowo, ograniczając się do pokazywania wizyt prezydentów albo zamachów terrorystycznych, ale nawet i w tej okrojonej wersji zajmują się nim coraz rzadziej. Według ,,Le Monde Diplomatique” z sierpnia 1998 roku, w ciągu zaledwie ostatnich czterech lat liczba osób, które oglądają dzienniki trzech wielkich amerykańskich sieci telewizyjnych, spadła z 60 do 38 procent. Aż 72 procent czołowych wiadomości w tych dziennikach zajmują lokalne informacje na temat przemocy, narkotyków, napadów, gwałtów itd. Wiadomości zagraniczne zajmują nie więcej niż 5 procent czasu, a często nie ma ich wcale. Podobnie w prasie. W 1987 tygodnik ,,Time” (wydanie amerykańskie) poświęcił tematom międzynarodowym 11 okładek, a w dziesięć lat później, w 1997 – już tylko jedną. Generalnie, o doborze informacji coraz częściej decyduje zasada „If it bleeds, it leads”.

Żyjemy w paradoksalnym świecie. Z jednej strony bowiem mówi się, że rozwój komunikacji połączył naszą planetę w jednolity organizm, że jesteśmy globalną wioską itd., z drugiej – tematyka międzynarodowa zajmuje w mediach coraz mniej i mniej miejsca, ustępując miejsca sprawom lokalnym, sensacjom, plotkom i wszelkiego rodzaju „news you can use”.

Ale bądźmy obiektywni i sprawiedliwi. Po pierwsze – rewolucja medialna jest dopiero w toku, to nowy fenomen w historii cywilizacji świata, zbyt nowy, aby już wytworzył skuteczne antyciała przeciw takim schorzeniom, jak manipulacja, korupcja, arogancja i kult tandety. Literatura na temat współczesnych mediów jest bardzo, nieraz miażdżąco krytyczna i ta krytyka, wcześniej czy później, choćby w części będzie wpływać na kierunek ich rozwoju. Po drugie – powiedzmy szczerze, wielu ludzi siadając przed telewizorami chce zobaczyć dokładnie to, co im telewizja oferuje. Już w 1930 roku wielki filozof hiszpański Ortega y Gasset w swojej książce ,,Bunt mas” scharakteryzował społeczeństwo masowe jako zbiorowisko ludzi zadowolonych z siebie, zwłaszcza zaś ze swoich gustów i wyborów. Po trzecie wreszcie, media to świat bardzo złożony i przede wszystkim – różnorodny. To rzeczywistość, która istnieje i funkcjonuje na różnych piętrach i poziomach. Dlatego obok najbardziej tandetnych mediów, obok najgorszego kiczu i fałszu, istnieją też świetne programy telewizyjne, wspaniałe stacje radiowe i znakomite gazety. I jest ich tak dużo, że człowiek, który naprawdę szuka dobrej informacji, wiedzy i refleksji, znajdzie je w mediach w wielkiej i nieprzebranej obfitości. Oby nam tylko czasu i życia starczyło, aby to wszystko w siebie wchłonąć! Bo też często oskarżamy media, aby usprawiedliwić własne uśpione sumienia, nasz brak wrażliwości i wyobraźni i wygodną niechęć do działania.

A te jasne strony mediów istnieją dlatego, że na całym świecie w redakcjach, w rozgłośniach i stacjach telewizyjnych pracuje wielu wspaniałych, utalentowanych, wrażliwych ludzi, dla których Inny stanowi wielką wartość, i dla których nasza planeta jest miejscem pasjonującym, wartym poznania, zrozumienia i ocalenia. Ludzie ci pracują często z największym poświęceniem i zapałem, wyrzekając się wygody i dostatku, a nawet narażając życie, aby tylko dać świadectwo otaczającemu nas światu i pokazać, jak jest on pełen zagrożeń, ale i nadziei.

Wykład wygłoszony 19 listopada 1998 w Sztokholmie na uroczystości „Stora Journalistpriset” – wręczenia nagród narodowych szwedzkim dziennikarzom.