Idi Amin Dada i dyktatury afrykańskie

Autor: Wojciech Jagielski
źródło: Gazeta Wyborcza nr: 196/4407
data publikacji: 2003-08-23
——————————————————————–

O Idim Aminie, byłym wojskowym dyktatorze Ugandy, mówiono, że był hańbą Afryki. Był jednak hańbą całego świata, a jego rządy i zbrodnie to jedna z najciemniejszych kart w dziejach toczonej przez Wschód i Zachód zimnej wojny. O życiu, rządach, czasach i fenomenie Amina z Ryszardem Kapuścińskim rozmawia Wojciech Jagielski.

Wojciech Jagielski: Tydzień temu na wygnaniu w Arabii Saudyjskiej umarł Idi Amin Dada, najkrwawszy z tyranów, których wielu wydała Afryka. Jego panowanie trwało ledwie osiem lat, od 1971 do 1979 roku, ale na całe dziesięciolecia stało się synonimem makabry, anarchii i upadku. Czy Amin był szaleńcem? Znał go Pan. Skąd się brali tacy jak on?

Ryszard Kapuściński: Idi Amin był przede wszystkim wychowankiem armii kolonialnej. Do służby w takich armiach wysyłano z metropolii zazwyczaj nieudaczników, ludzi, którym w swoich krajach się nie wiodło, nie potrafili się odnaleźć albo się nie nadawali, takich, których lepiej było się pozbyć. A w Afryce natychmiast stawali się królami życia. Dostawali awanse, władzę, wspaniałe rezydencje z basenami i służbą.

Niepodległość Afryki, która stawała się nieuchronna w latach 60., dla białych oficerów armii kolonialnych oznaczała groźbę utraty tych przywilejów, całego dorobku życia, jedynego dobrego miejsca pod słońcem. Nie byli w stanie – choć nierzadko próbowali, jak w Algierii – storpedować samego procesu niepodległości. Rozmaitymi sztuczkami robili wszystko, by w tych młodych, wolnych państwach nie tylko pozostać, ale być w nich niezastąpionymi.

Typowali więc do awansów ludzi trzeciego rzutu, niezbyt lotnych, ale posłusznych, swoich podoficerów, adiutantów, służbę, Mobutów, Bokassów czy takich jak Amin, który karierę w wojsku zaczął jako pomocnik kucharza. Wiedzieli, że ci podopieczni nic nie umieją, nierzadko nawet pisać i czytać, i że będą swoich protektorów potrzebować. Wierzyli też, że ich byli podwładni pozostaną im po staremu posłuszni. Chcieli dowieść, że bez nich nic nie da się zrobić, a więc muszą pozostać i zachować choć część starego życia.

To, że biali oficerowie szykowali swych niedouczonych podopiecznych na dowódców armii niepodległych krajów Afryki, jest zrozumiałe. Nie tylko chcieli zapewnić sobie w ten sposób bezpieczne i dostatnie życie, ale przy okazji kompromitowali samą ideę wolności Afryki. Prezydentami niepodległych krajów zostawali jednak nie kaprale i pomocnicy kucharza, tylko w ogromnej większości wypadków wyrafinowani intelektualiści, wizjonerzy – Nkrumah w Ghanie, Kenyatta w Kenii, Obote w Ugandzie czy Senghor w Senegalu. Dlaczego z podoficerów i adiutantów robili generałów i dowódców swoich armii?

– Najczęściej nie mieli innego wyjścia. Anglicy, ale też Francuzi, Portugalczycy czy Belgowie przy rekrutacji do kolonialnych armii i administracji pomijali zazwyczaj przedstawicieli tradycyjnych afrykańskich elit władzy, brali zaś urzędników i żołnierzy z ludów, które pełniły funkcje drugorzędne. Tacy ludzie byli posłuszniejsi, wierniejsi, wdzięczni za awans. A jednocześnie bardzo prowincjonalni i ambitni. W Burundi czy Ruandzie odsuwani byli np. Tutsi kosztem Hutu. W Ugandzie odsunięto Bugandyjczyków, którzy mieli swoje własne królestwo i tradycje państwowe, faworyzowano za to ludy północy, jak Acholi czy Langi, z którego wywodził się Milton Apollo Obote, przyszły premier i prezydent.

Niepodległość przyszła w Afryce nagle i nagle trzeba było znaleźć odpowiednią liczbę ministrów, dyrektorów, generałów. Zmierzający pospiesznie do władzy afrykańscy politycy akceptowali zazwyczaj kandydatury ludzi podpowiadane im przez dotychczasowych kolonialnych władców. Byle szybciej przejąć władzę.

Czy więc wolna Afryka już w chwili swoich narodzin nie była skazana na porażkę? Wszak rządzić nią mieli nieprzygotowani dorobkiewicze, karierowicze z zaścianka. Nie zostawali może prezydentami, ale za to zapełniali tłumnie ministerstwa i kancelarie.

– Kwame Nkrumah był bardzo światłym człowiekiem. Obote – skądinąd wyjątkowo zarozumiały, pyszałkowaty, odpychający – także był intelektualistą. Leopold Senghor był wybitnym myślicielem, poetą, a Felix Houphouet-Boigny z Wybrzeża Kości Słoniowej zasiadał nawet we francuskim rządzie. Oni, a także Ben Bella z Algierii, Bourgiba z Tunezji, Nyerere z Tanzanii, Kenyatta czy Kaunda z Zambii byli ludźmi wielkiej klasy i kultury. Ale już np. w takim Kongu-Brazzaville u władzy zainstalowano jakiegoś księżula, kompletnego pajaca. Na ogół jednak Ojcami Niepodległości Afryki byli nauczyciele. Ze szkół misyjnych lub medres, z zagranicznych uniwersytetów.

Dlaczego ponieśli klęskę? Bo epoka ich rządów, przerwana falą zamachów wojskowych, zakończyła się jednak klęską.

– Wolność potraktowano w Afryce jako synonim dobrobytu, uznano, że wraz z niepodległością wszystko od razu będzie dobrze. Pamiętam tamtą atmosferę, bo spędziłem w Afryce wtedy, na początku lat 60., wyjątkowo wiele czasu. Z jednej strony niepodległościowa gorączka, niepodległościowy wyścig. Domagano się wolności – uhuru – natychmiast, dziś, najdalej jutro! Licytowano się: „Wy ogłaszacie niepodległość dopiero piętnastego? To my ogłosimy już czternastego!”. Domagały się tego elity, żądały społeczeństwa.

Kolonialne mocarstwa nie miały zresztą nic przeciwko. Straciły zainteresowanie Afryką, a także jej surowcami. Pojawiły się już plastiki, syntetyki. Z drugiej strony widać też było, że Afryka nie ma żadnego pomysłu, co dalej. Co z tą wolnością zrobić? Była bezradna, nie było żadnego dobrego wyjścia.

Pamiętam dramatyczną naradę Organizacji Jedności Afrykańskiej w maju 1963 r. w Addis Abebie. Przywódcy 32 już niepodległych państw zebrali się, żeby uchwalić Kartę Afryki. „Jaka ma ona być?” – debatowano. Część delegatów uważała, że całą sprawę trzeba odłożyć, zobaczyć, co będzie. A wtedy wstał Nyerere i zapowiedział, że nie ruszy się z Addis Abeby bez Karty. W końcu nie dyskutowano nawet o formie afrykańskiego państwa, tylko uchwalono zasadę, że postkolonialne granice w Afryce pozostaną nienaruszalne. Widać było, że zgromadzeni nie wiedzą, co robić.

Zadowolili się więc spadkiem po kolonializmie, przejęli kolonialne struktury, nawyki.

– Białych, kolonialnych urzędników zastąpili Afrykanie. Z dnia na dzień zostali ministrami. Przejmowali posady, a wraz z nimi budynki, biura, rezydencje, mercedesy i sekretarki. Zaczęła się monstrualnie rozrastać biurokracja, kwitnąć korupcja. Polityka i władza w Afryce traktowana była bowiem jako sposób na „zapełnianie żołądka”. Wiązało się to z tradycją afrykańską, wedle której wodzowi należało przynosić podarki, by potem on rozdał je innym, bardziej potrzebującym. Wódz – polityk sprawujący władzę był więc szczególnym punktem dystrybucyjnym, swego rodzaju bakiem, w którym deponowało się pieniądze i towary, a on mógł nimi dysponować. Elita czasu wolności nie zastąpiła elit czasu zniewolenia, ale zajęła po prostu ich miejsce.

Co więcej, nowe władze, które już zdążyły się rozsiąść wygodnie na tronach, uznały, że jest dobrze, jak jest, i niczego nie ma potrzeby zmieniać. Zawłaszczając sobie wszystkie patriotyczne i nacjonalistyczne hasła, wykorzystywały je przeciwko tym, którzy zmieniać jednak chcieli. Nazywano ich buntownikami, wywrotowcami, odszczepieńcami, zdrajcami. Tragiczną ironią losu niedawne patriotyczne zrywy i uniesienia zaprzęgnięto do obrony i umacniania starych, kolonialnych struktur. Rozczarowanie wolnością przyszło szybko. Tym bardziej że na Afrykę spadła klęska suszy, zaczął się kryzys gospodarczy, pieniądze straciły wartość.

Nic dziwnego, że nikt nie żałował dawnych bohaterów, Ojców Niepodległości, obalanych teraz jak pionki na szachownicy przez wojskowych.

– Najpierw afrykańscy wojskowi pozbyli się białych oficerów, którzy pozostali jako ich instruktorzy. Afrykańscy żołnierze widzieli, jak ich cywilni koledzy zostają ministrami, dygnitarzami. Nie zamierzali czekać. Też chcieli zastąpić białych, stać się dowódcami, generałami. Potem, wykorzystując rozczarowanie ludności wolnością i wolnościowymi przywódcami, armie, ku entuzjastycznej radości ludu, zaczęły obalać prezydentów. Sam pamiętam tłumy wiwatujące po obaleniu Nkrumaha w Ghanie. Gdy Amin obalił Obote, ulica też szalała.

Społeczeństwa afrykańskie, pozbawione wszelkiego doświadczenia obywatelskiego, z dziecięcą łatwowiernością ufały, że wojskowi, niesplamieni korupcją, trybalizmami i arogancją władzy, zrobią porządek, powsadzają złodziei do więzień, przegonią. Dopiero w latach 80. nastąpi kolejne rozczarowanie i kolejny kryzys zaufania, które rozpoczną epokę afropesymizmu. Wszystko się zawaliło, wojskowi zawiedli, demokracja też. Wszystko źle. W dodatku zbiegło się to z kolejną klęską suszy i głodu. Zaczęła się afrykańska smuta.

Te nagłe wybuchy entuzjazmu i rozczarowania, popadanie w skrajności… Dlaczego to wszystko jest tak silnie obecne w Afryce?

– Afryka istotnie jest w swoich skrajnościach czymś wyjątkowym. Wszystkie zjawiska występują tu jaskrawiej…

…jak pod szkłem powiększającym.

– Tak, wszystko jest tu jakby w ogromnym powiększeniu.

Z czego się to bierze?

– Spośród wszystkich krajów świata Afryka miała najmniej historycznego doświadczenia państwowego. Azja to historia wielkich królestw, imperiów – nigdy nie została tak spenetrowana przez kolonializm jak Afryka. Historia kolonialna Ameryki Łacińskiej zaczyna się dużo później. A Afryka to nie tylko kolonializm, ale trwająca trzysta lat epoka niewolnictwa, rabunkowe wyniszczanie kontynentu. Poza tym kolonialiści interesowali się tylko wybrzeżami Afryki, faktoriami. Interior ich nie zajmował.

Dodajmy jeszcze to, że Afryka ma spośród wszystkich kontynentów najtrudniejszy klimat, wyjątkowo marną ziemię i wyjątkowo jest podatna na klęski żywiołowe, epidemie. Wszystko to sprawiło, że w Afryce nigdy nie powstały wielkie państwa, bo przetrwać mogły tam tylko niewielkie, mobilne wspólnoty, którym łatwiej było przemieszczać się, by uciekać przed klęskami żywiołowymi lub szukać pożywienia.

Mówi się, że podczas konferencji w Berlinie w XIX w. mocarstwa kolonialne podzieliły Afrykę, a przecież właściwie to one ją zjednoczyły. Dziesięć tysięcy maleńkich wspólnot, efemerycznych królestw zostało zebranych, oczywiście arbitralnie i sztucznie, w blisko 50 podległych terytoriów. W chwili zdobycia wolności w Afryce nie istniała własna tradycja państwowa. W epoce niepodległości Afryka nie miała się więc na czym oprzeć. Wszystko trzeba było wymyślać, zapożyczać.

Afryka przejmowała więc cudze rozwiązania, wierząc naiwnie, że skoro sprawdziły się gdzie indziej, powinny zadziałać także na Czarnym Lądzie. Właśnie ten brak tradycji i doświadczenia oraz naiwna wiara sprawiały, że wszystko w Afryce wydawało się tak skrajne, jakby oglądane przez powiększające szkło.

Afryka jako laboratorium weryfikujące wynalazki i doktryny polityczne?

– Przynajmniej wszystko to, co związane z polityką i władzą, występowało w Afryce w formie czystej, prymitywnej, odartej ze wszystkich ozdobników, ochronnych barw.

Idi Amin Dada też reprezentował sobą najczystszą i najprymitywniejszą formę tyranii. Kim był?

– Pochodził z małego plemienia Kakwa, którego terytorium zostało podzielone między trzy kraje: Sudan, Ugandę i Kongo-Kinszasę. Kakwa nie wiedzieli, do jakiego kraju należą, jest to im zresztą obojętne, myślą bowiem o czym innym – jak przeżyć mimo nędzy i głodu, które są stałą cechą tego zapadłego miejsca w Afryce, gdzie nie ma dróg, miast, światła ani ziemi uprawnej. Kto ma trochę inicjatywy, sprytu i szczęścia, ucieka stąd jak najdalej, do miasta.

Do miasta Jinja wraz z synem Idim uciekła jego matka zarabiająca na życie drobnym handlem, pędzeniem piwa, prowadzeniem ulicznej, przenośnej garkuchni. W Jinji mieściły się koszary batalionu brytyjskiej armii kolonialnej – Królewskich Strzelców Afrykańskich – wymyślonej przez gen. Lugarda, jednego z twórców Imperium Brytyjskiego. Lugard tworzył oddziały z najemnych żołnierzy werbowanych z plemion obcych w stosunku do ludności, na której terytorium stacjonowały. Jego ideałem byli młodzi, rośli ludzie z plemion nilockich (sudańskich), które odznaczały się zapałem do wojaczki, wytrzymałością i okrucieństwem. Nazwano ich Nubijczykami.

Pewnego dnia któryś z oficerów brytyjskich zauważył szwendającego się w pobliżu koszar dryblasa, który szybko dał się zwerbować. To był Amin. Miał ledwie cztery klasy szkoły podstawowej, ale dzięki opinii, że jest posłuszny i gorliwie stara się uprzedzić życzenia dowódców, zaczął szybko awansować. W dodatku zdobył sobie renomę jako bokser – został mistrzem Ugandy w wadze ciężkiej. Wyróżniał się też wojskowym sprytem i brutalnością. Podczas karnych ekspedycji przeciw powstańcom Mau-Mau, przeciw bojownikom Turkana albo niezależnemu plemieniu Karamodża nie znał litości dla przeciwnika.

Tuż przed niepodległością Anglicy właśnie Amina awansowali na generała i zastępcę dowódcy przyszłej armii ugandyjskiej. Obote zgodził się go wziąć choćby dlatego, że się go nie bał (armia zdominowana była przez ludzi z ludów Langi i Acholi) i pogardzał nim jako niegroźnym głupkiem i prostakiem pochodzącym w dodatku z Kakwów, których wszyscy w Ugandzie traktowali z wyższością, mając ich za ciemnych i zacofanych. Zarozumiałemu Obote do głowy nie przyszło, że Amin może cokolwiek wymyślić.

Oskarżył więc Amina, że pokątnie szmugluje z Kongijczykami kość słoniową i złoto oraz kradnie państwowe pieniądze. Kazał mu napisać stosowny raport, a sam spokojnie wyjechał do Singapuru. Gdyby nie oskarżenia Obote, Amin pewnie nigdy nie dokonałby zamachu. Ale wtedy poczuł instynktownie, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo i że aby się ratować, musi działać. Dokonał zamachu nie z żądzy władzy czy z szaleństwa, tylko ze strachu o własną skórę.

Kierując się instynktem samozachowawczym – później także politycznym – dokonał pierwszej rzezi. Tej samej nocy, której przeprowadził zamach, posłał swoich żołnierzy do koszar zajętych przez oddziały Langów i Acholich i kazał ich wyciąć w pień. Napadnięci byli tak zaskoczeni, że nie stawili najmniejszego oporu. Zostali wybici do nogi. Amin dokonał na nich mordu nie z żądzy krwi, ale z brutalnej, podstawowej, elementarnej kalkulacji. Uznał, że jeśli nie zabije, zginie sam.

Wojskowe zamachy stanu zdarzają się wszędzie. Nigdzie jednak nie były tak krwawe. W głowie się po prostu nie mieści, że generał obala prezydenta, a dodatkowo wyrzyna połowę armii, tak na wszelki wypadek, bo mogłaby się przeciw niemu zwrócić.

– Znów ten elementarny, afrykański wymiar. Poza tym w Afryce wojskowe zamachy były czymś pierwszym, nowym, pionierskim. Nikt nie miał w tej materii żadnego doświadczenia. W Ameryce Łacińskiej, gdzie od lat istniała tradycja wojskowych puczów, zamach poprzedzała swoista licytacja między generałami uczestniczącymi w spisku i będącymi poza nim. Dopiero potem wykładano karty na stół. Obywało się bez krwi.

W Afryce nie było miejsca ani pomysłu na intrygi i od razu przystępowano do brutalnej rozgrywki.

– Naprzeciw siebie stawali wrogowie z bronią w ręku i było wiadomo, że jedynie ten, kto strzeli pierwszy, nie tylko wygra, ale przeżyje. Amin zawsze atakował pierwszy. Działał bardzo świadomie, w sposób okrutny i bezwzględny. Ale sprzyjał mu wrodzony spryt. I miał szczęście. Wyciął w pień starą armię, więc musiał zbudować nową. Nie mógł wziąć do niej wrogich Acholich, Langów ani Bugandyjczyków, wziął więc podobnych do niego samego rekrutów wywodzących się z najmniejszych, najmniej szanowanych plemion, a także nilockich wojowników z Sudanu.

Zbudował sobie armię lumpów i najemników – ciemną, brutalną, traktującą Ugandę jak obcy, podbity i okupowany kraj, ale niesłychanie wierną, bo wszystko zawdzięczającą swemu wodzowi. Awansował tych wszystkich obwiesiów na pułkowników i generałów. (Potem, kiedy jego samego obalono, spotykałem tych aminowskich oficerów, jak sprzedawali na ulicznych straganach warzywa czy krawaty. Niczego więcej nie umieli.) A żeby to swoje wojsko związać ze sobą jeszcze bardziej, rozdał wśród niego majątki, które wcześniej kazał odebrać 70 tysiącom Hindusów.

W tamtych latach nie tylko Amin wypędzał z kraju obcych i ogłaszał afrykanizację. Kadafi wypędził Włochów, Mobutu w Kongu-Kinszasa kazał zmieniać imiona z europejskich na afrykańskie. Czy ogłaszając afrykanizację, Amin i jemu podobni kierowali się jakąś ideą? Czy też chodziło im wyłącznie o poklask tłumu? Wszak Hindusów nikt w Afryce nie lubi jako wyzyskiwaczy. Do dziś w Kampali wielu Afrykanów twierdzi, że gdyby nie Amin, Afrykanie w Ugandzie nigdy nie zostaliby przedsiębiorcami czy kupcami.

– Amin potrzebował przede wszystkim pieniędzy, by opłacić swoją nową armię. A Hindusi trzymali w rękach cały handel, banki, lichwę, plantacje kawy, sizalu, bawełny. Hindusi to byli lekarze, urzędnicy, inteligencja. Amin wyrzucił ich w sposób wyjątkowo brutalny, bez żadnych wyjątków. Wiedział, że ich wypędzenie spodoba się Afrykanom, a uwielbiał poklask. Był wspaniałym demagogiem i doskonale wyczuwał, czego lud od niego oczekuje. Zagrabiony Hindusom majątek rozdawał zresztą nie tylko swoim żołnierzom, ale po prostu ludziom. W ogóle się nie znał na rządzeniu, ale potrafił ogłaszać na wiecu: „Macie, bierzcie, teraz to wasze”. Już go kochano za to, że obalił Obote, a po wywłaszczeniu Hindusów jego popularność wzrosła jeszcze bardziej.

Nikogo nie przerażało jego okrucieństwo i zbrodnie?

– Na początku mało kto miał o nich pojęcie. Do pierwszych mordów doszło na terenie zamkniętych dla postronnych koszar, daleko od miast. Nikt nie wiedział, co się tam stało, a kto wiedział, bał się mówić. Terror Amina nie zaczął się z dnia na dzień. Narastał, a przez to był mniej dostrzegalny.

Przemoc nie służyła więc Aminowi do jakichś koszmarnych, rewolucyjnych celów jak Pol Potowi w Kambodży?

– A skąd! Amin, Bokassa, Mobutu czy Mengistu Hajle Mariam z Etiopii byli cynicznymi oportunistami. Nie kierowali się żadną ideologią, nie mieli żadnej wizji. Uprawiali nacjonalistyczną demagogię po to tylko, by coś mówić, mamić ludzi. Nie czuli nawet pogardy, bo żeby ją czuć, w ogóle trzeba żywić jakieś uczucia. To była brutalna, odarta z całej frazeologii i etycznych zasad czysta walka bardzo prymitywnych ludzi o władzę. Ludzi gotowych na wszystko, by utrzymać się u władzy, i obdarzonych jednocześnie zwierzęcym sprytem oraz instynktem władzy i przetrwania. Przemoc była zadawana masowo, ale niemal mechanicznie, bez nienawiści. Amin nie traktował swoich wrogów jak przeciwników ideologicznych tylko jak fizyczne zagrożenie.

Nie był więc krwawym szaleńcem czerpiącym przyjemność z masakr?

– Poznałem go w 1962 r., gdy leżałem złożony malarią w nowo otwartym wojskowym szpitalu w Kampali, podarku dla Ugandy od brytyjskiej królowej. Wszyscy przychodzili oglądać to dziwo i pewnego dnia w świcie wojskowych przyszedł Amin. Rzeczywiście ogromne chłopisko. Jowialny, ciepły wesołek, taki brat łata, skory do żartów. Owszem, był psychicznie niedojrzały – takie okrutne, wielkie dziecko, niezrównoważone, porywcze, zmienne – rano potrafił być pogodny, a wieczorem wpadał we wściekłość lub depresję. Raz był pobudzony, musiał coś robić, wszędzie go było pełno, by zaraz zniknąć na długie dnie albo pogrążyć się w odrętwieniu i bezczynności. Szybko nudził się, zrywał z krzesła i wychodził. Miał gonitwę myśli, mówił chaotycznie, nie kończył zdań. Ale w tej swojej dzikości i szaleństwie działał bardzo logicznie i konsekwentnie.

A te oskarżenia o ćwiartowanie politycznych wrogów, trzymanie zwłok w lodówce, kanibalizm?

– Zwykłe plotki, jakich zawsze wiele pojawia się wokół takich postaci jak Amin. Amin nie miał skrupułów, gdy przychodziło do mordowania wrogów lub ludzi, którzy mogliby się stać wrogami. Ale działał jak automat, nie sądzę, by czerpał z tego przyjemność. Wrogów usuwał, tak jak się usuwa przeszkody na drodze.

Wymordował setki tysięcy ludzi, bo tak mu wyszło z kalkulacji?

– Zabijał wrogów, bo się bał, że sami go zabiją. Kazał wycinać całe plemiona, bo się bał ich buntów, bał się, że pojawią się mściciele. Z czasem zapadł na manię podejrzliwości i wrogów widział prawie wszędzie. Wiedział zresztą, że na niego czyhają, że organizowane są zamachy. Nasilał więc represje, a sam nigdy nie nocował dwa razy w jednym miejscu. Miał kilkanaście willi w Kampali i w okolicach i nikt nie wiedział, gdzie w danym momencie przebywa. Sam dzwonił do ministrów i wzywał ich na posiedzenie rządu, które zwoływał tam, gdzie uznał za stosowne. Kazał im się stawiać za kwadrans. Kampala była wtedy niewielkim miasteczkiem, więc nikt nie mógł mieć wymówki, że nie zdążył.

Amin wprowadził sytuację totalnej dezorientacji. Nikt nigdy nie wiedział, gdzie jest, kiedy i gdzie się pojawi. A on latał często śmigłowcem po kraju i starał się bywać w jak największej liczbie miejsc. Mówiono więc, że jest nigdzie i wszędzie. Przemieszczając się, niejako przenosił państwo ze sobą, poza nim nic się nie działo, nic nie istniało.

Wyglądał dość operetkowo w swoim słynnym wojskowym mundurze obwieszonym sznurami, pagonami i odznaczeniami, które sam sobie wymyślał i przyznawał. Przyznał sobie np. ordery za II wojnę światową, a także order Pogromcy Imperium Brytyjskiego. Ogłosił się dożywotnim prezydentem, marszałkiem polnym, królem szkockim. Kiepsko mówił nie tylko po angielsku, ale nawet język suahili znał bardzo średnio. Dobrze władał w zasadzie tylko swoim narzeczem kakwa. Mało kto rozumiał więc naprawdę, o czym mówi.

Podobno swoje przyszłe ofiary zapraszał najpierw do siebie na poczęstunek?

– Wertując stare roczniki jedynej wówczas ugandyjskiej gazety „Uganda Argus”, zauważyłem prawidłowość, że jeśli jednego dnia Amin kogoś przyjmował, to nazajutrz jego gość przepadał bez wieści. Amin częstował coca-colą, którą uważał za wyszukany przysmak. Był muzułmaninem, więc alkoholu nie podawano.

Zapraszał na ostatnią wieczerzę, by osobiście poznać ofiarę?

– Może chciał porozmawiać i samemu się zorientować, czy rzeczywiście mu zagraża i czy trzeba ją zabić.

W 1979 r. Amin został obalony i sam musiał uciekać z kraju. Dlaczego przegrał? Zawiódł go instynkt samozachowawczy?

– Zajęty bez reszty swoimi maniami i nie mając zielonego pojęcia o rządzeniu krajem, doprowadził Ugandę, niegdyś nazywaną przez Brytyjczyków „Perłą Afryki”, do kompletnej ruiny. Pamiętam, że kiedy wybierałem się do Kampali w 1978 r., mój znajomy z Addis Abeby przypomniał mi, żebym zabrał ze sobą żarówkę. Była to zbawienna rada, bo w całej Kampali nie było żarówek i w mieście panowała ciemność.

Nie było zresztą nic. Ani w sklepach, ani na bazarach. Żołnierze, którym Amin rozdał sklepy należące kiedyś do Hindusów, rozkradli je lub sprzedali towary i potem siedzieli bezczynnie i z ponurymi minami wśród pustych kompletnie półek, jak w jakimś biurze. Kampala, miasto niegdyś urokliwe i bogate, było kompletnie wymarłe. Plantacje kawy, sizalu i bawełny zostały porzucone i zarosły. Zaczęła się straszna bieda, głód, a jednocześnie bandytyzm, bezprawie. Bandyci, wszyscy w mundurach, grabili wszystko i całkowicie bezkarnie. Poza tym nic nie działało.

Do Ugandy nie wpuszczano wtedy w ogóle dziennikarzy i urzędnik w ugandyjskiej ambasadzie w Addis Abebie wstemplował mi wizę chyba przez pomyłkę. W hotelu Stanley, gdzie się zwykle zatrzymywałem, byłem tym razem jedynym białym. Już na lotnisku w Entebbe zauważyłem, że chodzą za mną potężnie zbudowani, barczyści, milczący żołnierze w mundurach i ciemnych okularach. Wszyscy siepacze reżimu wyglądali jak gladiatorzy, bo Amin przywiązywał ogromną wagę do szkolenia fizycznego. Łazili za mną krok w krok, siadali przy stoliku obok, o nic nie pytali, milczeli i się przyglądali.

Uganda miała wtedy cztery samoloty, z których jeden był do wyłącznej dyspozycji Amina. Latał do Londynu na zakupy dla prezydenta i jego świty. Żadne tam luksusy – buty, koszule. W Ugandzie nie było nic. W końcu Bugandyjczycy zorganizowali się w partyzantkę. Przyłączyli się do nich inni, dostali pomoc z Tanzanii. Amin w swojej pysze najechał Tanzanię, ale został pobity i w rezultacie tanzańskie czołgi wjechały w 1979 r. do Kampali, a Amin uciekł – najpierw do Libii, potem do Iraku, a wreszcie do Arabii Saudyjskiej, gdzie teraz umarł.

Mówi się, że Amin był i pozostaje hańbą Afryki.

– Amin to hańba całego świata. To, że mógł panować tak długo i popełnić takie zbrodnie [według rozmaitych szacunków za jego rządów zginęło w Ugandzie od stu tysięcy do pół miliona ludzi – W.J.], było możliwe tylko dzięki hipokryzji Wschodu i Zachodu, które w tamtych czasach prowadziły zimną wojnę o dominację na świecie.

Zimnej wojnie swoje rządy zawdzięcza wielu tyranów na całym świecie – Mobutu w Kongu, Mengistu w Etiopii, wojskowi dyktatorzy w Ameryce Łacińskiej, Czerwoni Khmerzy w Kambodży. Swoją bezczynność wobec zbrodni ludobójstwa Czerwonych Khmerów zarówno Zachód, jak i Wschód tłumaczyły niewiedzą o rozmiarze zbrodni. Czy i zbrodnie Amina były okryte tajemnicą?

– Amin niczego nie ukrywał. Wszyscy wszystko wiedzieli. Tymczasem amerykański Senat podjął uchwałę o zerwaniu handlu z Aminem dopiero trzy miesiące przed jego upadkiem. Mniej więcej w tym samym czasie wyjechali z Kampali radzieccy eksperci wojskowi. Głównie dlatego, że Amin najechał na Tanzanię. Jedno z niezliczonych więzień połączonych z izbami tortur w Kampali znajdowało się naprzeciwko rezydencji ambasadora Francji. Katowani więźniowie ryczeli mu prosto w okno. Zimna wojna w Afryce była prowadzona w sposób wyjątkowo brutalny i cyniczny, a Afryka okazała się wobec niej wyjątkowo bezbronna. Wszyscy i za wszelką cenę chcieli mieć tu swoje wpływy.

Zamach Amina w 1971 r. został z radością przyjęty na Zachodzie, bo obalony przez niego Obote wykazywał skłonności lewicowe.

– Amin stał się zimnowojenną hybrydą i starał się przypodobać wszystkim i od wszystkich wyciągać pieniądze. Przyjmował je od Izraela, który chciał stworzyć w Ugandzie przyczółek do ewentualnej inwazji na muzułmański Sudan [kres dobrym stosunkom Ugandy z Izraelem położyły wydarzenia roku 1976, kiedy to Amin udzielił wsparcia palestyńskim terrorystom, którzy uprowadzili izraelski samolot pasażerski; gdy izraelscy komandosi wylądowali w Entebbe i odbili zakładników, żołnierze Amina zamordowali w odwecie w szpitalu uwolnioną wcześniej przez porywaczy chorą Dorę Bloch – W.J.]. Jednocześnie jako muzułmanin obiecywał Arabii Saudyjskiej, że zmieni Ugandę – ma się rozumieć, w zamian za pomoc finansową – w przyczółek dla ekspansji islamu w Afryce. Zachód cieszył się, że Amin obalił lewicowego Obote, a ZSRR, który stracił właśnie Kongo-Kinszasę, gdzie w wyniku zamachu doszedł do władzy proamerykański Mobutu, upatrzył sobie Ugandę jako najważniejszą bazę wojskowej ekspansji na Czarnym Lądzie.

Pamiętam, że w 1978 r. w Kampali spotkałem w hotelu dwóch ugandyjskich kapitanów rozmawiających ze sobą po rosyjsku. Wyszkolili się w Moskwie, a ponieważ wywodzili się z różnych ugandyjskich ludów, tylko tak mogli się porozumieć. Jednocześnie oficerów Amina przyjmowały na szkolenia akademie wojskowe w USA i w Wielkiej Brytanii. Każdy chciał mieć swojego człowieka w Kampali. Każdy zabiegał o względy Amina. Amin zaś to widział i bez skrupułów wykorzystywał. Wiedział, że ani Zachód, ani Wschód nie będą go krytykować ze strachu, by nie sprzymierzył się z rywalem. Czuł się bezkarnie i mówił to głośno. „Popatrzcie, jaki jestem ważny – powtarzał Ugandyjczykom. – Wszyscy do mnie przychodzą”. Potrafił zapraszać do swojego pałacu na tę samą godzinę jednocześnie ambasadorów USA i ZSRR i w dodatku trzymać ich celowo w poczekalni.

Śmiano się z Amina, a to on, przynajmniej w oczach Afryki, ośmieszał Zachód i Wschód.

– Zimna wojna w Afryce to jedna z najczarniejszych, najhaniebniejszych kart współczesnej historii i wszyscy powinni się jej wstydzić.

Amin, Bokassa, Mobutu, Mengistu pojawili się niemal w tym samym czasie. Dziś Afryka wolna jest w zasadzie od tego rodzaju tyranów. Czy koniec zimnej wojny sprawił, że ich czas się skończył?

– Koniec zimnej wojny to jedna, być może najważniejsza przyczyna. Afryką przestano się interesować, a tyrani czy kandydaci na tyranów stracili swoich zagranicznych patronów. Druga przyczyna to to, że wojskowe reżimy skompromitowały się w oczach Afrykanów i dowiodły swej nieskuteczności. Trzecia to zmniejszenie ogólnej pomocy zagranicznej dla Afryki i przesterowanie znacznej jej części bezpośrednio na potrzeby afrykańskich armii. Generałowie nie muszą więc sięgać po władzę, by zapewnić sobie pieniądze. Czwarta wreszcie to działalność międzynarodowych instytucji finansowych i organizacji humanitarnych odmawiających udzielania pomocy reżimom, które dochodzą do władzy w sposób bezprawny, np. w wyniku zamachu stanu.

A może powodem jest też kryzys państw afrykańskich, z których wiele stanowi dziś bardziej pojęcia geograficzne niż rzeczywistość? Może nie opłaca się dziś przejmować władzy w państwach, które istnieją tylko teoretycznie, a potem sprawować jej pod baczną kontrolą dobrodziejów i wierzycieli? Może dziś zamiast być np. prezydentem całego Konga-Kinszasy, bardziej opłaca się być watażką czy wojewodą w leżących na uboczu, dalej od zagranicznych kontrolerów, za to bogatych w surowce prowincjach Katanga czy Ituri?

– Afryka na końcu zimnej wojny z pewnością zyskała. Z drugiej jednak strony państwa afrykańskie straciły bardzo na znaczeniu. Kiedyś ich głos liczył się choćby w ONZ, której rola dziś także ulega erozji. W Afryce rzeczywiście czasami większe znaczenie mają dziś regiony niż państwa. To niepokojące zjawisko. O ile w Europie decentralizacja oznacza większą władzę samorządów, o tyle w Afryce może oznaczać powrót do feudalizmu i samowoli kacyków.

Historia Amina jest niemal laboratoryjnym studium nad instytucją władzy. Taki był temat Pańskiego „Cesarza” i „Szachinszacha”. Wiem, że przymierzał się Pan do książki o Aminie – trzeciej części trylogii o władzy. Dlaczego Pan jej nie napisał?

– Rzeczywiście, przymierzałem się, zebrałem już całą dokumentację. O Aminie napisano wiele książek, ale żadnej dobrej, traktującej o samym jego fenomenie. Swojej nie napisałem z prostej przyczyny. Ledwie zacząłem pierwsze szkice, zaczęła się pierestrojka w ZSRR. Zwyciężyła we mnie natura dziennikarza-depeszowca. Zarzuciłem Amina i pognałem na wschód zbierać materiały do „Imperium”.

Nie żal Panu takiego tematu jak Amin?

– Żal, ale nie wiem, czy zdążę, czy zmieszczę go gdzieś w swoich napiętych do granic wytrzymałości planach. Ta moja depeszowa mentalność bardzo mnie dekoncentruje, a jednocześnie strasznie mi żal tego wszystkiego, czego nie udaje mi się ogarnąć.

Z Ryszardem Kapuścińskim rozmawiał Wojciech Jagielski