El Clasico Latino

Autor: Jacek Żakowski
źródło: VIVA
data publikacji: 2003-03-24
——————————————————————–
Sao Paulo. Koniec października. Zbliża się północ. On jest od trzech miesięcy w podróży. Ja pół godziny temu przyleciałem z Polski. W recepcji czeka karteczka 'Ryszard is in room 609. Please call’. Zadzwoniłem. Siedzimy w pustym hotelowym barze. Schudł. Wygląda na zmęczonego, ale mam wrażenie, że po długiej przerwie chętnie mówi po polsku. W Nowym Jorku miał przez miesiąc spokojnie zbierać materiały do książki. Mało jednak zrobił, bo wciąż ktoś coś od niego chciał. Potem Meksyk. Następnie Argentyna. Jam prowadził warsztat dziennikarski zorganizowany przez Gabriela Garcię Marqueza. Mieli być razem. Marquez się rozchorował. Wszystko spadło na Kapuścińskiego. Od dwóch dni jest w Sao Paulo. Ma promować 'Heban’ – drugą swoją książkę wydaną w Brazylii. Gospodarzom postawił tylko jeden warunek: najwyżej dwa wywiady dziennie. Już wiadomo, że trudno im będzie ten warunek spełnić. Teraz jeszcze ja zwaliłem mu się na głowę. Bo następna szansa na dłuższą rozmowę będzie najwcześniej za rok. Jak napisze książkę. Dla Latynosów stał się autorytetem. Ikoną dziennikarstwa. Źródłem interpretacji świata. 'El Pais’ napisał, że 'Kapuściński to mit, który pracuje’. Pewnie trudno by było znaleźć dużą latynoską gazetę, która tego zdania nigdy nie zacytowała. -Ryszard, jak Ty się czujesz jako El Classico Latino? Nie masz lepszych pytań? -Nie jesteś tym zmęczony? Czasem potwornie. -Czego Latynosi chcą się od Ciebie dowiedzieć? Dziennikarze często pytają, jak pisać reportaż. Ale przede wszystkim ludzie na tym kontynencie czują wielki głód wzorca, który ich podeprze, umocni, potwierdzi ich opór wobec nacisków komercji. Potrzebują wsparcia w obronie swojej tożsamości. -I jak Ty ich wspierasz? Mówię, że nie można się łatwo poddawać, że słusznie robią, walcząc ze skorumpowaną władzą i że są wspaniali. -Psychoterapia? Potrzebują też odpowiedzi na zasadnicze pytania: co się dzieje na świecie, jaka jest przyszłość ich krajów, kultury, kontynentu. -A Ty znasz odpowiedzi? Staram się je znać. Bardzo dużo czytam, dużo myślę i od 30 lat interesuję się światem latynoskim. -Więc co mówisz Latynosom na temat ich przyszłości? Przede wszystkim mówię, że trzeba myśleć szerszymi kategoriami – regionalnymi i kontynentalnymi. Bo oni – tak jak Polacy – cierpią na parafiańszczyznę. Jak ktoś jest z Salwadoru, to przeważnie interesuje się tylko Salwadorem. Jak z Kolumbii, to mówi głównie o Kolumbii. Ludzie znają tylko własne podwórka. A jak spytać o szerszą perspektywę, choćby ich kontynent, to przeważnie nie mają wiele do powiedzenia, bo niewiele wiedzą. -A Ty wiesz? Ja się zajmuję całym tym kontynentem. Więc tłumaczę, że ludzi globalizacja przygniata, bo nie są w stanie intelektualnie wydostać się ze swoich zamkniętych podwórek. Bossowie globalizacji łatwo uzyskują przewagę, kiedy mają do czynienia ze społeczeństwami parafialnymi, którymi mogą dowolnie manipulować. Ósma rano. Zderzamy się w windzie. On rześki, dawno po śniadaniu. Do pierwszego spotkania zostało mu półtorej godziny. Proponuje spacer na kawę do 'ludowego’ baru na rogu ulicy. Trochę sklep, trochę bal; trochę klub towarzyski. Rozstrojony telewizor skrzeczy pod sufitem. Kawa – już posłodzona – z kilkudziesięciolitrowego zbiornika. Czarna i gęsta jak smoła. Dwie kawy kosztują złotówkę. Kapuściński kwitnie. Już go tu rozpoznają. Przypomina sobie portugalskie słówka, których nie używał przez lata. Żartuje z barmanem. -Lepiej się tu czujesz niż w Polsce? A znasz w Polsce takie miejsca? -Ale to chyba nie tylko dlatego. Nie tylko. Latynosi są wspaniali w swojej spontaniczności. Zawsze to podziwiałem. -Ryszard, a czy to jest prawda, że zostałeś korespondentem PAP-u w Ameryce Łacińskiej, nie znając hiszpańskiego ani portugalskiego? Tak było. -Jak to było możliwe? To był 67 rok. Wróciłem z Afryki i trochę beznadziejnie szwendałem się po PAP-ie. Nic nie rozumiałem z tego, co działo się w Polsce. A tu szedł marzec 68. W PAP-ie już trwała walka z 'elementami inteligenckimi’, z 'kosmopolitami’ i z 'rewizjonistami’. Tylko ja nic nie wiedziałem, bo głowę miałem jeszcze w Afryce. Aż wezwał mnie Michał Hofman, ówczesny prezes PAP-u, który chyba mnie lubił. Mówi coś takiego, że on nie wie, jak to wszystko się skończy, że chce mnie chronić przed tym, co się stanie, więc 'czy chcecie jechać na placówkę do Ameryki Południowej?’ Oczywiście chciałem. -Chociaż nie znałeś języka? Obiecałem, że się szybko nauczę i bez problemu dali mi nominację. -Ale właściwie przed czym Hofman chciał Cię chronić? Od lat nie pisałeś o Polsce, więc walki frakcyjne Cię nie dotyczyły. Nie jesteś Żydem, więc antysemicka nagonka nie była dla Ciebie groźna. Kiedy to nie była tylko antysemicka nagonka. To była wojna przeciwko polskiej inteligencji. Myślę, że Hofman chciał mi oszczędzić życia w strasznej atmosferze, która nadciągała. Może chciał mnie ochronić przed kolejnym wyrzuceniem z pracy i zakazem druku. Dziesiąta wieczorem. Telefon. 'Może byśmy poszli coś przegryźć’. Zastanawiam się, skąd po siódmym krzyży ku można brać tyle siły. Kapuściński tego dnia udzielił dwóch dużych wywiadów. Jeden o 'Hebanie’, drugi o globalizacji. Razem prawie cztery godziny spędzone z dziennikarzami. Poza tym miął spotkanie na uniwersytecie i obiad z wydawcą. Jest zmęczony gadaniem. Nawet nie mys1ę o kontynuowaniu wywiadu. Nie mam odwagi zabrać magnetofonu. Jest upalna brazylijska wiosna. Te- raz jakieś 25 stopni. W dzień było 37. Szwendamy się po okolicznych uliczkach w poszukiwaniu baru. Z tym wyjazdem, to wiesz – kiedy stoimy na światłach, Kapuściński sam wraca do porannej rozmowy – był jeszcze spory szkopuł. Bo PAP już miał placówkę w Meksyku. Ja miałem założyć drugą w Ameryce Łacińskiej. Ale gdzie? Kontynent jest olbrzymi. Ma kilka ważnych krajów. W każdym z nich działy się ważne i ciekawe rzeczy. Trudno się było zdecydować. Więc miałem tę nominację, ale czekałem, zwlekałem. A w Polsce tymczasem robiło się coraz goręcej. Coraz mocniej czuło się oddech Marca. Gdzieś pod koniec 67 roku spotkałem na korytarzu Romę Pańską. Roma była szarą eminencją agencji. Jak mnie zobaczyła, to aż krzyknęła: 'A co ty tu jeszcze robisz?!’ Powiedziałem, że zbieram się do wyjazdu. 'Ty, Rysiek, się nie zbieraj, nie czekaj, nie zwlekaj, tylko się stąd wynoś od razu, bo będzie za późno. Łap bagaże i wyjeżdżaj dzisiaj’. Udało mi się zdobyć wizę do Chile, z którym Polska miała akurat bardzo dobre stosunki. Trzy dni później poleciałem przez Londyn do Santiago. Sao Paulo jest wielkim miastem. Jakieś 15 milionów mieszkańców. I ma opinię jednego z bardziej niebezpiecznych na świecie. Jak się chce wieczorem zjeść coś poza hotelem, trzeba znać dobre miejsca. A my ich nie znamy. Idziemy w stronę głównej ulicy – Avenida Paulista. Na Pauliście jest masa eleganckich lokali. Ale eleganckie lokale są wszędzie takie same. Więc Kapuściński wybiera najbardziej tubylczy bar z kilkoma poszczerbionymi plastikowymi stolikami na szerokim chodniku. Pijemy callpirignę – napój z lodu, lenwnów, cukru i cachacy – miejscowego bimbru pędzonego na trzcinowym cukrze. Obok siedzą chłopcy odgwizdujący przechodzące panny. Jemy grzanki z serem. Relaks po ciężkim dniu. Nie mam odwagi zadawać moich pytań. W końcu wracam do jego pierwszej południowoamerykańskiej podróży. -Znałeś już trochę hiszpański, kiedy jechałeś do Chile? Gdzie tam. Nawet nie zacząłem się uczyć. Ale wyjeżdżając dostałem od kierownictwa zgodę, żebym przez pierwsze trzy miesiące nie pisał korespondencji, tylko się uczył języka. W Santiago na szczęście spotkałem Mariana Rawicza. Marian był wspaniałym, niezwykle życzliwym człowiekiem, więc któregoś dnia zebrałem się na odwagę i mówię: 'Mariano, jestem w beznadziejnej sytuacji. Siedzę w tym Santiago, jestem korespondentem, nawet nie rozumiem, co piszą w gazetach, a za trzy miesiące muszę zacząć wysyłać korespondencje do PAP-u. Ja cię błagam, uczciwie ci zapłacę, ale poświęcić mi przez te trzy miesiące po parę godzin dziennie i naucz mnie hiszpańskiego’. Zgodził się nawet chętnie. I dzień w dzień, po kilka godzin, udzielał mi lekcji. A ja kułem po 18 godzin na dobę. Od świtu do nocy gramatyka, słówka, gazety, telewizja. Niczym innym się nie zajmowałem. Dwa i pół miesiąca później w chilijskim Instytucie Spraw Międzynarodowych wygłosiłem po hiszpańsku wykład o sytuacji w Polsce. Widzę, że rozmowa zaczyna się rozwijać i tęsknię za magnetofonem. Wyciągam długopis i zaczynam notować na serwetkach do kanapek z serem: 'prezes Hofman, Roma Pańska. Marian Rawicz. 18 h, 2,5 miesiąca… ’ -Mogłeś zacząć pracę. I zacząłem, ale to długo nie trwało. Bo wkrótce na dziennikarskiej giełdzie dostałem wiadomość, że chilijska armia przygotowuje się do zamachu stanu. Chodziło o to, żeby nie dopuścić do wybrania Salvadora Allende na prezydenta Chile. Wtedy w Ameryce Łacińskiej za podanie takiej wiadomości można było wylecieć z placówki. Bardzo się tego bałem, bo wiedziałem, że jak kogoś wyrzucą z jednego kraju, to potem wyrzucają go zewsząd. Dlate- go uważnie się cenzurowałem. -Jak się cenzurowałeś? Pisałem wszystko, co uważałem za ważne, ale depesze, za które mogli mnie wyrzucić, wysyłałem do Polski, zaznaczając, że nie są do druku. Informacja o przygotowaniach do zamachu stanu była oczywiście wyjątkowo groźna. A ja nie chciałem, żeby mnie wyrzucili, więc dałem tej depeszy nagłówek 'Santiago, PAF; Data, BS’. 'BS’ znaczyło, że informacja jest tajna i może być umieszczona tylko w 'Biuletynie Specjalnym’ przeznaczonym dla małej grupy najważniejszych osób. Gdybym zamiast BS napisał BK, wtedy mogłaby trafić do 'Biuletynu Krajowego’, z którego korzystała prasa. Wysłałem tę depeszę i zająłem się innymi sprawami. A dwa czy trzy dni później dzwoni do mnie polski ambasador Jerzy Witold Dudziński: 'Jesteście wyrzuceni’. -Co się stało? Tego ambasador nie wiedział. Później się okazało, że w Warszawie dyżurnemu PAP-u coś się pomieszało. Zamiast do tajnego 'BS-u’ włożył tę depeszę do serwisu dla gazet. I polskie gazety ogłosiły światu, że w Chile szykuje się zamach. Ta informacja kanałami dyplomatycznymi błyskawicznie trafiła do chilijskiego prezydenta Freya i jego ludzie natychmiast postanowili odebrać mi akredytację. Nogi się pode mną ugięły. Co robić? -No i co zrobiłeś? W pierwszej chwili nie miałem pojęcia, co robić. W Polsce Marzec. Tu jestem persona non grata. Jak mnie wyrzucą z Chile, to żaden kraj latynoski mnie nie akredytuje. Poszedłem do Allende, który był wtedy marszałkiem chilijskiego senatu. Jowialny A1lende klepał mnie po ramieniu, mówił: 'Nie przejmuj się. Coś zrobimy, jakoś to załatwimy’. Gdybym zamiast BS napisał BK, wtedy mogłaby trafić do 'Biuletynu Krajowego’, z którego korzystała prasa. Wysłałem tę depeszę i zająłem się innymi sprawami. A dwa czy trzy dni później dzwoni do mnie polski ambasador Jerzy Witold Dudzinski: 'Jesteście wyrzuceni’. – Co się stało? Tego ambasador nie wiedział. Później się okazało, że w Warszawie dyżurnemu PAP-u coś się pomieszało. Zamiast do tajnego 'BS-u’ włożył tę depeszę do serwisu dla gazet. I polskie gazety ogłosiły światu, że w Chile szykuje się zamach. Ta informacja kanałami dyplomatycznymi błyskawicznie trafiła do chilijskiego prezydenta Freya i jego ludzie natychmiast postanowili odebrać mi akredytację. Nogi się pode mną ugięły. Co robić? Na chwilę przerywa. Cisza. Czekam. Kapuściński milczy wpatrzony gdzieś za mnie. 'Za chwilę się pożrą’. Oglądam się odruchowo. Za mną jakaś para całuje się z latynoskim zapałem. Chłopcy obgwizdujący panny głośno kibicują. Frey, Chile i Allende są teraz bardzo daleko. Ale jednak mam szczęście. Po chwili para wstaje i przy aplauzie chłopców znika gdzieś za rogiem. – No i co zrobiłeś? W pierwszej chwili nie miałem pojęcia, co robić. W Polsce Marzec. Tu jestem persona non grata, Jak mnie wyrzucą z Chile, to żaden kraj latynoski mnie nie akredytuje. Poszedłem do Allende, który był wtedy marszałkiem chilijskiego senatu. Jowialny Allende klepał mnie po ramieniu, mówił: 'Nie przejmuj się. Coś zrobimy, jakoś to załatwimy. – Nie miał do Ciebie żalu? Skąd. Allende był szczerym liberałem. O wyrzucaniu korespondentów za to, co napisali, myślał pewnie to samo, co ja. To był profesjonalny, demokratyczny polityk. Dorosłe życie spędził w gmchu chilijskiego parlamentu, który miał opinię bardzo praworządnego. Aż do zamachu Augusto Pinocheta Chile było uważane za wzór demokracji. Przewrót Pinocheta był szokiem. Nie tylko ze względu na swoje okrucieństwa, ale przede wszystkim dlatego, że był Chilijczykom kulturowo obcy. To był szok kulturowy! Społeczeństwo chilijskie było praworządne. Zamach był plamą, hańbą dla chilijskiej tradycji, tym bardziej że Allende to nie był Che Guevara. Nie był komunistą. Kiedy nastąpił przewrót, świat się Allendemu zawalił, rozpadała się cała wizja jego chilijskiej ojczyzny. Dlatego popełnił samobójstwo, kiedy wojsko szturmowało pałac prezydencki. – Jak wybitny polityk może tak bardzo mylić się w ocenie własnego kraju? Nie kraju. Jeżeli się pomylił, to tylko w ocenie postawy części generałów. Może, spędzając życie w parlamencie, nie docenił zmian, jakie zaszły w mentalności wojska. Na czele armii stał stary generał Steiner, który ogłosił, który ogłosił, że wojsko będzie respektowało każdy werdykt wyborców. Ale po wyborach Steinera zamordowano. To otworzyło Pinochetowi drogę i wydarzenia zaczęły się toczyć błyskawicznie. – Już nie było ratunku? Pamiętaj, że to był rok 1968. Siódmy rok kubańskiej rewolucji. Krótko po likwidacji oddziału Che Guevary w sąsiedniej Boliwii. Cała Ameryka Łacińska pełna wtedy była różnych partyzantów, Jak nie leśnych, to miejskich. Amerykanie i latynoscy wojskowi bali się efektu domina. Bali się, że za Kubą pójdą inne kraje. Te obawy wobec Chile znajdowały zresztą różne potwierdzenia. Ale największe wrażenie zrobiła wizyta Fidela Castro w Santiago de Chile. Żaden kraj Ameryki Łacińskiej go wcześniej nie przyjął. W dodatku Fidel przyleciał rosyjskim samolotem. I Amerykanie uznali, że żarty się skończyły. A to był szczytowy okres zimnej wojny. Waszyngton obawiał się, że domino ruszyło, że teraz Chile stanie się bazą dla partyzantów dla całej Ameryki Łacińskiej. W krótkim czasie Sowieci mogli im odebrać dużą część tego kontynentu. – Myślisz, że rzeczywiście mogli? Przecież Che Guevara, który próbował wywołać rewolucję w Boliwii, właśnie poniósł spektakularną klęskę. Ale przegrał dlatego, że Rosjanie nie mogli mu pomóc. Zanim wyruszył w góry, chodził do ambasady sowieckiej. Sam pisze, że ze spotkania na spotkanie rozmowa stawała się coraz chłodniejsza. – Sowieci nie chcieli rewolucji w Boliwii? Może by chcieli, ale wiedzieli, że będzie to przegrana rewolucja. Bo nie mieli jak do Boliwii dostarczyć pomocy. Boliwia nie ma dostępu do morza, a kiedy Che szedł w góry, żaden sąsiedni kraj nie zgodziłby się przepuścić radzieckich samolotów z pomocą. Więc Che musiał przegrać nie tylko dlatego, że jako biały inteligent z Argentyny był obce dla boliwijskich Indian – nawet nie znał ich języka, keczua – ale też dlatego, że znikąd nie mógł otrzymać pomocy. Wygrana Allende i wizyta Fidela w Santiago zmieniły ten układ. Sytuacja stała się groźna geopolitycznie, ale tez gospodarczo, bo amerykańska gospodarka i elektronika działały na drutach robionych z miedzi wydobywanej w Chile. Gdyby Rosjanie opanowali chilijskie kopalnie, Amerykanie znaleźliby się w fatalnej sytuacji. Henry Kissinger, który był doradcą prezydenta do spraw bezpieczeństwa, doskonale wiedział, że oddać Chile nie może, więc musi obalić Allende. – Tak jak dziś George Bush musi obalić Saddama Husajana? Tyle że wtedy chodziło o miedź, a dziś chodzi o naftę. Pod tym względem świat się specjalnie nie zmienił. – A Lula, który w tym roku został prezydentem Brazylii, też jest na straconej pozycji? To też wydarzenie bez precedensu w 500-letniej historii Brazylii i nawet kontynentu. Teraz, na naszych oczach, pierwszy raz w dziejach prosty robotnik – bo Lula pozostał prostym robotnikiem i jego język wciąż razi inteligentów w Brazylii – więc po raz pierwszy taki człowiek staje na czele mocarstwa regionalnego, które zajmuje połowę Ameryki Południowej. To jest rewolucja, nawet jeżeli Lula nie jest już dziś tak lewicowy, jak kiedyś. – Kiedy tu byłeś korespondentem… To był czas dyktatury wojskowej. Prości ludzie próbowali zmienić istniejący porządek, organizując guerillę. Były walki uliczne, porwania. W Brazylii mniej niż w hiszpańskojęzycznej Ameryce Łacińskiej. Jak na standardy południwoamerykańskie Brazylia zawsze była stosunkowo spokojna. Tu i dyktatury były łagodniejsze, i ruch rewolucyjny był bardziej pokojowy. – Dlaczego? Inna kultura – nie hiszpańska, tylko portugalska. W kulturze portugalskiej procesy społeczne mają łagodniejszy przebieg. W korridzie hiszpańskiej byka się zabija, w portugalskiej – nie. W Brazylii nie ma hiszpańskiej drapieżności. Oczywiście w Amazonii mordują bezbronnych Indian. Oczywiście dyktatura wojskowa bywała brutalna. Ale to społeczeństwo jest nieporównanie łagodniejsze niż społeczeństwa Boliwii, Kolumbii czy Peru. – Ale jednak 69 rok w Brazylii to były walki uliczne, ofiary wśród studentów, szwadrony śmierci, tortury, a z drugiej strony porwania dyplomatów, których wymieniano na uwięzionych studentów. W 1969 mnie tutaj nie było. Byłem w 1968. Dokładnie pamiętam, kiedy, bo ambasador Krajewski zaprosił mnie na śniadanie. W trakcie tego śniadania gosposia przyniosła gazetę 'Journal do Brasil’. Na jego pierwszej stronie był tytuł 'Os tanques sovieticos em Praga’. I zdjęcie Vatzlavskich Namesti, na których stały czołgi. Potem z Brazylią miałem już słabszych kontakt. – Więc radykalna lewica południwoamerykańska po raz pierwszy ma w Brazylii szansę demokratycznie przejąć władzę. Jak to się skończy? To jest wielkie pytanie. Bo kiedy Lula przejmie władzę w Brazylii, zacznie się wielka walka, żeby go skompromitować i potem obalić. To będzie walka bez przebierania w środkach, zwłaszcza przy takiej administracji, jaka teraz rządzi w Stanach Zjednoczonych. – Ale Brazylia to nie jest Boliwia, Wenezuela, Chile ani nawet Meksyk. To jest regionalne mocarstwo ze 170 milionami ludności, z gospodarką należącą do pierwszej dziesiątki świata. I z największym zadłużeniem na świecie. To umożliwia Amerykanom dyscyplinowanie każdego tutejszego rządu. Lula to musi zrozumieć albo przegrać. Zapisałem już wszystkie serwetki z naszego stolika. Biegnę po następne. Zamawiamy kolejną callpirignę. – Jak się skończyły Twoje problemy w Chile? Po jakimś czasie wezwał mnie chilijski wiceminister spraw zagranicznych. Był bardzo formalny. 'Za takie rzeczy – mówi – wyrzuca się korespondenta w ciągu 24 godzin. Ale tym razem będziemy łagodniejsi’. Dał do zrozumienia, że były jakieś naciski, więc mnie nie wyrzucą, ale muszę sam dobrowolnie wyjechać. Myślę, że to Allende zadziałał w mojej obronie. – I gdzie pojechałeś? Nie bardzo miałem gdzie jechać. Bo stosunki PRL z większością latynoskich rządów były raczej chłodne. Jakimś cudem udało się mi zdobyć wizę peruwiańską. Poleciałem do Limy. Ale dzięki Allende nie miałem w paszporcie stempla, że mnie wyrzucono. – I nie miałeś kłopotu z powrotem do Chile? Żadnego. Po pierwsze Chile było jeszcze otwartym, praworządnym krajem. Po drugie w Ameryce Łacińskiej prawa azylu ma ogromną tradycję. W ten sposób elity polityczne ratują się fizycznie. Inaczej po kilku przewrotach nie maiłby, kto rządzić. Kiedy następuje zamach, ludzie poprzedniej władzy jadą za granicę i tam – czasem wiele lat – czekają na zmianę sytuacji. Pracują na uniwersytetach, prowadzą interesy. Po kolejnym zamachu emigranci przeważnie wracają do kraju, natomiast ich przeciwnicy jadą na emigrację. Wszystkie kraje chętnie udzielają politycznego azylu. Bo ci, co są u władzy, z góry wiedzą, że kiedyś też będą prosili o azyl, a może wtedy ci, którzy dziś proszą, znów będą w swoim kraju rządzili. Więc prawo azylu to jest tu rzecz święta. – Co robiłeś w Peru? Zanim jeszcze wyjechałem z Santiago, w jednym z chilijskich czasopism ukazał się dziennik Che Guevary z jego partyzanckiego okresu w Boliwii. Więc kiedy przyjechałem do Limy, zamknąłem się w hotelu i tłumaczyłem Che. To jest jedyna książka, którą przełożyłem. – I jedyna, którą trudno znaleźć w największych warszawskich bibliotekach. Bo właściwie ukazała się cudem. Na całym świecie Che był bohaterem radykalnej lewicy, ale związani z Moskwą komuniści mieli go za odszczepieńca. Bo uważali, że zdradził Fidela, opuszczając Kubę i szkodził rewolucji, rozpoczynając swoja walkę w Boliwii. Na szczęście cenzura zorientowała się dopiero wtedy, kiedy książka była już w drukarni. W każdym razie, kiedy skończyłem tłumaczyć, wysłałem tekst książki do PAP-u i pytam, co robić. A tam nikt nie miał pomysłu, co teraz ze mną zrobić. Wtedy pojawił się na horyzoncie ambasador Aleksander Krajewski z Brazylii. Krajewski miał ambicję, żeby w Brazylii otworzyć nową polską placówkę. To miała być jego zasługa, podkreślenie rangi jego własnej misji i wagi kraju, w którym rezydował. PAP skwapliwie skorzystał oferty, a ja wylądowałem w Rio, bo nowa stolica Brasilia dopiero się budowała. – I znowu nie umiałeś języka? Po portugalsku nie znałem ani słowa. Więc znów musiałem zacząć od intensywnej nauki. I to nie tylko języka. Przez kilka miesięcy włożyłem dużo pracy, żeby się nauczyć Brazylii. – Ale callpirignę, brazylijska specjalność, pijesz dziś pierwszy raz w życiu. Bo latami unikałem alkoholu. Doskonale wiedziałem, że jako papowiec, korespondent rządowej agencji z komunistycznego kraju, jestem obserwowany. Dlatego przez wszystkie lata spędzone na PAP-owskich placówkach starałem się dobrze prowadzić. A przede wszystkim miałem zasadę 'zero alkoholu’. Wiedziałem, że mam wielką, niepowtarzalną szansę zobaczenia i opisania nowego, pokolonialnego świata, który się wykluwał. Nie wolno mi było tej szansy zmarnować. Minęła północ. Chłopcy obgwizdujący dziewczyny już sobie gdzieś poszli. Zrobiło się pusto. Kelner sam z siebie przynosi callpirignę i nowe serwetki. My, rozmawiając, nie odrywamy wzroku od pary, która przez dobry kwadrans entuzjastycznie całuje się po drugiej stronie ośmiopasmowej jezdni Paulisty. – A gdzie była żona, kiedy Ciebie miotało z Afryki do Polski, z Polski do Chile, z Chile do Peru, z Peru do Brazylii? Żona, jak zawsze, została w Warszawie. Ale o rodzinie nie będziemy mówili. Bo bardzo dawno temu obiecaliśmy sobie w domu, że życie prywatne będzie tylko prywatne. Zresztą ja nie jeździłem w miejsca, gdzie zabiera się żony. A nawet jeżeli miejsce było takie, w które teoretycznie mógłbym zabrać rodzinę, to i tak nie miałem szansy, żeby ją utrzymać. Praca polskiego korespondenta to zawsze była jakaś potworna nędza. W Meksyku nie było mnie stać na bilet do kina. W Afryce, gdzie nie istnieje żadna komunikacja publiczna, nie miałem pieniędzy na zakup samochodu. Dostałem tylko niewielki ryczałt na taksówki. Popełniłem wtedy przestępstwo przeciwko ustawie dewizowej. Podsumowałem sobie, ile mi się tego ryczałtu taksówkowego w ciągu roku należy, pożyczyłem pieniądze i kupiłem starego landrovera. A potem przez rok drżałem, że to się jakoś wyda, że mnie odwołają, a może nawet zamkną do więzienia. W PRL wszystko było możliwe. Zaczynamy się zbierać. Składam kilkadziesiąt zamazanych serwetek. – A jak wyglądały Twoje początki w Brazylii? Najpierw musiałem ułożyć swoje stosunki z ambasadą. A właściwie z samym ambasadorem. Bo prosto z lotniska ambasador zabrał mnie do swojej rezydencji i potem za nic w świecie nie chciał słyszeć, żebym się wyprowadził. Chciał mnie mieć na oku. A jednocześnie blokował mi dostęp do teleksu, który stał w ambasadzie. Nie dawał mi się skontaktować z PAP-em. Wtedy na placówce ambasador był więcej niż królem. Nie wiedziałem, co począć. Kiedy sytuacja stała się zupełnie nieznośna, zrobiłem strajk głodowy. Położyłem się w łóżku, głowę nakryłem prześcieradłem i leżałem bez ruchu. Kilka dni tak leżałem. Nie jadłem, nie piłem, nie wstawałem. Najpierw gosposia, potem ambasador próbowali mnie złamać. A ja ani drgnąłem, tylko leżałem z głową pod prześcieradłem. Kiszki grały mi marsza, kości bolały od leżenia, ale powiedziałem sobie, że teraz się nie ugnę. Chyba myśleli, że papowiec zwariował. Piątego dnia ambasador się złamał. 'Jak musisz się wyprowadzić, no to bardzo proszę’. – I gdzie się wyprowadziłeś? Wynająłem pokój z kuchnią na Copacabanie z widokiem na plażę. Nawiązałem kontakt z PAP-em. Zacząłem pisać, uczyć się języka, jeździć po Brazylii. I coraz częściej myślałem, żeby się przenieść do Meksyku, skąd wkrótce miał wyjechać poprzedni korespondent. – Brazylia nie była ciekawa? Jednak wtedy najważniejszym krajem rejonu był Meksyk. A w dodatku robiło się tam coraz ciekawiej. Zbliżała się olimpiada. Studenci, którym się nie podobała trwająca pół wieku dyktatura Partii Instytucjonalno-Rewolucyjnej, zaczęli organizować protesty. Byli przekonani, że przed olimpiadą rząd będzie bardziej elastyczny i tolerancyjny, bo przecież cały świat patrzył wtedy na Meksyk. Ale rząd uważał, że musi definitywnie stłumić studenckie protesty, zanim olimpiada się zacznie. I doszło do nieszczęścia. Do wielkiej masakry na placu Trzech Kultur. Na kilka dni przed olimpiadą władze zwabiły studencką demonstrację na plac Trzech Kultur, który ze wszystkich stron otaczają wysokie budynki. Studentów było tysiące. Czuli się bezpiecznie. Bo kto zaatakuje taką masę ludzi? A jednak, kiedy ludzie już wypełnili plac, żołnierze zaczęli strzelać. Ciężkie karabiny ustawione były na dachach. W przejściach, którymi chwilę wcześniej weszli na plac studenci, też pojawiły się gniazda karabinów. Kiedy zaczęto strzelać, na placu wybuchła panika. Zginęło kilkaset osób. Część zastrzelono, część stratowano. Nad olimpiadą i nad Meksykiem zawisły czarne chmury. Trzeba tam było jechać. Już jakąś chwilę stoimy w hotelowym lobby. Dawno minęła pierwsza. Rano spotykamy się na śniadaniu. Potem w hotelowym hallu pijemy kolejne kawy. Przeglądamy gazety. Prawie codziennie piszą, że Kapuściński przyjechał, powiedział, oświadczył, uważa, spotka się, będzie promował książkę… – Jest rok 1968. Po kilku miesiącach tułaczki z Polski do Chile, z Chile do Peru, z Peru do Brazylii wreszcie wylądowałeś w Meksyku. I co było dalej? Codzienność, harówka. Reszta jest w depeszach i częściowo w książkach. – Byłeś tu cztery lata. Z tych czterech lat w Twoich książkach jest raptem siedem krótkich tekstów – razem może 100 stron maszynopisu. Dlaczego tak mało napisałeś? Bo miałem tu potworną harówę. Byłem korespondentem z całego kontynentu. I to z kontynentu, na którym wtedy potwornie dużo się działo. Zamachy stanu, partyzantki, walki uliczne, każdego dnia wydarzało się coś, co trzeba było dla PAP-u opisać. – Ale właśnie tego nie ma w Twoich książkach. Masa fascynujących zdarzeń miała tutaj miejsce, a Ty nigdy ich nie opisałeś. Dlaczego? Bo ja nigdy nie pisałem reportażu zagranicznego jako samego opisu wydarzeń czy miejsc, w których byłem. Podróżowanie zawsze było dla mnie pożywką do myślenia. W korespondencjach opisywałem fakty. W reportażach ważniejsze było to, że mogłem się podzielić myślami. – To jest 'nowe dziennikarstwo’? To jest formuła Hemingwaya, Maillera, Marqueza, którzy stworzyli szkołę albo koncepcję dziennikarskiego pisania, która pozwala opisywać fakty metodami czy środkami literatury pięknej. Po angielsku to się nazywa 'new journalism’ albo 'creative non-fiction’. Przy reportażu zagranicznym to jest szczególnie ważne. Bo chodzi o to, żeby w miarę zwięźle opisać jakąś rzeczywistość, która często jest niezwykle złożona. Trzeba przekazać istotę sprawy ludziom, którzy o opisywanym kraju mają mgliste pojęcie. Czasem nawet nie wiedzą, gdzie leży. Tu nie wystarczy zwykły katalog faktów, bo trudno by je było zrozumieć. Nie chodzi więc o to, żeby czytelnicy dowiedzieli się, ile osób zginęło, jakiej użyto broni, jak to skomentował rzecznik rządu albo jakiś prezydent czy premier. Chodzi o to, żeby opis faktu coś czytelnikom powiedział, pozwolił zrozumieć, przemyśleć i przeżyć. Bo podróżowanie – a reportaż jest przecież substytutem podróży – pozwala zobaczyć świat, którego siedząc w domu nie jesteś w stanie wymyślić ani sobie wyobrazić. Mnie każda podróż zmienia. Bez podróży trudno jest ten świat pojąć. – Nie brak Ci reportażu? Czasem nawet bardzo. Ale reportaż wymaga anonimowości, a ja ją straciłem. – Może mógłbyś być jeszcze całkiem anonimowym reporterem w jakiejś zapadłej afrykańskiej dziurze albo gdzieś w Amazonii? Tam jechać nie mam już czasu. – Dlaczego nie masz czasu? Bo muszę pisać książki. Co najmniej siedem książek mam do napisania. Chryste Panie, przecież ja już nie zdążę tego wszystkiego napisać. Rozmawiał Jacek Żakowski Fragment większej całości VIVA 24.03.2003