źródło: Gazeta Wyborcza
data publikacji: 2005-05-05
——————————————————————–
Rzetelne pisanie o katastrofach, pokazujące prawdziwe rozmiary tych nieszczęść i ich przerażające skutki ma dwóch poważnych przeciwników: rządy krajów, na których terenie doszło do katastrofy i międzynarodowe biura turystyczne
Od szeregu lat jestem reporterem wędrującym po Afryce, Azji i Ameryce Łacińskiej. Każdy, kto pracuje w krajach tzw. Trzeciego Świata i którego zadaniem jest pisać o wydarzeniach i dramatach rozgrywających się na tych kontynentach, musiał zetknąć się i nadal styka się z różnego rodzaju katastrofami, które nawiedzają tamte ziemie i zamieszkujących je ludzi.
Byłem świadkiem wielu katastrof i nieraz musiałem o nich pisać. Nigdy nie przeżyłem trzęsienia ziemi, ale byłem w różnych miastach dotkniętych tym kataklizmem. Media relacjonując takie wydarzenie, jak trzęsienie ziemi, zwykle omijają dwa fakty. Pierwszy to związek między kataklizmem a biedą. Bo ofiarami tych trzęsień są z reguły biedacy, mieszkańcy dzielnic ubogich – slumsów i lichych, tandetnie zbudowanych osiedli. Wystarczy niewielkie trzęsienie, jedna ulewa tropikalna, czy wichura, a całe te prowizorycznie postawione dzielnice zostają zrównane z ziemią, a pośród tych szczątków i ruin leżą martwi lub ranni ludzie. Gdyby mieli oni lepsze, solidnie zbudowane domy, lepsze urządzenia i zabezpieczenia, mogliby ocalić swoje życie i mienie.
Nie tylko zresztą ubóstwo powiększa fatalne skutki kataklizmów, ale i drugi fakt, mianowicie – straszliwa korupcja panująca w tamtych krajach. Bo przecież w strefach sejsmicznych obowiązują specjalne normy budownictwa, które jest drogie i wymaga dużych nakładów. Tymczasem firmy budowlane biorą od rządu duże pieniądze na takie właśnie bezpieczne budownictwo, a stawiają tanie, liche budynki, które rozpadną się przy pierwszym wstrząsie ziemi jak domki z kart. Tak było, pamiętam, chociażby w Agadirze i Caracas.
Media relacjonując katastrofy, nie wspominają o tym, w jakim stopniu czynnik ludzki i systemowy zwielokrotnia ofiary kataklizmu, a tylko ograniczają się do wyrwanych z kontekstu scen wydobywania zasypanych ludzi i pokazywania, jak samoloty przywożą z zagranicy pomoc – żywność i leki. A przecież kontekst owych katastrof jest jeszcze o wiele bardziej dramatyczny, niż o tym czytamy w gazetach, czy widzimy na ekranach telewizorów. Chodzi bowiem nie tylko o bezpośrednie ofiary – zabitych i rannych. Każdy kataklizm powoduje i inne nieszczęścia – przede wszystkim wywołuje olbrzymie fale migracji – uciekają setki tysięcy ludzi, aby następnie powiększyć dzielnice nędzy wielkich i chaotycznych miast Trzeciego Świata.
Rzetelne, obiektywne pisanie o katastrofach, pokazujące prawdziwe rozmiary tych nieszczęść i ich przerażające skutki, ma dwóch poważnych, instytucjonalnych przeciwników. Pierwszym są rządy krajów, na których terenie doszło do katastrofy – są to najczęściej rządy słabe, niepewne swojego losu, pełne kompleksów. Wydaje im się, że katastrofa kompromituje je, wpływa negatywnie na ich wizerunek, poniża w oczach świata. Dlatego starają się pomniejszyć rzeczywiste rozmiary nieszczęścia, bagatelizować je, minimalizować. Skrajnym, a najświeższym przykładem jest grudniowe tsunami w południowo-wschodniej Azji, które pochłonęło 300-400 tysięcy ofiar, natomiast lokalne władze oceniały wstępnie, że ofiar jest tylko 10 tysięcy.
Sojusznikiem rządów krajów Trzeciego Świata są w tym wypadku międzynarodowe biura turystyczne. Tak bowiem składa się, że większość katastrof na naszej planecie ma miejsce w rejonach atrakcyjnych turystycznie – ciepłych, słonecznych, przyciągających miliony ludzi. Toteż zyski tych biur zależą często od tego, aby jak najszybciej usunąć ślady katastrofy i ogłosić światu, że nic się właściwie nie stało. W dwa tygodnie po grudniowym tsunami spotkałem kolegę fotoreportera, który przywiózł wstrząsające zdjęcia ze zniszczonych przez fale miasteczek Indonezji. Był zrozpaczony, bo nikt nie chciał opublikować mu zdjęć – zaledwie w kilkanaście dni po kataklizmie uznano wydarzenie za przedawnione. Wzięło tu górę prawo, które jest wielką słabością współczesnych mediów – prawo krótkiej pamięci, które zupełnie świeże wydarzenia spycha do szuflad już nie tylko historii, ale wręcz archeologii.
Jednym z najgorszych skutków działania prawa krótkiej pamięci jest to, że wydarzenia opisywane w gazetach, lub pokazywane na ekranach TV znikają po krótkim czasie zupełnie – nie wiemy, jaki jest ciąg dalszy, co się stało, czy wydarzenie trwa nadal, czy może miało jakiś finał. Jeżeli to była np. jakaś katastrofa, zapominamy o niej szybko, jakby w ogóle jej nie było.
O ile takie katastrofy jak trzęsienia ziemi, tajfuny czy powodzie przyciągają uwagę mediów, bo mają silną dramaturgię wewnętrzną i dużą ekspresję, to o wiele słabsze zainteresowanie budzi mniej spektakularny, ale straszliwy w skutkach i pociągający wiele ofiar kataklizm, jakim jest susza, oraz związane z nią zniszczenia, głód i epidemie. Susza jest katastrofą rozłożoną w czasie, katastrofą pełzającą. Zjawia się niezauważona, a potem ustępuje niechętnie, nieraz po wielu latach, zostawiając sobie pustynię, zrujnowane i opustoszałe wsie, leżące przy drogach szkielety ludzi i zwierząt, którzy zginęli z pragnienia i głodu.
Susza jest katastrofą, której rządy, panujące w tamtym świecie elity władzy, boją się najbardziej, ponieważ ma ona swój wymiar polityczny, swoje bezpośrednie polityczne następstwa. Susza początku lat 70. ubiegłego wieku doprowadziła do upadku rządu cesarza Hajle Sellasje w Etiopii i była przyczyną wojny między Etiopią i Somalią. Susza dała początek serii przewrotów wojskowych w dotkniętych tą klęską państwach Sahelu – Mali, Burkina Faso, Nigrze. Wielka susza lat 70.-80. zdewastowała wiele krajów afrykańskich na południe od Sahary i zmieniła sytuację na całym kontynencie. Dotąd w Afryce panował nastrój optymizmu, a nawet entuzjazm, wywołany zniesieniem kolonializmu, powszechną dekolonizacją i przekonaniem, że wolność niejako automatycznie przyniesie dobrobyt. Natomiast klęska suszy, która pochłonęła miliony ofiar i zniszczyła w dużym stopniu ekonomię kontynentu, pozbawiła ludzi tej nadziei – klimat afrooptymizmu został zastąpiony przez afropesymizm, a jego smutny ton daje się do dziś słyszeć w rozmowach o tej części świata.
Wspominam o tym wszystkim, ponieważ rzadko zdajemy sobie sprawę, że w Trzecim Świecie wielkie katastrofy spowodowane przez naturę, albo przez działania człowieka mają charakter wielowymiarowy, bardzo złożoną i groźną naturę. Aby poprawić radykalnie sytuację, zaistniałą po katastrofie, nie wystarczy przysłać żywność i koce. Pomoc i solidarność muszą objąć znacznie więcej dziedzin, pozornie nawet odległych, jak np. podniesienie poziomu administracji.
Myślałem o tym jeżdżąc latami po obszarach Afryki porażonych katastrofą suszy i pisząc z nadzieją, że pomoże to obudzić świadomość moich czytelników żyjących w innych, dużo lepszych warunkach. Pamiętam jak z wolontariuszami z organizacji pozarządowych jeździliśmy po pustyni Ogadenu, starając się odnaleźć zabłąkanych, a jeszcze żyjących somalijskich koczowników. Najczęściej byli to samotni mężczyźni. Ich kobiety i dzieci pomarły z pragnienia i głodu. Ich wielbłądy i owce dawno padły. Znalezionych zabieraliśmy do ciężarówki i wieźliśmy do obozu uchodźców. Tu każdy z nich dostawał jako pożywienie na cały dzień kilogram ryżu, albo kukurydzy i trzy litry wody: do picia, gotowania, mycia i prania.
Jakaż jest jednak potęga tradycji, obyczajów, przyzwyczajeń! Bo przywiezieni do obozu wynędzniali koczownicy, zamiast jeść i pić to, co otrzymywali – oszczędzali ryż i kukurydzę, sprzedając je potem na miejscowym czarnym rynku, a za otrzymane pieniądze po jakimś czasie kupowali wielbłąda i uciekali znowu na pustynię, często na pewną śmierć. Ale pustynia była dla nich synonimem wolności, a za wolność gotowi byli oddać nawet życie!
Powyższy tekst został wygłoszony na międzynarodowym festiwalu literatury „Głosy z całego świata”, który odbył się w dniach 16-22 kwietnia 2005 w Nowym Jorku