źródło: Tygodnik Powszechny, dodatek do nr 5
data publikacji: 2007-01-29
——————————————————————–
Jechałem do Ameryki. Był 1986 rok. Miałem poczucie, że grzęźniemy w bagnie i że to bagno nas wchłonie. Byłem początkującym dziennikarzem z Łodzi. Dzień przed wyjazdem przyjechałem do Warszawy na pożegnalne picie wódki. Przyszło mnóstwo ludzi. Przyszedł Rysio. W którymś momencie pociągnął mnie do łazienki. Wyjął z kieszeni 100 dolarów (to była wówczas dobra, miesięczna pensja) i list w zaklejonej kopercie.
– Przewożę je tu, przy pasku od spodni – pokazał palcem. A tu masz list. Jak ci wszystko wysiądzie, jak cię okradną i nie będziesz już wiedział, co robić, to otwórz kopertę.
Zostałem w łazience na chwilę sam. Trzymałem w ręku 100 dolarów, list i miałem łzy w oczach. Myślałem sobie: „Boże, w jakim kraju my żyjemy? Dlaczego to wszystko tak?”.
W Ameryce nikt mnie nie okradł. Nic mi nie wysiadło i wiedziałem, co robić, a jednak nie mogłem powstrzymać ciekawości i w Nowym Jorku rozerwałem kopertę. Był w niej list polecający do naszego ambasadora przy ONZ Jerzego M. Nowaka, z prośbą, aby zrobił dla mnie wszystko, co tylko jest możliwe.
Byłem wtedy jeszcze stosunkowo młodym i głupim człowiekiem. Chciałem po prostu zobaczyć, jak wygląda prawdziwy ambasador. Przyjął mnie i przeczytawszy list, zapytał, co może dla mnie zrobić. Przyznałem się, dlaczego przyszedłem i że mam już bilet lotniczy, i wracam do Polski. Powiedział: „Jeżeli ma pan tu kogokolwiek, to niech pan nie wraca, bo tam wszystko idzie w złą stronę”. To był sympatyczny, życzliwy człowiek, a Rosjanie zestrzelili wówczas koreański samolot pasażerski. Nigdy nie chciałem emigrować z Polski, bo nie był to mój wariant, ale tylko jeden Bóg wie, co działo się w mojej głowie, kiedy wyszedłem od ambasadora i ponad godzinę chodziłem po Central Parku. Wróciłem do Polski i przyznałem się Rysiowi, że otworzyłem kopertę.
Szło mimo wszystko w dobrą stronę…
***
Rysio wielokrotnie ostrzegał: „Nigdy nie mów, nad czym pracujesz. Nie mów, bo potem będą cię szantażować. Ty będziesz kończył Cesarza, a oni będą mówili: no dobrze, dobrze, to wiadomo, ale obiecałeś Amina. Ty będziesz kończył Imperium, a oni będą mówili, no dobra, dobra, ale co z książką o Ameryce Łacińskiej”. Rysio tak mówił, ale sam robił dokładnie odwrotnie. Zapalał się, snuł plany i chętnie opowiadał, nad czym pracuje. To było zawsze fascynujące. Miał zaskakujące, fantastyczne pomysły. Trzy miesiące przed śmiercią spotkaliśmy się i mówił o Trobriandach: „Słuchaj, nie można opisać świata, ale można opisać jedną wyspę na Pacyfiku. Bronisław Malinowski zrobił to bardzo dokładnie. Chcę tam pojechać. Pożyć z tymi ludźmi i opowiedzieć, co zrobiła z nami cywilizacja. Jestem tego ciekawy”. Pożerała go ciekawość. Reportaż był dla niego narzędziem poznania. Zostawił ten fantastyczny pomysł jak wyzwanie, jak tajemnicę w zamkniętej kopercie, ale kto to podejmie? Nikt już tego nie napisze tak jak Rysio. Wszystko będzie natychmiast porównywane. Wszystko będzie gorsze i skazane z góry na przegraną, ale przecież w każdym normalnym kraju nie zmarnowano by tak świetnego pomysłu.
Przyszli do mnie studenci. Powiedzieli: „Jedziemy na Trobriandy. Panie Marku, przecież jesteśmy w Laboratorium Reportażu. Pan Ryszard na pewno by nas poparł”. Myślę tak jak oni. Trzeba rozerwać tę kopertę. Może pójdzie jak wtedy, za pierwszym razem w Nowym Jorku, w dobrą stronę?
Marek Miller (ur. 1951) jest pisarzem i scenarzystą. Założył Laboratorium Reportażu (obecnie jest przy Instytucie Dziennikarstwa UW).