Bez granic, po horyzont

Autor: Bartosz Marzec
źródło: Rzeczpospolita
data publikacji: 2004-12-18
——————————————————————–

Ryszard Kapuściński o Pińsku – swym kraju lat dziecięcych

Wywiad ukazał się w gazecie „Rzeczpospolita”, dodatek „Rzecz o książkach”, 2-3 lutego 2008, str. K6.

Bez granic, po horyzont

Pytałem o rodzinne miasto pisarza. Naszą rozmowę rejestrowałem na kasecie, ale dla pewności także notowałem. Jednak do artykułu „Z Pińska na koniec świata“, który 18 grudnia 2004 roku został zamieszczony w „Plusie Minusie“, wykorzystałem tylko część zapisków. Natomiast dwie nagrane kasety, starannie opisane, trafiły do biurka. Przyszła pora, by do nich wrócić. Datę wywiadu mogę ustalić z łatwością po dedykacji z „Hebanu“: „Bartkowi, na pamiątkę spotkania – rozmowy o Pińsku. 6 września 2004 r. Najserdeczniej. Ryszard Kapuściński“.
-b. m.

Rz: W wydanym w latach 20. leksykonie Trzaski, Everta i Michalskiego znalazłem taką informację o Pińsku: „Miasto powiatowe w województwie poleskim, nad Piną. 23,5 tysiąca mieszkańców…“.

Tuż przed wojną przeprowadzono badania ludności, jej liczba wzrosła do 32 tys.

„… Niegdyś stolica odrębnego księstwa, do 1921 r. stolica województwa. Dwie przystanie, tartaki, fabryki drzewne“. Wszystko.

Było to miasto wojewódzkie, które wiele ze swej świetności utraciło w czasie wielkiego pożaru. Wtedy właśnie stolicę województwa przeniesiono do Brześcia. Pińsk przypominał wiele miast Wschodu, które wznoszono z drewna i które co kilka lat płonęły. Gdy pojawiał się ogień, wszystko szło z dymem. Opis takiego pożaru z 1936 r. ocalił w polskim reportażu Ksawery Pruszyński.

Pruszyńskiego poznał pan już po wojnie, w Warszawie.

Odwiedził gimnazjum Słowackiego. Byłem wprawdzie ze Staszica, ale szkoła nie została jeszcze odbudowana. Ksawery Pruszyński przyszedł na spotkanie, które odbyło się w sali gimnastycznej na klepisku. Nie pamiętam już, co mówił, pamiętam za to wyraźnie jego postać i sam głos. Odniosłem wrażenie, że to człowiek dobry i wrażliwy, że wsłuchuje się w innych. Bez tego, bez zdolności empatii, nie sposób pisać reportaży. Nie czytałem go jeszcze wtedy, w ogóle dość późno zetknąłem się z książkami. Choć pochodziłem z domu nauczycielskiego, nie było tam bogatej biblioteki. Przed wojną w Pińsku rodzice nie zarabiali wiele. Jako dziecko nie czytałem Londona czy Maya. Nie mieliśmy nawet radioodbiornika, ale domowej roboty kryształek. Strasznie to szumiało, ale coś dało się usłyszeć. Do dziś mam na ręku bliznę, bo kiedyś złapałem ten kryształek i poraził mnie prąd.

Gdy wspomina pan kraj lat dziecięcych, jaki jest pierwszy obraz, który do pana wraca?

Nastrój tego świata udało się ocalić amerykańskiej reporterce Louise Arner Boyd, która w latach 30. odwiedziła Polesie. Sfotografowała moich ziemlaków, Poleszczuków. Na jej zdjęciach widać, jak piekło się wielkie chleby, jak jadało się ze wspólnej miski. Najczęściej żur lub barszcz. W biednych domach była jedna łyżka, która krążyła między stołownikami. Boyd pokazała chaty kryte strzechą. W chutorach przyzby były centrum życia towarzyskiego… Drogi budowano w ten sposób, że na bagna rzucało się bale. Sztuka polegała na tym, żeby z tymi balami nie zatonąć. Furmanki nie mogły być zatem zbyt ciężkie.

W pracowni mam wiele przedwojennych albumów. Zbieram je z myślą o książce, którą chciałbym poświęcić dzieciństwu. O! Choćby ta publikacja – ze zdjęciami tartaku parowego Lubaszewskiego przy Wodociągowej w Pińsku, przychodni lekarza dentysty Sztermana…

Rozpoznaje pan te adresy?

Oczywiście. I adresy, i nazwiska… Główna ulica nazywała się Kościuszki, prowadziła do placu 3 Maja, który teraz nazywa się Lenina. Mój Pińsk przypominał trochę miniaturę Łodzi, takiej, jaką znamy z „Ziemi obiecanej“. A zatem miasto silnych kontrastów: obok wspaniałych posiadłości Radziwiłłów były też siedziby zamożnej burżuazji, choćby belgijskiej rodziny Lurie, właścicieli fabryki zapałek i dykty. Przepych sąsiadował jednak z ogromną biedą. Jak powiedziałem, domy w mieście były przeważnie drewniane. Parterowe lub najwyżej piętrowe, kryte gontem. Przy każdym domku był ogródek, a w nim drzewa owocowe: śliwy, morele, jabłonie. Jesienią Pińsk pachniał konfiturami, które gospodynie szykowały na zimę. Włóczyłem się tam razem z innymi dziećmi, zaglądałem w różne zakamarki. Z upodobaniem czepialiśmy się dorożek, dorożkarze opędzali się batem. Śledziliśmy też hycli. Mieli ciągnięte przez chabety drewniane wozy, a na nich stały klatki zabezpieczone siatką. Zawód to był marny, zarabiali grosze. W miarę zapełniania się klatek rósł jazgot, ujadanie słychać było na całej ulicy. Takie uliczne widowisko było wielką atrakcją, silnym przeżyciem.

Niedawno dostałem w prezencie album współczesnego fotoreportera Olega Babińca. Sfotografował dzisiejszy Pińsk i między innymi dom, w którym mieszkałem razem z rodzicami. Stoi przy ulicy Suworowa, która przed wojną nazywała się Pereca, wcześniej zaś – Błotna. Był nietynkowany, kryty dachówką, zajmowaliśmy tam pierwsze piętro. Gdy Białoruś odzyskała niepodległość, tamtejsi nacjonaliści zaczęli niszczyć ślady polskości. Zabrali się i do burzenia mojego domu, w końcu w 1991 r. zostały tylko mury. Wtedy polskie koło na Białorusi zaczęło starania o ocalenie tego miejsca. Pisali do Mińska i poskutkowało. Domu nie tylko nie zniszczyli, ale nawet otynkowali i pokryli nowym dachem.

Na zdjęciach widać, że wokół wyrosły blokowiska.

Tak. Wszędzie postawiono nowe dzielnice. Z przedwojennego Pińska ostało się naprawdę niewiele. Kiedyś było to ośrodek ekspansji chrześcijańskiej na Wschód. W XVII w. Radziwilłowie ufundowali wspaniałą kolegiatę jezuicką i seminarium. Kościół częściowo zburzyli czerwonoarmiści w 1939 r., opisuję to w „Imperium“. Dzieło zniszczenia dokończono po wojnie. Rozebrano resztę budowli, a na jej miejsce postawiono pomnik Lenina. Pozostawiono tylko klasztor, mieści się tam muzeum. W kościele Karola Boromeusza, gdzie byłem chrzczony, Sowieci urządzili skład paliw. Świątynia jednak stoi do dziś. Przetrwał też kościół franciszkański, gdzie z kolei znajdował się sztab Floty Czarnomorskiej.

Czarnomorskiej?

Pińsk jest połączony siecią wód ze wszystkimi morzami, wszystkimi oceanami. Pina wpada do Jasiody, ta do Prypeci, Prypeć do Dniepru. Dniepr płynie do Morza Czarnego. Jeżeli w Pińsku wsiądzie się w łódkę, można dopłynąć na koniec świata.

Ze starych czasów pozostał jeszcze w Pińsku pałac Butrymowiczów, dziś opuszczony i niszczejący. Mateusz Butrymowicz, wielki magnat i patron Polesia, był posłem na Sejm Czteroletni. Pamiętam, że po wkroczeniu Armii Czerwonej w tym zabytkowym budynku urządzono Pałac Pioniera. Teraz niszczeje. Tak jak Dom Ordy – innego poleskiego szlachcica. Było takie powiedzenie: Gdzie morda, tam Orda. Chodziło o to, że było ich tak wielu…

Czy przed wojną miasto było skanalizowane?

Tylko częściowo. Ulica Kościuszki była brukowana. Ale mój rodzinny dom stał przy niebrukowanej ulicy. Przypominam sobie nasze dziecięce zabawy na Bazyliańskiej. Gdy przychodziły roztopy, ulicę zalewało błoto. Nie było wtedy chodników, lecz drewniane wąskie kładki po obu stronach. Zakradaliśmy się, gdy ktoś przechodził, skakaliśmy i chlupaliśmy błockiem na boki. A potem w nogi.

Pińsk leży nad Piną. Po drugiej stronie rzeki rozciągała się równina. Gdy przychodziły wiosenne roztopy, wszystko to zalewała woda. Z niewielkiego wzgórza, na którym leży Pińsk, widziało się morze. Bez granic, po horyzont.

Jak się wówczas przemieszczano? Łódkami?

Tak jest. Mam w oczach taki typowy widok poleski – targi na łodziach zwanych czajkami albo łodkami. Pamiętam to świetnie, chodziłem na takie targi z mamą. Wiele chutorów było odciętych od świata. Zimą, gdy wszystko zamarzało, podróżowano saniami. A latem chłopi przypływali, wypychali łódki na brzeg i z nich handlowali miodem, grzybami, jagodami, malinami, rybami, lnem czy łapciami, tzw. postołami. Robiło się je z wierzbowego łyka. Były bardzo praktyczne, bo co się do nich wlało, od razu się wylewało. Dwa razy w tygodniu na placu 3 Maja odbywał się targ koński.

Po wojnie osuszono tereny wokół miasta.

Liczono, że uzyska się w ten sposób żyzną, torfową glebę. Tymczasem ziemia poleska jest paradoksalna: albo bagienna, albo piaszczysta. W wyniku melioracji powstała pustynia.

W roczniku statystycznym 1931 znalazłem informację, że społeczność Pińska składała się w 49 proc. z Żydów, w 30 proc. z Polaków. Pozostała część to Białorusini i inni, przede wszystkim Niemcy.

A także Litwini i Ormianie. Handel był cały w żydowskich rękach. Pamiętam bardzo dobrze sklep z towarami kolonialnymi Kanzmana, o którym piszę w „Hebanie“. To był mały, ciemny sklepik, pełen szufladek, słojów, blaszanych pudełek. Latem magiczny, odurzający zapach promieniował na ulicę. Czasem dostawałem tam cukierka albo kawałek chałwy. Społeczność żydowska była podzielona i skłócona. Żydzi z Pińska nie mogli dojść do porozumienia z chasydami z Karolina. Wszyscy zginęli potem w getcie pińskim. Było to drugie na świecie po Babim Jarze zlikwidowane getto. Zginęło tam 25 tys. Żydów.

W jednym z „Lapidariów“ natrafiłem na bardzo poetycki obraz, jaki zapamiętał pan z dzieciństwa. Rabin idzie pustą ulicą, jakby zagubiony w czasie.

To autentyczna historia. Mam tego człowieka wciąż przed oczami. Puste miasto i nagle pojawia się on, wyrasta nie wiadomo skąd i nie wiadomo kiedy przepada, niknie.

Jak wspomina pan szkołę?

Przed wojną chodziłem do Szkoły Powszechnej nr 5. Uczniami byli prawosławni, katolicy, Żydzi, Ormianie. Nauczano po polsku, bo oświata stanowiła element programu polonizacji tych ziem. Dopiero dziś uświadamiam sobie, że moi szkolni koledzy byli innej narodowości niż ja. Wtedy nikt się nad tym nie zastanawiał. Inność była tam rzeczą naturalną. Z Pińska wyniosłem otwartość na ludzi, wiedzę, że świat jest różnorodny: wielokulturowy, wieloreligijny, wielorasowy. Niektórzy moi koledzy z klasy chodzili do bożnicy, inni do cerkwi, ja do kościoła. To było najzupełniej normalne. Tak, myślę, że moja ciekawość świata na pewno w jakiejś mierze wzięła się właśnie z Pińska.

Utracony świat Pińska chce pan opisać, zachowując wrażliwość dziecka…

Nigdy nie myślałem pisać dziejów Pińska. Moja książka byłaby więc bardzo osobista. Chciałbym zachować język kilkuletniego chłopca, chciałbym dokonać tego, co udało się Andriejowi Biełemu w autobiograficznej powieści „Kocio Letajew“. Ale czy potrafię jeszcze tak pisać?

Rozmawiał Bartosz Marzec