Wywiad z Ali­cją Kapu­ściń­ską. O zaska­ku­ją­cym życiu, o dale­kich podró­żach i o twór­czo­ści męża – Ryszarda Kapuścińskiego.

Alicja Kapuścińska Fot. Rafał Wojtas
Alicja Kapuścińska Fot. Rafał Wojtas

Jestem w miesz­ka­niu, w któ­rym żył i two­rzył Ryszard Kapu­ściń­ski – legen­darny repor­ta­ży­sta, publi­cy­sta, poeta i foto­graf. W pokoju znaj­duje się nie­zli­czona ilość nagród będą­cych zwień­cze­niem pisar­skiej dzia­łal­no­ści mistrza repor­tażu. Puchary, egzo­tycz­nie wyglą­da­jące figurki, wszel­kiego rodzaju pamiątki przy­wie­zione ze wszyst­kich stron świata two­rzą nie­po­wta­rzalną duszę tego miej­sca. Duszę, z którą każdy czło­wiek cie­kawy świata pra­gnie się cho­ciaż na chwilę spo­tkać… Pani Ali­cja siada przy stole w salo­nie i zaczy­namy rozmawiać.

Jerzy Cho­do­rek: Jak moż­liwe jest pogo­dze­nie w mał­żeń­stwie tak róż­nych ście­żek zawo­do­wych? Pani pra­co­wała w szpi­talu, a mąż był reporterem…

Ali­cja Kapu­ściń­ska: Oka­zuje się, że jest to moż­liwe. Prze­ży­li­śmy w końcu ze sobą pół wieku. Jedno dru­giemu nie wcho­dziło w paradę. Sta­ra­li­śmy się nawza­jem sobie poma­gać. Wie pan – byli­śmy ze sobą tak bli­sko, że różne zawody nie były w niczym przeszkodą.

No i poma­gała Pani swo­jemu mężowi pod­czas jego pracy…

Tak, wie­dzia­łam, że jest mu potrzebna pomoc, aby orga­ni­zo­wać spo­tka­nia i zaj­mo­wać się spra­wami codzien­nymi. Mie­li­śmy jesz­cze córkę – dla­tego mia­łam wiele rodzin­nych spraw na gło­wie. Nie było to łatwe i wyma­gało wiele pracy, ale oka­zało się, że jest to moż­liwe. Myślę, że mąż też to doce­niał. Miał we mnie stałą pomoc.

W takim razie można powie­dzieć, że ma Pani rów­nież duży wpływ na twór­czość Ryszarda Kapuścińskiego?

Nie mery­to­ryczną! Nie wtrą­ca­łam się w to, co On pisze. Nie pytał się mnie zresztą o to. A gdy mąż przy­jeż­dżał z jakie­goś kraju i zada­wa­łam mu pyta­nie, jak było, to odpo­wia­dał: „Nie mogę opo­wia­dać, bo jak opo­wiem, to już nic nie napi­szę. A ja to wszystką gro­ma­dzę, żeby pisać”. Wie­dzia­łam, że nie należy go męczyć, tylko trzeba pocze­kać, aż napi­sze, i prze­czy­tać. Nie mia­łam mu nigdy tego za złe, że mało jest w domu, bo po pro­stu wie­dzia­łam, że ten typ pracy tego wymaga…

Jest Pani rów­nież bar­dzo aktywna w dzia­ła­niu. M.in. jest Pani fun­da­torką i zało­ży­cielką Fun­da­cji im. Ryszarda Kapu­ściń­skiego, a także jej hono­ro­wym członkiem.

Kiedy zmarł mój mąż, to posta­no­wi­łam, że nie będę roz­pa­czać i szlo­chać, ponie­waż nikomu to się nie przyda. Posta­no­wi­łam, że całą swoją ener­gię, czas i siły prze­zna­czę na to, aby żyła o nim pamięć. Posta­no­wi­łam, że będę reali­zo­wała jego nie­do­koń­czone plany – np. fun­da­cję sty­pen­dialną. Od paru ładnych lat Ryszard pla­no­wał, że założy fun­da­cję sty­pen­dialną dla mło­dych repor­te­rów, aby zachę­cać ich do pisa­nia dobrych repor­taży. Gro­ma­dził na ten cel swoje fun­du­sze. Pla­no­wał to zro­bić, ale osta­tecz­nie nie zdą­żył… Przez więk­szość czasu był w dro­dze, a w ostat­nim okre­sie swo­jego życia poważ­nie cho­ro­wał. W ostat­nim dniu przed ope­ra­cją, z któ­rej już nie wró­cił, powie­dział mi roz­pacz­li­wym gło­sem: „Tak chcia­łem zało­żyć tę fun­da­cję sty­pen­dialną”, na co mu odpo­wie­dzia­łam: „Kocha­nie, wró­cisz po ope­ra­cji do domu, pomogę Ci i wszystko zro­bimy”. Do domu już nigdy nie wró­cił… Dla­tego było to dla mnie oczy­wi­ste zada­nie. Po jakimś cza­sie wszystko udało się zor­ga­ni­zo­wać. Pie­nią­dze zostały prze­lane na konto i fun­da­cja zaczęła dzia­łać. Wszystko roz­wija się w dobrym kierunku.

Nato­miast druga rzecz to kon­kurs na książkę repor­ter­ską roku. To wyda­rze­nie wycho­dzi poza gra­nice Pol­ski. Kon­kurs cie­szy się dużym zain­te­re­so­wa­niem. Należy speł­nić odpo­wied­nie warunki, aby wziąć w nim udział – musi to być pierw­sze wyda­nie, książka ma być wydana w pol­skim języku, a także powinna być wydana w roku poprze­dza­ją­cym kon­kurs. Ksią­żek napływa z bar­dzo wielu wydaw­nictw nawet po kil­ka­dzie­siąt rocz­nie. Jury ma ciężką pracę, ponie­waż każdy czło­nek kapi­tuły musi prze­czy­tać wszyst­kie pozy­cje. W tej chwili nabiera to rozpędu.

Te dwie rze­czy odby­wają się na tere­nie Pol­ski. A na przy­kład moja córka nie­dawno poje­chała do Włoch na festi­wal lite­ra­tury podróży – Let­te­ra­tura di viag­gio. Przy­znają tam nagrody za repor­taż im. Ryszarda Kapu­ściń­skiego. W tym momen­cie – z tego, co wiem – Jego książki tłu­ma­czone są już na 39 języków.

Czy nie bała się Pani o życie swo­jego męża? Praca repor­tera jest prze­cież niebezpieczna.

W momen­cie kiedy zamy­kały się drzwi samo­lotu, wyłą­cza­łam swoją wyobraź­nię i przyj­mo­wa­łam zasadę: „Nic mu się nie może stać. Wziął klu­cze do miesz­ka­nia – to zna­czy, że wróci”.

On też zawsze, gdy się pako­wał pytał się – „Gdzie są moje klu­cze ?”. Musiał mieć klu­cze, żeby mieć dokąd wró­cić. Miało to sym­bo­liczne zna­cze­nie. W każ­dym razie oboje byli­śmy prze­ko­nani, że każda wyprawa musi się dobrze skoń­czyć. Wiele razy jego życie było zagro­żone, ale ze wszyst­kiego wycho­dził obronną ręką…

Która podróż Ryszarda Kapu­ściń­skiego jest dla Pani w jakiś szcze­gólny spo­sób wyjąt­kowa? Czy może Pani towa­rzy­szyła swo­jemu mężowi pod­czas podróży?

Towa­rzy­szy­łam mu z koniecz­no­ści. To było w roku 1963, kiedy był w Afryce Wschod­niej. Tam ciężko zacho­ro­wał na mózgową postać mala­rii. Na ogół koń­czy się to śmier­cią. Zna­le­ziono go nie­przy­tom­nego w samo­cho­dzie i ulo­ko­wano w szpi­talu. Cie­ka­wostką jest to, że szpi­tal wybu­do­wano w sto­licy Ugandy – Kam­pali, w cza­sie kiedy Afryka Wschod­nia uzy­ski­wała nie­pod­le­głość. Szpi­tal ten ufun­do­wała kró­lowa Bry­tyj­ska, dla­tego posia­dał bar­dzo wiele nowo­cze­snego sprzętu. Pra­co­wali tam dobrzy leka­rze i ura­to­wali mu życie. Kiedy dotarło do mnie przez Pol­ską Agen­cję Pra­sową, że mąż ma mózgową postać mala­rii, to ogar­nęło mnie kom­pletne prze­ra­że­nie. Ale szczę­śli­wie w tym szpi­talu wycią­gnięto go z tej śmier­tel­nej cho­roby. Mala­ria strasz­nie go wynisz­czyła i nie­by­wale schudł. Był osła­biony. Zaczął kasłać i pluć krwią. Rent­gen poka­zał, że zacho­ro­wał na następną cho­robę – gruź­licę płuc. Gdy zawia­do­mił swoją cen­tralę, w PAP-ie chciano, aby wró­cił do Pol­ski. Lecz on doszedł do wnio­sku, że gdy wróci po jed­nej cho­ro­bie i w trak­cie dru­giej, to nie pozwolą mu już poje­chać do Afryki, ponie­waż źle znosi tam­ten kli­mat. Nie chciał się pod­dać. Posta­no­wił nie leczyć się w dro­gim szpi­talu dla bia­łych i poszedł do przy­chodni afry­kań­skiej. Dostał tam anty­bio­tyk i pod­le­czono go. W mię­dzy­cza­sie powie­dziano mi, żebym poje­chała zająć się Nim, ponie­waż jestem leka­rzem. Pole­cia­łam do Afryki, lecz był już na tyle zdrowy, że mógł wró­cić do pracy…

Jedną z cie­ka­wo­stek było to, że kiedy Ryszard cho­dził do szpi­tala, nie było jesz­cze tam jed­no­ra­zo­wych strzy­ka­wek. Dla­tego jeżeli chciano zde­zyn­fe­ko­wać strzy­kawki, goto­wano wszystko razem w gar­nuszku z… jaj­kami. No jak się gotuje, to trzeba wyko­rzy­stać i jajka ugo­to­wać! A jak się wszystko ugo­to­wało, to lekarz wycią­gał strzy­kawkę, napeł­niał ją i z roz­pędu wbi­jał w pośla­dek. Nie­mniej po tych zastrzy­kach mąż wró­cił do zdro­wia i pracy. Wła­ści­wie to mia­łam tam egzo­tyczny urlop. Zjeź­dzi­łam Tan­ga­nikę, Kenię…

A drugi raz byłam z Nim w Mek­syku. Został wyde­le­go­wany tam jako stały kore­spon­dent. Na trzy lata. Zaj­mo­wał się wła­ści­wie całą Ame­ryką Łaciń­ską. Poje­cha­ły­śmy razem z córką, aby z Nim zamiesz­kać. Było to dla nas bar­dzo cie­kawe miej­sce. Gdy musiał zbie­rać kon­takty i był zapra­szany na obiad, to zapro­sze­nie mnie rów­nież doty­czyło. Cho­dzi­li­śmy do restau­ra­cji i nale­żało się póź­niej zre­wan­żo­wać. Nie mogli­śmy wyda­wać za dużo pie­nię­dzy, dla­tego zapra­sza­łam gości na pol­ską kuch­nię. Szłam na rynek, kupo­wa­łam pro­dukty i przy­rzą­dza­łam bigos pol­skim zwy­cza­jem. Taki posi­łek wycho­dził znacz­nie taniej, a był dla ludzi z innych kra­jów czymś inte­re­su­ją­cym i smacz­nym! Gości­li­śmy w Mek­syku rów­nież wiele osób z Pol­ski, m.in Olgierda Budre­wi­cza, Edwarda Sta­churę, Kon­stan­tego Andrzeja Kulkę. W tym cza­sie po pro­stu czy­ni­łam honory pani domu. Podej­mo­wa­łam, gości­łam i karmiłam…

To były dwa wyjazdy z moim mężem. Oba dłu­gie. A jeżeli cho­dzi o jego podróże służ­bowe – to nie było mowy, abym z nim jeź­dziła. Za każ­dym razem, kiedy wyjeż­dżał, musiał od nowa dosta­wać pasz­port. Za każ­dym razem, żeby dostać pasz­port, musiał prze­pro­wa­dzić roz­mowę z urzęd­ni­kiem. Teraz już wiemy, że ci urzęd­nicy byli ze służb bez­pie­czeń­stwa i każda roz­mowa była odno­to­wy­wana – tak powsta­wała teczka. Ale była to wtedy nor­malna pro­ce­dura. Ina­czej nie dostałby pasz­portu. Więc dodat­kowo to było uciąż­liwe. Ale takie były wtedy czasy i nie było wyjścia…

Twór­czość Ryszarda Kapu­ściń­skiego jest ponad­cza­sowa. Spo­sób widze­nia świata, a także jego myśli kształ­tują nowe poko­le­nia dzien­ni­ka­rzy, repor­te­rów, ludzi cie­ka­wych świata. Co było fun­da­men­tem pod­czas pracy Ryszarda Kapuścińskiego?

Przede wszyst­kim opie­rał się na tym, co osią­gnął w trak­cie wyjaz­dów. Każda jego książka mówi o tym, co zoba­czył i co prze­żył. Ale pod jed­nym warun­kiem. Ryszard zawsze zaczy­nał pisać, jeżeli pogłę­bił swoją wie­dzę. Nie cho­dziło mu o to, aby zawie­rać w swo­ich książ­kach tylko emo­cjo­nalne i podróż­ni­cze wra­że­nia. Zale­żało mu na tym, aby pogłę­bić swoją wie­dzę o histo­rii kraju, w któ­rym był, o pro­ble­mach, z jakimi bory­kają się miesz­kańcy tego miej­sca i o tym, co sam tam zoba­czył. Dla­tego przed wyjaz­dem, a także kiedy wró­cił, bar­dzo dużo czy­tał. Miał nawet taką swoją dewizę:

„Żeby napi­sać jedną stronę trzeba prze­czy­tać sto”.

To było auten­tycz­nie przez niego sto­so­wane. Dopiero zdo­byta wie­dza pozwa­lała mu na stwier­dze­nie tego, że pisze z sen­sem, że jest to potrzebne i nie będzie się tego wstydził.

Warto wspo­mnieć o tym, że Ryszard Kapu­ściń­ski swoją twór­czość kie­ro­wał rów­nież do mło­dych ludzi…

To prawda. Szcze­gól­nie zale­żało mu na tym, żeby mło­dzi repor­te­rzy zdo­by­wali jak naj­wię­cej wie­dzy. Chciał im uświa­do­mić to, jak trzeba pra­co­wać i jak należy pisać tek­sty mające wartość.

A która z ksią­żek jest dla pani naj­waż­niej­sza, w jakiś spo­sób szczególna?

Każdą książkę zaczy­nał pisać w mękach. Ale naj­bar­dziej pamię­tam, jak pisał „Heban – już tutaj, w swo­jej pra­cowni na górze. Gdy zaczy­nał jakąś książkę, to cho­dził i myślał. Nie chciał o niczym roz­ma­wiać. Potrze­bo­wał świę­tego spo­koju. Jak zaczy­nał pisać „Cesa­rza”, to kładł się na pod­ło­dze i myślał, myślał, myślał… Albo cho­dził na spa­cery. Aż nagle wykrzyknął:

„Prze­cież cesarz miał pieska!”

No i tak się zaczęło… „To był mały biały pie­sek rasy japoń­skiej. Nazy­wał się Lulu. Miał prawo spać w łóżku cesar­skim” itd.

Kiedy pisał „Cesa­rza”, czę­sto nie było mnie w domu, bo mia­łam dyżury w szpi­talu. Nato­miast „Heban” powsta­wał, kiedy już nie pra­co­wa­łam. Wtedy już mu cią­gle poma­ga­łam. Mat­ko­wa­łam mu wręcz. Cho­dził czę­sto na spa­cery na Pola Moko­tow­skie. Cho­dził, wra­cał, cho­dził, aż wresz­cie któ­re­goś dnia przy­szedł na kola­cję i o ile wcze­śniej cały czas był spięty, to nagle powie­dział na luzie:

„No, zaczą­łem pisać”.

W tym momen­cie zaparło mi dech. Byłam kom­plet­nie zasko­czona. Prze­ży­łam pozy­tywny szok! Następ­nie bez słowa poszedł na górę do swo­jej pra­cowni, wykrę­cił kartkę i przy­niósł pierw­szą stronę. Następ­nie mi prze­czy­tał. Tę pierw­szą stronę znam na pamięć:

„Przede wszyst­kim rzuca się w oczy świa­tło. Wszę­dzie – świa­tło. Wszę­dzie – jasno. Wszę­dzie – słońce. Jesz­cze wczo­raj, ocie­ka­jący desz­czem, jesienny Lon­dyn. Ocie­ka­jący desz­czem samo­lot. Zimny wiatr i ciem­ność. A tu, od rana całe lot­ni­sko w słońcu, my wszyscy – w słońcu…”

Jak pan widzi, uczest­ni­czy­łam w tym wszyst­kimi moż­li­wymi siłami i emo­cjami. Nigdy mu nie prze­szka­dza­łam. O nic nie pyta­łam. Tylko cze­ka­łam. Z tego wysuwa się wnio­sek, że był mu ktoś taki jak ja potrzebny.

Poznali się pań­stwo na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim – pamięta Pani tę sytu­ację? 

Oczy­wi­ście, że tak. Łączy się z tym pewna zabawna histo­ria. Przy­je­cha­łam do „Wiel­kiej Sto­licy” ze Szcze­cina. No i razem z kole­żan­kami – świeżo upie­czo­nymi stu­dent­kami – sie­dzimy sobie, nóżka na nóżkę, każda sobie papie­ro­ska pali, aż tu nagle patrzy się na mnie z prze­ciwka taki ładny chło­piec. I tylko z dez­apro­batą kiwa głową. Wobec tego udaję, że nic nie zauwa­ży­łam, i papie­rosa jak gdyby nigdy nic gaszę. To był ostatni papie­ros w moim życiu. Ale jak już zaczę­li­śmy tak na sie­bie spo­glą­dać, to umó­wi­li­śmy się kie­dyś do kina, potem na spa­cer i dalej już poszło.

Na Wydziale Histo­rii jest tzw. Sala Kolum­nowa, w któ­rej spę­dzało się wie­czory. Grała muzyka i cho­dziło się na tańce – tzw. wie­czor­nice. Cho­dzi­li­śmy na te wie­czor­nice i się bawi­li­śmy. Kie­dyś zna­la­złam w jed­nej ze stu­denc­kich gazet opo­wia­da­ją­cej o mło­dzieży tego czasu i aktu­al­nych wyda­rze­niach notkę o jed­nej z takich wie­czor­nic. Brzmiała ona mniej wię­cej tak: „Pod­czas jed­nej z wie­czor­nic wszy­scy tań­czący utwo­rzyli koło, trzy­ma­jąc się za ręce. Tylko jedna para w ogóle tego nie zauwa­żyła, bo była w sie­bie tak wpa­trzona. To był Rysiek Kapu­ściń­ski z blon­dynką”. No więc tak dalece byli­śmy w sie­bie wpa­trzeni, że po roku byli­śmy już po ślubie.

Już w trak­cie dru­giego roku popro­si­łam o urlop dzie­kań­ski. Miesz­ka­łam wtedy w aka­de­miku, a Ryszard miesz­kał z rodzi­cami w domku fiń­skim na Polach Moko­tow­skich. Uzgod­ni­li­śmy, że skoro spo­dzie­wamy się potomka, to ja pojadę do Szcze­cina do miesz­ka­nia moich rodzi­ców. Zaczął mnie odwie­dzać w Szcze­ci­nie. Uro­dzi­łam tam naszą córkę. Za któ­rymś razem, kiedy do mnie przy­je­chał, powie­dział: „Chcia­łaś iść na medy­cynę, uświa­do­mi­łem sobie, jaka to jest ważna i piękna dzie­dzina. Moja mama miała udar mózgu. Kiedy tra­fiła do szpi­tala, wró­ciła do zdro­wia. Wró­ciła do życia. Medy­cyna ją ura­to­wała”. Ponie­waż oka­zało się, że po tym urlo­pie dzie­kań­skim nie muszę wra­cać na histo­rię, to zda­łam egza­min na medy­cynę. W mię­dzy­cza­sie Ryszard ukoń­czył stu­dia i otrzy­mał dyplom. Od razu dostał też pracę w „Sztan­da­rze Mło­dych” oraz miesz­ka­nie komu­nalne – malut­kie, ale jed­nak miesz­ka­nie – i mógł mnie spro­wa­dzić… Dziecko było jesz­cze małe, a ja stu­dio­wa­łam. Dla­tego córka została w Szcze­ci­nie, a potem kiedy była w wieku przed­szkol­nym, to przy­wieź­li­śmy ją i całą rodziną miesz­ka­li­śmy w pokoju z kuch­nią. To był bar­dzo mały pokoik, a kuch­nia była cał­kiem spora. Córka spała w sypialni, a Ryszard pisał w kuchni. Gdy skoń­czy­łam stu­dia, dosta­łam pracę. Jakoś sobie radzi­li­śmy, cho­ciaż nie było pie­nię­dzy. Tro­chę poma­gali nam rodzice. A potem już sama zaczę­łam pra­co­wać. Pamię­tam, jak w tam­tych cza­sach przed Bożym Naro­dze­niem poszłam do punktu skupu maku­la­tury i sprze­da­łam stare gazety. Wra­ca­jąc, kupi­łam szpic na cho­inkę, bo nie mia­łam za co kupić gwiazdy. Więc tak żyli­śmy… W takich warun­kach. Teraz można mieć różne sty­pen­dia, wtedy nie było o tym mowy. Ale wtedy wszy­scy tak żyli.

Ale to miesz­ka­nie jest piękne…

No z tego się bar­dzo cie­szę. To pierw­sze miesz­ka­nie było na Nowo­lip­kach, odbu­do­wali część daw­nego getta gdzie były gruzy. To było 24-metrowe miesz­ka­neczko, które miało takie man­ka­menty jak winda tuż przy naszych drzwiach. Wszyst­kie trza­ski i hałasy do nas docho­dziły. A z dru­giej strony naszych drzwi był zsyp na śmieci. Miesz­ka­li­śmy tam dzie­sięć lat, a potem zamiesz­ka­li­śmy w miesz­ka­niu na dale­kiej Woli. To było już 48 mkw. Trzy poko­iki z bal­ko­nem i wszyst­kimi potrzeb­nymi wygo­dami. Ale gdy przy­by­wało ksią­żek, zro­biło się cia­sno. Kiedy mogli­śmy sobie pozwo­lić finan­sowo, prze­pro­wa­dzi­li­śmy się wła­śnie tutaj. Bar­dzo dobrze się tu mieszka. Loka­li­za­cja w pobliżu cen­trum, a rów­no­cze­śnie odsu­nięta od głów­nych ulic. Wokół jest zie­lono. Domy ładnie pre­zen­tują się pod wzglę­dem archi­tek­to­nicz­nym. I sąsia­dów wszyst­kich się zna. To miej­sce ma w zasa­dzie same plusy.

Jak Pani sądzi, jaką myśl mógłby zosta­wić dzi­siaj Ryszard Kapu­ściń­ski mło­dym ludziom? Jakiś komen­tarz odno­śnie do dzi­siej­szych czasów?

On zawsze opi­sy­wał i ana­li­zo­wał sytu­ację. Mógłby prze­ka­zać swoje uwagi o tym, jak pisać. Nie sądzę, żeby mówił, co należy robić i jak urzą­dzać świat. Z jego ksią­żek można wycią­gnąć wnio­ski na temat tego, co uważa za słuszne. Mąż przede wszyst­kim zaj­mo­wał się tym, jak należy na ten świat patrzeć…

Ryszard był sze­roko myślą­cym czło­wie­kiem. Ogrom­nie oczy­ta­nym. Czy­tał nie dla samej przy­jem­no­ści, lecz rów­nież dla wnio­sków, które wycią­gał. Rów­no­cze­śnie był pro­stym, skrom­nym, uśmiech­nię­tym człowiekiem.

W takim razie czas na ostat­nie, tra­dy­cyjne już pyta­nie – jakie ma Pani prze­sła­nie dla czytelników?

Myślę, że warto jest się zapo­znać z tym, co Ryszard pisał. Zachę­ca­ła­bym do czy­ta­nia, ponie­waż jest tam ogromna ilość infor­ma­cji i wie­dzy na tematy, któ­rymi się inte­re­so­wał i które zgłę­biał. Jego książki nie mają cha­rak­teru tylko opo­wie­ści podróż­ni­czych. Mają w sobie dużo war­to­ścio­wej wie­dzy o świe­cie i o ludziach. Jed­nym sło­wem – czy­taj­cie, czy­taj­cie, czytajcie…

 

Wywiad pojawił się pierwotnie na stronie

http://bloginotes.pl/jak-patrzec-na-ten-swiat/