W górę, ku źródłom

Autor:Tomasz Łubieński
Źródło:Tygodnik Powszechny, dodatek do nr 5

1.

Jakim to sposobem Ryszard Kapuściński, chłopak z Pińska, stał się Ryszardem

Kapuścińskim, którego książki odniosły światowy sukces? Ile zawdzięczał
wrodzonym talentom, pracy nad sobą i przypływom reporterskiego
natchnienia, którego nieraz doświadczał? Na ile o sukcesie zdecydował
los, co w pewnym ograniczonym stopniu pozwala się wybierać i sobie
pomagać? Jak wiele wreszcie zależało od perypetii historycznych, których
Kapuściński był jednak bardziej przedmiotem niż podmiotem? Choćby
przedmiotem świadomym i aktywnym? Od zwykłych okoliczności wreszcie, co
zbiegły się wokół niego w takim akurat miejscu i czasie? Bo kilka lat
wcześniej czy później, w takim czy innym układzie jednej czy drugiej
redakcji, nie zostałby Ryszardem Kapuścińskim, jakiego żegnamy.

2.

Podobne pytania stawiałem sobie, rozpoczynając biografię Mickiewicza. W
życiorysie Kapuścińskiego widzę pewną, stosownie ograniczoną rzecz
jasna, analogię. Adam Mickiewicz, chłopak z Nowogródka, miał naprawdę
minimalne, klasowe, geograficzne, historyczne szanse, aby stać się
wielkim Mickiewiczem. I niewiele doprawdy zapowiadało, że Kapuściński
zdoła doczekać się autorskiego triumfu. Ogromnych, wielojęzycznych
nakładów, poklasku krytyków, uznania sławnych kolegów. Że zostanie
międzynarodowym mędrcem (mówimy dziś: autorytetem), laureatem ważnych
nagród, o które się nie starał, można powiedzieć: same spływały. I miało
się wrażenie, że wśród nich nie przebierał, nie grymasił. Że równą
przyjemność potrafił mu sprawić komplement od znajomego czy anonimowego
czytelnika. Mimo globalnego powodzenia pozostała w nim jakaś autorska
niepewność. Pamiętam, jak już długo po „Cesarzu” zmartwił mi się, że oto
w Gdańsku Tomasz Burek krytykuje którąś z jego książek. I tej
przykrości nie mogły mu wynagrodzić, zaproszenie na prestiżowy odczyt do
Barcelony, ani nowojorskie pochwały.

3.

Urodzony na kresach kresów, zresztą prędko stamtąd przepędzony. Student
historii Uniwersytetu Warszawskiego w najgorszych stalinowskich latach.
Młody poeta jakich wielu i wyrobnik dziennikarski. Przypadkiem
właściwie wysłany do Indii, zostaje zawodowym korespondentem
zagranicznym. I co z tego? Jest skrępowany cenzurą swojego
pół-niepodległego, pół-zniewolonego kraju. Politycznie i
biurokratyczno-politycznie uzależniony. Finansowo ograniczony. Jakież
miał szanse wobec imponujących konkurentów, którzy jeszcze długo nie
będą musieli nic wiedzieć o jego istnieniu. To wielcy reporterzy.
Wielojęzyczni native speakersi. Absolwenci wyspecjalizowanych uczelni i
mistrzowskich kursów. Gotowi jechać natychmiast, na kraj świata, bez
specjalnych zezwoleń i uzgodnień. Wyposażeni technicznie i logistycznie.
Ożywieni duchem szlachetnej również rywalizacji. Jakie wobec nich miał
szanse chłopak z Pińska? Ale okazało się, że Pińsk, podobnie jak
Nowogródek, kryje w sobie szczególną siłę. Prowincji, zawsze bliższej
ziemi. Ambicji, która pod warunkiem talentu, wobec nikłych widoków
powodzenia, jest wyzwaniem.

4.

Oczywiste wydają się porównania Miłosza z Mickiewiczem. Zbyt oczywiste.
Bo złudne są podobieństwa życia i charakterów wielkich poetów. Co do
szans, o których tu mowa: Miłosz miał jednak w rodzinie znacznego
francuskiego poetę Oskara Miłosza. A na kogo mógł się powołać
Mickiewicz? Na księdza Józefa Mickiewicza, dalekiego krewnego, który
tyle że pomógł mu dostać się na studia. Co do Kapuścińskiego (znów
życiowo bliżej mu niż Miłoszowi do Mickiewicza), nie sposób było przez
wiele lat na szerokim świecie wymówić jego nazwiska.

I jeszcze jedna okoliczność łączy synów Nowogródka i Pińska.
Zestawienie ich twórczości byłoby bez sensu, ale tu chodzi o sprawę
ostateczną. Zwyczajną śmierć. Ubogą, emigrancką śmierć Mickiewicza w
Konstantynopolu, dyskretną warszawską śmierć Kapuścińskiego w szpitalu
na Banacha. A jaka niby miałaby być? No jednak, pomijając renomowane
kliniki krajowe i zagraniczne, wcześniej efektownych okazji do śmierci
Kapuścińskiemu nie brakowało. Na przykład w Angoli, kiedy jechał wąską
drogą przez busz w kompanii kubańskich żołnierzy. Tak było: przysłanych w
ramach klasycznej bratniej pomocy marksistowskiemu rządowi Angoli.
Opowiadał nam o tym w redakcji „Kultury”. Potem opisał. I wszyscy
słuchacze, choć różnie myśleli o Kubańczykach, zapamiętali, że ich
uprzedzający okrzyk „towarzysze!” znaczył ocalenie. Albo śmierć, jeżeli
punkt kontrolny opanowali już „bracia!”, czyli wrogowie. Albo inna,
pokojowa okazja, kiedy w Norylsku czy innej Workucie, kilkanaście metrów
od domu, nasz bohater traci w mroźnej zamieci wszelką orientację i nie
wie, jak wrócić. Nie licząc niebezpiecznych chorób, cudem unikniętych
katastrof, wojen czy rewolucji, przy których Kapuściński starał się być
pierwszy. Wśród sytuacji nieprzewidywalnych, kiedy zapewne nie zdążyłby
zrobić użytku ze swojego osobistego uroku i wiary w człowieka. Ale
Kapuściński posiadał też przymiot, którego Napoleon, prócz kwalifikacji
zawodowych, wymagał od swoich generałów. To znaczy szczęście. Słowem,
wielokrotnie wymykał się śmierci, nie zwracając na nią większej uwagi. A
ona zaczekała na niego w mieście, gdzie był, wygodnie i bezpiecznie, na
stałe zameldowany.

5.

Potrafił opisać swój fizyczny strach, wahania albo nagłe decyzje, które
okazywały się akurat jedynym wyjściem. Ale zajmował uwagę czytelnika
sobą, na ile sprzyjało to wiarygodności opisu ludzi, miejsc, wydarzeń.
Mówi się, że stworzył jakiś wzór, szkołę: istotnie, uczył też
dziennikarstwa. Ale chyba zbyt spontaniczna i przemyślana, czytelna i
wyrafinowana, w proporcji, której posiadał wyłączną tajemnicę, była
materia jego opowieści. Po prostu wiedział, a chyba też dowiedział się
usilną pracą, ile ma pisać o sobie, gdzie posłużyć się anegdotą, jak
ustawić relacje między szczegółem i ogólnikiem, kiedy przepleść retorykę
poetyckim obrazem.

Należał Kapuściński do twórców reportażu, na których liczył Marian
Brandys, klasyk i wielki miłośnik tego gatunku. Prócz Kapuścińskiego,
prywatnie i przyjaźnie ojcował Brandys między innymi Hannie Krall,
Krzysztofowi Kąkolewskiemu, Kazimierzowi Dziewanowskiemu (ten jako
potomek szwoleżera spod Somosierry miał dla Mariana dodatkowy urok). Ale
Brandys denerwował się, kiedy jego wybrańcy, zdarzało się, zdradzali
reportaż dla powieści. Kapuściński nie podlegał tej krytyce. Stworzył
własną formę, która dochowując wierności reportażowi, była zarazem
literaturą. Ale bliżej eseju niż reportażu literackiego, który może
niebezpiecznie kojarzyć się z minoderią i kokieterią. „Cesarz”, którego
angielski przekład w 1983 powitali entuzjastycznie John Updike i Susan
Sontag, napisany został pod wysokim patronatem Gombrowicza. Czuje się w
„Cesarzu” Gombrowiczowską frazę, rytm, pisarską wyobraźnię. I te
stylizowane po etiopsku maski, czyli gęby, które można przyprawiać na
każdym dworze. Kto by pomyślał, że Gombrowicz znajdzie zastosowanie do
opisu takiego świata.

6.

Od poezji Kapuściński zaczynał i z wiekiem zwracał się do niej z
rosnącym zamiłowaniem. Gustował też w towarzystwie wybitnych poetów.
Ostatni raz widziałem go na wieczorze Julii Hartwig, który prowadził,
zadając zawsze te same, naiwne i najtrudniejsze pytania o to, jak
powstaje wiersz. W imieniu sali, ale także swoim własnym, jakby pozostał
odwiecznie rozciekawionym debiutantem. Być może pamiętał zdanie
Miłosza, że „więcej waży jedna dobra strofa niż ciężar wielu pracowitych
stronic”. Poezji zawdzięczał z pewnością wyczucie słowa, była ona
wielką miłością Kapuścińskiego, ale także sposobem zrozumienia świata.
Próbą pochwycenia go, skoro jest świat, co zawsze podkreślał,
nieskończenie rozmaity i zmienny, w błysku metafory, w detalu,
fragmencie, który tłumaczy całość. Stąd również cykl lapidariów, tych
okruchów rzeczywistości, które zdały się Kapuścińskiemu jedyną prawdą
pamięci.

7.

Byłby Marian Brandys szczęśliwy, widząc, że Kapuściński wraca nie tylko
do poezji, również do historii, bo współczesność mu nie wystarcza, aby
zrozumieć świat. I dlatego sięgnął Kapuściński najdalej, aż do Herodota.
Ale już wcześniej, kiedy opisuje chwilę bieżącą, czuje się, że myśli
historycznie. To znaczy z refleksją, która każe uwzględniać nie tylko
przemijających aktorów dziejowego teatru, ale również uczestniczących
widzów. Osoby jakby postronne, które ponoszą konsekwencje i są zawsze do
siebie podobne. Zmieniają tylko imiona. Stąd obok reporterskiej
namiętności obecna u Kapuścińskiego filozofia historii, z której wynika,
że co prawda historia się nie powtarza, ale też żadna epoka (włącznie z
tą, którą przeżywamy) nie jest wyjątkowa. To znaczy jest równie
wyjątkowa jak wszystkie inne.

I ja również skorzystałem z jego życzliwej mądrości. Kiedy uskarżałem
się publicznie, dlaczego moje pytania o koszta zwycięstw moralnych
bywają rozumiane jako kupieckie, wyjaśnił problem. Że ludzkie życie
można traktować niby najwyższą wartość. Albo mniemać, że są sprawy
ważniejsze, dla których warto je poświęcić. A zresztą, mówił, rachunku
za ofiarę się nie wystawia, bo jest ona, z natury swojej,
bezinteresowna. I że te dwa pomysły, ochrony życia i ofiary z życia, nie
dadzą się absolutnie ze sobą pogodzić. A spotykają się. W tragicznych
okolicznościach. Na przykład Powstania Warszawskiego. Czyli że dyskusja
na temat jego sensu jest niemożliwa, bezprzedmiotowa. Kiedy przy innej
rocznicowej okazji porównywałem Powstanie w Getcie i Warszawskie,
poczynił mi uwagę, że inaczej umiera się z rozpaczą, bezimiennie,
inaczej z nadzieją. Choćby była złudzeniem. Ale z gotowymi wcześniej
piosenkami, opaskami, które zastępują mundury, z numerowanym miejscem w
spisie oddziału.

8.

Zgodnie z rytmem czasu zmieniały się proporcje w pisarstwie
Kapuścińskiego. Coraz mniej było w nich nowych doświadczeń, coraz więcej
książek. Był zresztą zawsze człowiekiem książki, własnej biblioteki,
tylko tę jego osobistą prawdę przesłoniły reporterskie przygody. I
okazało się, że od książki rozpoczęła się jego droga. Od Herodota,
którego poznał na wykładach profesor Izy Bieżuńskiej-Małowist, i którego
wziął za towarzysza swojej pierwszej podróży. A dwa lata przed śmiercią
ujawnił jako swojego mistrza i przewodnika. „Wielkie, ciekawe świata
dziecko, wiedzione nieodpartym pragnieniem przekraczania każdej granicy.
Bez przerwy zadaje nowe pytania i nie przestaje się dziwić, nie traci
tego daru, który zachowują tylko dzieci i artyści. Nie sądzi, aby nie
być sądzonym, choć historie, które słyszy, bywają straszne, a światy,
które ogląda, spływają krwią i pulsują cierpieniem. Nie sądzi także
dlatego, że wierzy w zdolność czytelnika do własnego sądu” – mówił o
Herodocie profesor Jerzy Axer z okazji przyznania Kapuścińskiemu nagrody
„Nowych Książek”. I dalej już o laureacie: „Zawsze wiedziałem, że autor
jest mistrzem w opisywaniu świata takim, jaki jest. Nie wiedziałem, że
umie tak dobrze żeglować po rzece czasu, w górę nurtu, ku jej źródłom”