Autor:Wojciech Jagielski
Źródło:Gazeta Wyborcza
Dwie godziny temu, kiedy rozmawiałem z Jego żoną, jeszcze żył. Ledwie
miesiąc temu umawialiśmy się na spotkanie, na rozmowę o Afryce, z której
właśnie wróciłem, a której On poświęcił połowę swojego życia. I o tej
swojej podróży do Ugandy, Sudanu i Konga nie zdążyłem już mu
opowiedzieć.
Raz zajęty był On, kiedy indziej ja poddawałem się niewoli innych
zobowiązań. Umawialiśmy się na później. Tego bezmyślnego
podporządkowania codziennemu zabieganiu nie daruję sobie nigdy. Nie
miałem pojęcia, że zostało tak mało czasu. Nawet teraz nie mogę
uwierzyć, że tacy ludzie odchodzą tak po prostu.
Kiedy po raz pierwszy spotkałem Kapuścińskiego, miałem 29 lat i
stawiałem pierwsze kroki w dziennikarskim fachu. A dziennikarzem
zostałem tylko dlatego, że był Kapuściński. Zapisując się na studia
dziennikarskie, nie miałem pojęcia, na czym polega ten zawód, a kończąc
je, byłem pewien jednego – mogę być każdym, tylko nie dziennikarzem.
Chyba że dziennikarzem takim jak Kapuściński. Podróżnikiem, odkrywcą,
świadkiem historii, człowiekiem, tak mi się wtedy zdawało,
nieograniczenie wolnym.
Byłem wybrańcem losu, bo znałem i spotykałem Ryszarda Kapuścińskiego
przez prawie dwadzieścia lat. Nie byłem Jego uczniem, ani On sam nie był
moim jedynym mistrzem, ale od lat Go podpatrywałem i uczyłem się od
Niego. To zresztą ten obowiązek ciągłego uczenia się, doskonalenia,
ciągłego stawiania pytań i niechęć do jednoznacznego i ostatecznego
definiowania czegokolwiek był dla mnie najważniejszą może nauką
wyniesioną ze spotkań z Kapuścińskim.
Tydzień temu, na jubileusz Kapuścińskiego, napisałem do miesięcznika
„Znak”, że czytając jego książki i rozmawiając z Nim, zrozumiałem
ulotność, ułudę, a zazwyczaj także żałosną miałkość statystyk, prognoz,
komentarzy, oficjalnych oświadczeń i wypowiedzi. Zrozumiałem też potęgę
szczegółu, z pozoru nieistotnego zdarzenia, epizodu, a także tego, że
przez los pojedynczego człowieka najlepiej widać dzieje świata.
Że opisując spotykanych ludzi i ich kraje, należałoby pamiętać nie
tylko o słowach i zdarzeniach, lecz także barwach, zapachach, a nawet
trudnej często do uchwycenia i nazwania wyjątkowej atmosferze jakiegoś
miejsca. Że pisanie reportażu, książki jest, powinno być, jak malowanie
ruchomego, wielowymiarowego obrazu.
I że sama książka różni się od depeszy czy artykułu nie liczbą
napisanych słów i zdań, lecz stanowi, powinna stanowić, odrębną, nową
całość. Nową, nawet gdyby nie miała być pisana od początku, lecz
stanowić zbiór oddzielnych reportaży czy opowiadań. Wreszcie, a może
przede wszystkim, że nosząc głowę wysoko, nie sposób dojrzeć szczegółów
pod nogami.
„Przyspieszenie i spłycenie informacji we współczesnych mediach jest
przez to m.in. niebezpieczne, że upowszechnia stereotypy. Szybko!
Szybko! Nie ma czasu na szczegóły, wieloznaczności, różnice, odcienie.
Coś jest białe albo czarne i tyle” – ostrzegał Kapuściński w
„Lapidariach”. – Reporter zagraniczny jest tłumaczem kultur. Atakuje
powszechnie panującą ignorancję, stereotypy, przesądy. Samotność
reportera, który jeździ po świecie, do dalekich krajów: pisze o tych,
którzy go nie czytają, dla tych, których mało interesują jego
bohaterowie. Jest kimś pomiędzy”.
Kimś pomiędzy. Kimś, dla kogo nie ma miejsca.
Kapuściński nieustannie mnie zadziwiał. Mimo swojego wieku i
towarzyszących mu przypadłości pozostawał, może dzięki tej żarłocznej
ciekawości wszystkiego, człowiekiem niezwykle młodym. Do samego końca.
Podczas naszych spotkań wypytywał mnie o moje podróże, ale i sam
opowiadał o swoich planach wciąż nowych wypraw.
Jeszcze niedawno wybierał się na koniec świata, gdzieś na Nową Gwineę,
by po powrocie napisać nową książkę, o kolejnym po Herodocie
wędrowcu–badaczu Bronisławie Malinowskim.
Podróżując po Afryce czy Azji, lubiłem spotykać ludzi, którzy przed
laty poznali Kapuścińskiego. W Tbilisi, Erewanie, Baku, Delhi, Lagos,
Kampali. Lubiłem myśleć, że w ten sposób towarzyszy mi w podróży.
Zabieram też często ze sobą moje ulubione i moim zdaniem najlepsze
książki Kapuścińskiego – „Szachinszacha” i „Cesarza”. Czytam je od
początku do końca, ale także na chybił trafił, tam gdzie się akurat
otworzy. Przewracam kartki jak zdjęcia. „To był mały piesek rasy
japońskiej…”. Każdy fragment, każdy akapit jest samoistną opowieścią.
Nawet motta otwierające jego książki. Jak modlitwa wodza Grikuasów przed
bitwą z Burami w 1876 r. z „Wojny futbolowej”: „Boże! Mimo tylu modlitw
do Ciebie ciągle przegrywamy nasze wojny. Jutro znowu będziemy walczyć w
bitwie, która jest naprawdę wielka. Ze wszystkich sił potrzebujemy
Twojej pomocy i dlatego muszę Ci coś powiedzieć: ta jutrzejsza bitwa to
będzie ciężka sprawa. Dlatego proszę Cię, nie przysyłaj nam na pomoc
Twojego Syna. Przybądź sam”.
Czasami dzwoniono do mnie z pytaniami, czy Kapuściński zasługiwał na
literacką Nagrodę Nobla? I czy ją otrzyma. Dla mnie nie miało to żadnego
znaczenia. Bo nagroda, gdyby ją otrzymał, nie uczyniłaby z niego
przecież większego pisarza. A to, że mu jej nie zdążono przyznać, i tak w
niczym nie pomniejszyło jego wielkości.