źródło: www.gazeta.pl
data publikacji: 1998-05-02
——————————————————————–
Jak powstaje taka postać? Co ją tworzy? Jakie okoliczności? Jakie cechy charakteru? – na wiele z tych pytań jak zwykle nie ma odpowiedzi.
Kiedyś myślałem napisać książkę o Aminie, a to dlatego, że Amin to jaskrawy przykład relacji między zbrodnią a niską kulturą. W Ugandzie byłem wiele razy, Amina widziałem niejednokrotnie, mam biblioteczkę książek na jego temat i stosy własnych notatek. Jest on najbardziej znanym dyktatorem w historii współczesnej Afryki i jednym z najgłośniejszych w XX wieku na świecie.
Amin pochodzi z małego plemienia Kakwa, którego terytorium jest podzielone między trzy kraje: Sudan, Ugandę i Zair. Kakwa nie wiedzą, do jakiego kraju należą, jest to im zresztą obojętne, myślą bowiem o czym innym – jak przeżyć mimo nędzy i głodu, które są stałą cechą tego zapadłego miejsca w Afryce, gdzie nie ma dróg, miast, światła ni ziemi uprawnej. Kto ma trochę inicjatywy, sprytu i szczęścia, ucieka stąd jak najdalej. Ale nie każdy kierunek jest dobry. Kto uda się na zachód, pogorszy jeszcze los, bo wpadnie w najgłębsze dżungle Zairu. Kto wyruszy na północ, też popełni błąd, bo trafi na piaszczyste i kamienne przedpola Sahary. Jedynie kierunek południowy stwarza szanse: Kakwa znajdzie tam urodzajne ziemie środkowej Ugandy – piękny i bujny ogród Afryki.
Tam też właśnie, po urodzeniu syna, udaje się z niemowlęciem na plecach matka Amina. Trafia do drugiego po Kampali miasta (raczej miasteczka) Ugandy – Jinji. Jak tysiące innych wówczas, a miliony i miliony dziś, przychodzi do miasta w nadziei, że tu przeżyje, że będzie jej/im lepiej. Nie ma żadnego zawodu, żadnych znajomych ani żadnych pieniędzy. Różnie może zarabiać na życie: drobnym handlem, pędzeniem lokalnego piwa, prowadzeniem ulicznej, przenośnej garkuchni. Matka Amina żyje z tego, że ma garnek i gotuje w nim proso. Sprzedaje porcje na liściach banana. Dzienny zarobek: porcja prosa dla siebie i syna.
Ta kobieta, która dotarła z dzieckiem z biednej wioski Północy do miasta na bardziej zamożnym Południu, stała się cząstką żywiołu stanowiącego dziś największy problem Afryki. Tworzą go ludzie, dziesiątki milionów ludzi, którzy opuścili wieś i zapełnili monstrualnie rozdęte miasta, nie znajdując w nich jednak określonego dla siebie miejsca ni zajęcia. W Ugandzie nazywają ich – bayaye. Zauważycie ich od razu, ponieważ to oni właśnie tworzą uliczny tłum, tak różny od europejskiego. W Europie człowiek na ulicy zmierza na ogół do określonego celu. Tłum ma kierunek i rytm, rytm często nacechowany pośpiechem. W mieście afrykańskim tylko część ludzi zachowuje się podobnie. Reszta nie idzie nigdzie: nie ma dokąd i po co. Snują się, przesiadują w cieniu, gapią się, drzemią. Nie mają co robić. Nikt na nich nie czeka. Najczęściej są głodni. Najmniejsze wydarzenie uliczne – kłótnia, bójka, schwytanie złodzieja – zgromadzi od razu tłum tych ludzi. Bo są tu wszędzie – bezczynni, nie wiadomo, na co oczekujący, nie wiadomo, z czego żyjący – gapie świata.
Główna cecha ich statusu to wykorzenienie. Na wieś już nie wrócą, w mieście nie mają miejsca. Trwają. Jakoś istnieją. Jakoś – oto, co najlepiej określa ich sytuację, jej kruchość, jej niepewność: jakoś się żyje, jakoś śpi, jakoś czasem pożywia. Ta iluzoryczność i nietrwałość egzystencji powoduje, że bayaye czuje się stale zagrożony, że wiecznie prześladuje go strach. Dodatkowo jego lęk potęguje to, że często jest on przybyszem, niechcianym imigrantem z innej kultury, religii, języka. Obcym, niepotrzebnym konkurentem do miski, która i tak jest pusta, do pracy, której i tak nie ma.
Amin to typowy bayaye.
Wyrasta na ulicach Jinji, miasteczka, w którym mieszczą się koszary batalionu brytyjskiej armii kolonialnej – King’s African Rifles. Model tej armii wymyślił jeszcze w końcu XIX wieku generał Lugard, jeden z twórców Imperium Brytyjskiego. Lugard tworzył oddziały z najemników rekrutowanych z plemion obcych w stosunku do ludności, na której terytorium stacjonowały: nasłani okupanci, krótko trzymający miejscowych. Ideałem Lugarda byli młodzi, rośli ludzie z plemion nilockich (sudańskich), które odznaczały się zapałem do wojaczki, wytrzymałością i okrucieństwem. Nazwano ich Nubians (Nubijczykami) – określenie, które w Ugandzie budziło niechęć pomieszaną z lękiem. Natomiast oficerami i podoficerami w tej armii byli przez długie lata wyłącznie Anglicy. Kiedyś jeden z nich zauważył szwendającego się w pobliżu koszar młodego, potężnego, herkulesowej budowy Afrykańczyka. Był to Amin. Szybko został zwerbowany do armii. Dla takich ludzi – bez zajęcia, bez perspektyw – służba w wojsku była losem wygranym na loterii. Miał ledwie cztery klasy szkoły podstawowej, ale dzięki opinii, że jest posłuszny i gorliwie stara się uprzedzić życzenia dowódców, zaczął szybko awansować. W dodatku zdobył sobie renomę jako bokser – został mistrzem Ugandy w wadze ciężkiej. W czasach kolonialnych wojsko było wykorzystywane do coraz to nowych, karnych ekspedycji. Przeciw powstańcom Mau-Mau, przeciw bojownikom Turkana albo niezależnemu plemieniu Karamojong. Amin wyróżniał się w tych akcjach: organizował zasadzki i natarcia, nie znał litości dla przeciwnika.
Były lata 50., zbliżała się epoka niepodległości. Przyszedł czas afrykanizacji, również w armiach. Ale brytyjscy i francuscy oficerowie chcą w nich zostać jak najdłużej. Żeby dowieść, że są niezastąpieni, spośród podwładnych Afrykańczyków awansują ludzi trzeciego rzutu, niezbyt lotnych, ale posłusznych, z dnia na dzień z kaprali i sierżantów robią pułkowników i generałów. Bokassa w Republice Środkowej Afryki, Soglo w Dahomeju, Amin w Ugandzie – mogą być przykładem.
Kiedy jesienią 1962 roku Uganda staje się niepodległym państwem, Amin jest już – z brytyjskiej promocji – generałem i zastępcą dowódcy armii. Rozgląda się. Co prawda ma wysoką rangę i stanowisko, ale pochodzi z Kakwa – małego plemienia, które w dodatku nie jest traktowane jako rdzennie ugandyjskie. Tymczasem większość armii to ludzie z plemienia Langi, z którego pochodzi premier Obote, i zbratanego z nim plemienia Acholi. Langi i Acholi traktują Kakwa z wyższością, mając ich za ciemnych i zacofanych. Poruszamy się tu w paranoicznym, obsesyjnym świecie uprzedzeń, wstrętów i niechęci etnicznych – wewnątrzafrykańskich, jako że wszelkie rasizmy i szowinizmy występują nie tylko na liniach wielkich podziałów, np. na Białych i Czarnych, ale są równie, a często nawet bardziej ostre, zacięte i nieubłagane wewnątrz tej samej rasy, wśród ludzi o tym samym kolorze skóry. Wszak większość Białych zginęła na świecie nie z rąk Czarnych, ale właśnie Białych, a większość Czarnych zginęła w naszym stuleciu z rąk Czarnych, a nie Białych. Zaślepienie etniczne powoduje, że np. w Ugandzie nikogo nie będzie interesować, czy jakiś XY jest mądry, dobry, życzliwy czy odwrotnie – zły i wredny, lecz czy jest z plemienia Bari, Toro, Busoga czy Nandi? Tylko według tej przynależności będzie klasyfikowany i oceniany.
Przez osiem pierwszych niepodległościowych lat władzę w Ugandzie sprawuje Milton Obote – człowiek niezwykle zarozumiały, pewny siebie, pyszałkowaty. Kiedy prasa ujawnia nagle, że Amin ukradł pieniądze, złoto i kość słoniową, którą dali mu na przechowanie ludzie z antymobutowskiej partyzantki w Zairze, Obote wzywa Amina, każe mu pisać wyjaśnienie, a sam przekonany, że nic nie może mu zagrozić, wylatuje na konferencję premierów Wspólnoty Brytyjskiej do Singapuru. Amin zdaje sobie sprawę, że kiedy premier wróci, zaraz wsadzi go do więzienia, więc uprzedza ten krok, organizuje zamach wojskowy i przejmuje władzę. Teoretycznie Obote mógł być spokojny – Amin mu nie zagrażał, jego wpływy w wojsku były ograniczone. Ale Amin i ludzie, na których liczył, zastosowali od pierwszych godzin nocy 25 stycznia 1971, kiedy to zajęli koszary w Kampali, taktykę brutalnego i morderczego zaskoczenia – od razu zaczęli strzelać. I to w ściśle określony cel – w wojskowych z Langi i Acholi. Efekt zaskoczenia był paraliżujący: nikt nie zdążył stawić oporu. Już pierwszego dnia zginęły w koszarach setki ludzi. I rzeź trwała nadal. Odtąd Amin stosował już tę taktykę zawsze: od razu strzelał. Przy czym chodziło nie tylko o to, żeby strzelać do swoich wrogów. To było dla niego oczywiste i proste. Poszedł dalej: bez namysłu likwidował tych, o których uznał, że mogliby okazać się jego wrogami. A ponadto terror w państwie Amina polegał na powszechnie stosowanych torturach. Nim ktoś zginął, był poddawany męczarniom.
Wszystko to dzieje się w prowincjonalnym kraju, w małym mieście. Izby tortur znajdują się w budynkach stojących w centrum. Okna są otwarte – bo to tropik. Kto przechodzi ulicą, może słyszeć krzyki, jęki, strzały. Kto wpadnie w ręce oprawców, zniknie. Szybko zaczęła rosnąć kategoria tych, których w Ameryce Łacińskiej nazywano desaparecidos: tych, którzy zaginęli, zniknęli. Wyszedł z domu i nie wrócił. – Nani? – pytali potem policjanci, jeżeli ktoś z rodziny domagał się wyjaśnień. – Nani? („nani” to znaczy w kiswahili „kto”; człowiek stawał się już tylko znakiem zapytania).
Uganda zaczęła przemieniać się w tragiczny, ociekający krwią teatr jednego aktora – był nim Amin. W miesiąc po przewrocie mianował się prezydentem, potem – marszałkiem, następnie – marszałkiem polnym i wreszcie – dożywotnim marszałkiem polnym. Coraz to przypinał sobie nowe ordery, medale, odznaczenia. Ale lubił też chodzić w zwykłym mundurze polowym, żeby żołnierze mówili o nim: swój chłop. W zależności od ubioru jeździł różnymi samochodami. W garniturze na przyjęcia – ciemnym mercedesem, w dresie, na przejażdżkę – czerwonym maserati, a kiedy miał na sobie mundur polowy – wojskowym range roverem. Samochód ten wyglądał jak wóz z filmu science fiction: wystawał z niego las anten, jakieś druty, przewody, reflektory. W środku woził granaty, pistolety, noże. Jeździł tak uzbrojony, bo ciągle obawiał się zamachu. Przeżył ich kilka. Ginęli w nich wszyscy – jego adiutanci, jego obstawa. Amin tylko otrzepywał się z kurzu, poprawiał na sobie mundur. Aby zmylić ślady, jeździł też zupełnie przypadkowymi samochodami. Ludzie idący ulicą spostrzegali nagle, że za kierownicą jakiejś ciężarówki siedzi Amin.
Nikomu nie ufał, toteż nikt z najbliższego otoczenia nie wiedział, gdzie dzisiejszej nocy Amin będzie spać, gdzie jutro będzie mieszkać. W mieście miał kilka rezydencji: nad Jeziorem Wiktorii – inne, na prowincji – jeszcze inne. Ustalenie, gdzie jest, było i trudne, i niebezpieczne. To on komunikował się ze swoimi podwładnymi, decydował, z kim będzie rozmawiać, kogo chce widzieć. Dla wielu zresztą takie spotkanie kończyło się tragicznie. Amin, jeżeli powziął na kogoś podejrzenie, zapraszał go do siebie. Był miły, serdeczny, częstował gościa coca-colą. Po wyjściu na zaproszonego czekali już oprawcy. Nikt się później nie dowiedział, co się z tym człowiekiem stało.
Do podwładnych Amin zwykle telefonował. Także używał radia. Kiedy ogłaszał zmiany w rządzie lub na stanowiskach w armii – a zmian dokonywał nieustannie – mówił to przez radio.
W Ugandzie była jedna radiostacja, jedna mała gazeta („Uganda Argus”), jedna kamera, która filmowała Amina, jeden fotoreporter, który pojawiał się w czasie uroczystości. Wszystko było skierowane wyłącznie na postać marszałka. Przemieszczając się, Amin niejako przenosił państwo ze sobą, poza nim nic się nie działo, nic nie istniało. Nie istniał parlament, nie było partii politycznych, związków zawodowych czy innych organizacji. Oczywiście nie istniała żadna opozycja – podejrzani o opozycję ginęli w mękach.
Oparciem Amina była armia – tworzył ją na wzór kolonialny, jedyny, jaki znał. W większości byli to ludzie z małych plemion zamieszkujących zagubione peryferia Afryki, tereny na granicy Ugandy i Sudanu. Mówili sudańskimi językami w odróżnieniu od rdzennej ludności kraju, która posługuje się językami bantu. Prości i niewykształceni nie mogli się porozumieć. Ale też i o to chodziło. Żeby czuli się obco, byli izolowani i zależeli tylko od Amina. Kiedy nadjeżdżali ciężarówką, powstawała panika, ulice pustoszały, wyludniały się wsie. Dzicy, rozjuszeni i najczęściej pijani żołnierze grabili, co się dało, i bili, kogo popadło. Bez żadnego powodu, nie wiadomo dlaczego. Na rynku zabierali sprzedawcom towar (jeżeli jakiś był, bo lata Amina to czasy pustych półek. Kiedy jechałem w tamtych latach do Kampali, ktoś mi doradzał – weź żarówkę! Bo w hotelu było światło, ale nie mieli żarówek). Chłopom zabierali plony, bydło, drób. Stale słyszało się tych żołnierzy, jak krzyczeli – Chakula! Chakula! (w kiswahili – jedzenie, jeść). Żarcie, wielkie żarcie, płat mięsa, kiść bananów, miska fasoli – to tylko mogło ich na chwilę uspokoić.
Amin miał zwyczaj odwiedzać rozrzucone po całym kraju garnizony. Na placu odbywał się wówczas wiec żołnierzy. Marszałek przemawiał. Lubił mówić godzinami. Jako niespodziankę przywoził jakiegoś notabla – cywila lub wojskowego, którego posądzał właśnie o zdradę, o spisek, o zamach. Oskarżonego, związanego sznurami, już wcześniej pobitego i nieprzytomnego ze strachu, stawiano na podwyższeniu. Podniecony tym widokiem tłum wpadał w trans i wył. – What shall I do with him? – starał się przekrzyczeć ich Amin. I kohorty skandowały: – Kill him! Kill him now!
Wojsko było w stałej gotowości bojowej. Amin, który już dawniej nadał sobie tytuł Pogromcy Imperium Brytyjskiego, teraz postanowił, że będzie uwalniał tych braci, którzy jeszcze jęczeli w okowach niewoli kolonialnej. Zaczął więc serię uciążliwych i kosztownych manewrów. Wojsko ćwiczyło się w wyzwalaniu Republiki Południowej Afryki. Jego bataliony szturmowały Pretorię i Johannesburg, artyleria ostrzeliwała pozycje nieprzyjaciela w Port Elizabeth i Durbanie. Amin obserwował te działania przez lornetkę z tarasu willi, która nazywała się Command Post, denerwowała go powolność batalionu z Jinji, który już dawno powinien zająć Cape Town. Wsiadał więc w samochód i ożywiony, przejęty jeździł z jednego punktu dowodzenia na drugi, beształ oficerów, zagrzewał pododdziały do walki. Pociski wpadały do Jeziora Wiktorii, wzbijając kolumny wody i płosząc przerażonych rybaków.
Był człowiekiem niespożytej energii, wiecznie pobudzonym, wiecznie w ruchu. Jeżeli jako prezydent zwoływał czasem posiedzenie rządu, był w stanie uczestniczyć w nim tylko krótko. Szybko nudził się, zrywał z krzesła i wychodził. Miał gonitwę myśli, mówił chaotycznie, nie kończył zdań. Po angielsku czytał z trudem, kiswahili znał średnio. Dobrze władał swoim narzeczem Kakwa, które jednak niewielu tu znało. Ale właśnie te niedostatki czyniły go popularnym wśród bayaye: był taki jak oni, krew z krwi, kość z kości.
Amin z nikim się nie przyjaźnił, nie pozwalał też, aby ktoś znał go dłużej i bliżej: bał się, by ta znajomość nie pomogła innym w zorganizowaniu spisku lub zamachu. Zmieniał zwłaszcza szefów dwóch tajnych policji, które stworzył, żeby terroryzowały kraj – były to Public Safety Unit i State Research Bureau. W tej ostatniej służyli bayaye ze zbratanych plemion sudańskich – Kakwa, Lugbara i Madi i zbliżeni do nich Nubians. SRB była potęgą w Ugandzie. Siłą tej instytucji było to, że każdy z jej członków miał dostęp do Amina.
Kiedyś błąkałem się po rynku w Kampali. Było pustawo, wiele straganów stało połamanych, porzuconych. Amin ogołocił i zrujnował kraj. Na ulicach nie widziało się ruchu, sklepy – Amin wcześniej odebrał je Hindusom – ziały zatęchłą martwotą albo były po prostu zabite deskami, dyktą, blachą. Nagle ulicą biegnącą od jeziora nadciągnęła gromada dzieci, wołając: – „Samaki! Samaki!” (w kiswahili – ryba). Zaraz zbiegli się ludzie, zapanowała radość, że będzie coś do jedzenia. Rybacy rzucili swoją zdobycz na stół i kiedy ludzie ją zobaczyli, nagle zaniemówili, znieruchomieli. Była ogromna i tłusta. To jezioro nie znało dawniej takich spasionych, wielkich ryb. A wszyscy wiedzieli, że siepacze Amina od dawna wrzucają do jeziora ciała swoich ofiar. I że żywią się nimi krokodyle i mięsożerne ryby. Wokół stołu panowała cisza, kiedy niespodziewanie i przypadkowo nadjechała wojskowa ciężarówka. Żołnierze zobaczyli zbiegowisko, a także rybę na stole i zatrzymali się. Chwilę między sobą porozmawiali. Podjechali tyłem do stołu, zeskoczyli na ziemię i otworzyli klapę. My, którzy staliśmy bliżej, zobaczyliśmy, że na podłodze skrzyni leżą zwłoki mężczyzny. I zobaczyliśmy, jak taszczą tę rybę do skrzyni, a na stół rzucają nam martwego, bosonogiego człowieka. I zobaczyliśmy, jak od razu odjeżdżają. I tylko usłyszeliśmy ich rubaszny, obłąkańczy śmiech.
Rządy Amina trwały osiem lat. Według różnych źródeł dożywotni marszałek wymordował 150-300 tysięcy ludzi. Następnie sam sprowokował swój upadek. Jedną z jego obsesji była nienawiść do prezydenta sąsiedniej Tanzanii Juliusa Nyerere. W końcu 1978 roku Amin zaatakował jego kraj. Armia Tanzanii odpowiedziała. Wojska Nyerere wkroczyły do Ugandy. Amin uciekł do Libii, potem osiadł w Arabii Saudyjskiej, która w ten sposób nagrodziła mu zasługi w szerzeniu islamu. Armia Amina rozproszyła się, część wróciła do domu, część żyła później z bandytyzmu. Straty armii Tanzanii w tej wojnie wyniosły – jeden czołg.
KONIEC