Autor:Jerzy M. Nowak
Źródło:Tygodnik Powszechny, dodatek do nr 5
Nie zdołam opowiedzieć o 46 latach mojej przyjaźni z Ryszardem.
Zastanawiam się czasami, na czym wyrosła nasza bliskość. Na
idealistycznym wyobrażeniu, jak to jest mieć brata, którego obaj nie
mieliśmy? A może na wspólnocie losu, który rzucił nas z polskich ziem
wschodnich do PRL-u? Jego z Polesia, mnie z Podola. Może też podobnie,
przynajmniej czasami, odczuwaliśmy świat? Choć go znałem, w natłoku
różnych o nim wspomnień już wydaje mi się jakby inny, dlatego opowiem o
jednym z dziwniejszych fragmentów jego życiorysu i ciekawszym rysie jego
charakteru – wielkiej, trwającej latami fascynacji, która czyniła go
gotowym do poświęceń.
Pod koniec lat 50. Ryszard pojechał do Indii i Chin, gdzie wstrząsnęła
nim skrajna bieda milionów ludzi i stoicyzm, z jakim z reguły była
znoszona. Ten wstrząs zaciążył na nim, niemal jak obsesja, na wiele lat.
Gdy, bodajże w 1962 r., obaj znaleźliśmy się w Dar-es-Salaam, stolicy
dzisiejszej Tanzanii, wówczas – Tanganiki (zakładałem tam placówkę
dyplomatyczną), spacerowaliśmy brzegiem Oceanu Indyjskiego, opowiadział
mi o konieczności samopoświęcenia się – by zrobić coś dla tych rzesz
ludzkich i dla każdej z tych osób z osobna. Dziś mogę powiedzieć, że
chciał je ocalić, czy wręcz… zbawić. Twierdził, że ani Pierwszy Świat,
czyli Zachód, ani Drugi, czyli ówczesny blok socjalistyczny, nie zrobią
niczego dobrego. Właściwie tylko pogarszają sytuację, wydobywając z
ludów zamieszkujących Azję i Afrykę ich najgorsze cechy i instynkty.
Zachód, obiecując „zbawienie przez kapitalizm”, naruszy tradycyjne
struktury plemienne, nie rozwiązując żadnego z istotnych problemów
postkolonialnego świata. Komuniści natomiast, mamiąc obietnicami
„zbawienia społecznego”, przy pierwszej okazji poświęcą biedaków, nie
chcąc niczego ze swej strony ryzykować, rozpętując na dodatek nienawiść
między ludźmi.
„Tym ludziom mogą pomóc tylko ci, którzy gotowi są poświęcić im swoje
zdrowie, życie, nawet ryzykując jego utratę” – wyjawił mi Ryszard
najważniejszy element swojej idei. Wszystko po to, by, po pierwsze,
głęboko poznać świat ludzi najmniej na globie znaczących, po drugie –
uświadamiać reszcie świata ich tragizm. Ryszard uważał, że tacy ludzie
jak on muszą dotrzeć do sumień bogatych ludzi. A tego się nie dokona,
jeśli autentycznie się nie przeżyje, czym jest cierpienie i odtrącenie w
Afryce czy Azji. I prawdziwie nie poświęci takim ludziom życia. W tej
idei nie było miejsca na słabość – to miała być rzeczywista ofiara
wynikająca z niebagatelnej motywacji nadprzeciętnej jednostki
(oczywiście nie myślał o sobie w kategoriach ponadprzeciętności; miał
poczucie własnej wyjątkowości, ale jeszcze nie wielkości – to ujawniło
się później i było skrzętnie skrywane).
Dzisiaj potraktowałbym to jako marzenie idealistycznego lekkoducha, ale
wówczas widziałem przekształcanie tej myśli w czyn. On jeździł do tych
biednych ludzi, żył i mieszkał z nimi, zarażał się ich chorobami. Przez
to niemiłosiernie eksploatował swój organizm, a miał silny organizm.
Ryzykując życie, poznawał ich konflikty, pisał, opowiadał, uświadamiał
świat – było w tym coś misyjnego, wręcz franciszkańskiego, bo tym
sposobem prowadził przecież życie skromnie i pełne wyrzeczeń. Wiedział,
że jest w tym osamotniony, ale na tym właśnie opierał głęboko skrywane
poczucie swojej wielkości.
Było to nieco naiwne i z czasem zaczął chyba oswajać się z tą swoją
bezradnością; wbrew okazywanemu optymizmowi popadał w nastroje
pesymistyczne, które na własny użytek, a chyba trochę niesprawiedliwie,
nazywałem „powrotem do realizmu”. Najboleśniej utopijność swojej idei
odczuł właśnie w 1962 r. w Dar-es-Salaam, gdy, mimo że pluł krwią,
przygotowywał się, by wyjechać do Katangi, gdzie rozpoczynała się wojna
(to południowa prowincja Konga, która w 1960 r. ogłosiła, utraconą trzy
lata później, niepodległość). W przeddzień wyjazdu ja i moja żona
Izabella niemalże fizycznie zmusiliśmy go do prześwietlenia i okazało
się, że ma dziury w płucach. Wzięliśmy go do naszego domu, gdzie leżał
wiele tygodni, łykając straszne ilości lekarstw. Wtedy też przyszło do
niego może nie otrzeźwienie, bo on nadal wierzył w swoją metodę
zbawiania świata, ale świadomość, że to samospalanie jednak świata nie
uleczy.
Wysłuchała Anna Mateja
JERZY M. NOWAK (ur. 1937) jest zawodowym dyplomatą; obecnie ambasadorem Polski przy NATO w Brukseli.