Ryszard Kapuściński- Chłopiec z Pińska

Autor:
Źródło:National Geographic

Zdjęcia: Ryszard Kapuściński, Green Gallery

Od chwili gdy przed operacją odłożył ostatnią w życiu lekturę, którą
był Pan Tadeusz (poprosił żonę, aby mu przyniosła ulubioną książkę do
szpitala), mijają prawie trzy lata. Przez ten czas napisano o Mistrzu
setki esejów, artykułów, wspomnień, książek.

Uczona egzegeza jego twórczości jest dziś w światowym piśmiennictwie ogromna. Co mógłbym dodać?

Pamiętam, że było to po znakomitym wykładzie prof. Aleksandra
Gieysztora, na którym, jak zawsze, zabrakło miejsc w sali. Podszedł do
mnie smagły chłopak o roześmianych oczach i bujnej ciemnej czuprynie.
Przedstawił się i zapytał: – To ty jesteś ten wilnianin, co przeniósł
się do nas po pierwszym roku z Torunia? To będzie nas co najmniej dwóch z
Kresów!

Ryszard był już wtedy najpopularniejszym studentem na roku. Nie zapomnę
utkwionych w nim zachwyconych oczu koleżanek, gdy z aktorskim wyczuciem
słowa i niezwykłym żarem deklamował na sali, w przerwie między
wykładami, wiersze Mickiewicza i Majakowskiego. Mickiewicz, źródło
polszczyzny, z którego czerpał, towarzyszył mu całe życie. Majakowski,
jego „schodki” i onomatopeiczne frazy poetyckie, fascynowały wtedy wielu
z nas:
…Skręcały tramwaje na most do giserni szyn wyślizganą krzywizną…

Kapuściński, podobnie jak całe pokolenie ówczesnych „pryszczatych”,
potrzebował sporo czasu, aby wyzwolić się od fascynacji tą poezją.
Wkrótce pochłonęło go dziennikarstwo. Potem, gdy 13 grudnia 1981 r. stan
wojenny przerwał nagle jego reporterskie wyjazdy na inne kontynenty,
wrócił do pisania wierszy. W tej poezji dopowiedział o swym pokoleniu
urodzonym w czasach wojennej zawieruchy to, co nie dawało się wyrazić
prozą.
Ty piszesz o człowieku w obozie
ja o obozie w człowieku
u ciebie druty kolczaste na zewnątrz
u mnie kłębią się wewnątrz każdego z nas…

Rysiek urodził się w Pińsku. W czasie wojny często bywał głodny. Groźne
i fascynujące zarazem sceny wojenne zapadły w pamięć dziecka, na zawsze
pozostały w jego wyobraźni. Front trzykrotnie przechodził przez
30-tysięczne miasteczko, którego ludność posługiwała się głównie
językiem jidysz i białoruskim. Polskość to była nieliczna polska
inteligencja, do której należeli oficerowie miejscowego garnizonu i
nauczyciele gimnazjum. Wśród nich ojciec i mama Ryśka.

Człowiek kształtuje się całe życie, ale najważniejsze jest dzieciństwo.
To spędzone w Pińsku i na pograniczu ukształtowało otwartość Ryszarda
Kapuścińskiego na Innego. Na inne od naszego sposoby myślenia, kultury,
wiarę i poglądy. Już jako pisarz światowej sławy w czasie spotkań z
czytelnikami, z uczestnikami seminariów dla młodych dziennikarzy w
Hiszpanii, Polsce i Ameryce Łacińskiej musiał często odpowiadać na
pytanie: „Czy fascynowała pana wojna?”. – Nie – odpowiadał zazwyczaj. –
Moja obecność na frontach wojen i rewolucji to była konsekwencja zawodu
reportera, który wybrałem – mówił skromnie autor Wojny futbolowej i
książki Jeszcze dzień życia. Ta ostatnia, reportaż z walk w Angoli w
1975 r., stała się w światowej literaturze uniwersalnym, wstrząsającym
opisem wojny domowej. Ale wbrew temu, co twierdził Rysiek, wojna, którą
przeżywał niczym przygodę, bez dorosłej świadomości, że i jemu może
przynieść śmierć, pozostawiła po sobie rodzaj fascynacji. Może właśnie
dlatego wojny i rewolucje są nieustannie obecne w jego pisaniu.

Kapuściński jako korespondent Polskiej Agencji Prasowej jeździł po
całej Ameryce Łacińskiej. Czarna Afryka lat 60. i 70., gdy kolejne jej
kolonie wybijały się na niepodległość, stała się jego domem. Był jednym z
wybranego zastępu reporterów z czasów „dziennikarstwa uczestniczącego”
epoki przedinternetowej, kiedy to instynkt i łut reporterskiego
szczęścia były w tym zawodzie czymś niezastąpionym. Ryszard pojawiał się
we właściwym momencie zawsze tam, gdzie działo się coś naprawdę
ważnego. Jego korespondencje to autentyczne, pisane z miejsca wydarzeń
relacje z kilkunastu rewolucji i wojen.

Wojna futbolowa jest reportażem z konfliktu między dwoma małymi,
biednymi krajami Ameryki Środkowej – Hondurasem i Salwadorem – w 1969 r.
Trwał tylko 100 godzin, ale kosztował życie 6 000 ludzi. Kapuściński
był jak zwykle tam, gdzie strzelano, podczas gdy większość jego kolegów
pisała o tej wojnie z pięciogwiazdkowego hotelu Camino Real w stolicy,
Tegucigalpie. Znajdował się na linii ognia, obok padali zabici. Z
„agencyjną” oszczędnością słów i precyzją, która cechuje też jego prozę,
pisał depesze z frontu. Później w swych korespondencjach pokazał
mechanizm społecznej i ekonomicznej bomby zegarowej, która doprowadziła
do absurdalnego konfliktu: kilkaset tysięcy bezrolnych salwadorskich
wieśniaków osiedliło się na pograniczu Hondurasu, a hondurascy
właściciele ziemscy szukali pretekstu, aby ich stamtąd wyrzucić. Stała
się nim porażka drużyny honduraskiej w czasie eliminacji do mistrzostw
świata.

PAP w tamtych latach był ambitną, ale biedną agencją. Jeżdżąc jako
korespondenci wojenni do różnych zapalnych punktów świata, jej
wysłannicy nie byli nawet ubezpieczeni. Na początku października 1975 r.
odebrałem w Portugalii, którą „obsługiwałem” jako korespondent PAP
(oprócz Hiszpanii i byłych kolonii portugalskich) telefon. Nasz szef i
przyjaciel, Michał Czarnecki, telefonował z Centrali: – Rysiek
teleksuje, że został w Luandzie bez pieniędzy i bez papierosów. Mieszka w
jakimś strasznym afrykańskim hotelu… Zrób coś!

Oznaczało to, że mam jakimś cudem przesłać mu kilkaset dolarów w małych
banknotach i papierosy. Jak to zrobić, skoro angolskie wojsko na
lotnisku w Luandzie konfiskowało papierosy, których zabrakło w objętym
wojną domową kraju? Sprawa przesłania pieniędzy przedstawiała się
jeszcze beznadziejniej. Na szczęście mój kolega z lizbońskiej gazety O
Diario, David Ramos, został właśnie dyrektorem gabinetu premiera Vasco
Goncalvesa. Przyniosłem mu 300 dolarów w drobnych nominałach i cztery
kartony fajek, a on zapakował wszystko do wielkiej brązowej koperty z
grubego papieru. Po chwili wrócił z gabinetu premiera. Na kopercie był
zamaszysty podpis szefa rządu i lakowa pieczęć.

– Nie ma pewniejszej drogi: przesyłka dla twego kolegi poleci pocztą
kapitańską od szefa rządu do dowódcy naszej bazy lotniczej
funkcjonującej jeszcze pod Luandą.
Rysiek, obudzony w swoim hoteliku o drugiej
nad ranem przez dwóch żandarmów i wieziony jeepem za miasto, myślał, że
został aresztowany. Przychodziły mu do głowy najgorsze myśli. Żandarmi
wprowadzili go do jakiegoś baraku. Zza biurka wstał portugalski
pułkownik, trzasnął obcasami i wyrecytował:
– Pan Kapucinky? Mam zaszczyt wręczyć panu osobistą przesyłkę od pana premiera Vasco Goncalvesa.

Redakcja zagraniczna PAP była w PRL-u szczególnym miejscem,
nagromadzeniem i kuźnią dziennikarskich talentów. Ci, którzy chcieli
poznawać i opisywać świat, nie mieli wielu innych możliwości wyruszenia
na jego podbój. Dzięki reportażowi To też jest prawda o Nowej Hucie w
Sztandarze Młodych, który napisał jako 24-latek, Kapuściński znalazł się
w czołówce odwilży ogarniającej poststalinowską Polskę. Zaowocowała ona
słynnym plenum październikowym 1956 r., które otworzyło kraj na świat,
podczas gdy inne państwa „obozu” wciąż z trudem wychodziły z okowów
stalinizmu. W redakcji zagranicznej PAP, do której dołączył, szybko
poznano się na talencie Kapuścińskiego. Jednocześnie gdzieś „u góry”
doszli do wniosku, że niech już lepiej autor Buszu po polsku opisuje
swym ostrym piórem obce kraje. I tak Rysiek pojawił się wkrótce w
Indiach, a potem, jako samotny harcownik, w autentycznym buszu –
latynoamerykańskim i afrykańskim.

Ambicją wielu dziennikarzy pracujących dla PAP oraz tygodników Polityka
i Kultura, dla których pisał Kapuściński, było przemycić czytelnikom
wbrew cenzurze jak najwięcej wiedzy o świecie. Rysiek wspominał, jak po
jego powrocie z Konga pewien towarzysz z MSZ próbował mu zakazać
dalszych wyjazdów. – Co wyście wypisali (!) – oburzał się. – Rewolucję
nazywacie anarchią (…). Nie możecie jeździć za granicę jako
dziennikarz, bo nie rozumiecie procesów marksistowsko-leninowskich
zachodzących w tamtym świecie.

Tymczasem Kapuściński całym sercem był po stronie ludów Czarnego
Kontynentu walczących o wyzwolenie z jarzma kolonializmu. Od 1960 r.,
kiedy przybył do Afryki, niepodległość uzyskało tam 17 krajów. W Ameryce
Łacińskiej jego fascynacja teologią wyzwolenia (książka Chrystus z
karabinem na ramieniu) wynikała z tych samych przesłanek. To był
kontynent, który od czasów odkrycia pozostawał w niewoli Hiszpanów,
Portugalczyków, Anglików i Francuzów, a gdy już sięgnął po wolność,
znalazł się w ciężkiej zależności od kolosa z północy.

Postaciami, które w latach 60. i 70. szczególnie oddziaływały na
wrażliwość i wyobraźnię całego pokolenia dziennikarskiego, byli Ernesto
„Che” Guevara i Salvador Allende. Zapadły mi w pamięć słowa Che,
usłyszane na krótko przed jego tragicznie zakończoną boliwijską wyprawą:
– Nie da się napisać książki, tak jak nie sposób dokonać rewolucji,
jeśli nie potrafisz się czasami wściec. Ale nie da się zrobić dobrze
żadnej z tych rzeczy, jeśli nie lubisz ludzi i nie jesteś gotów
poświęcić dla nich życia.

Ryszard Kapuściński każdego dnia był gotów płacić swoim zdrowiem i
życiem za spełnianie tego, co przyjął jako własną misję: dziennikarstwa,
które służyło przedstawianiu prawdy o najbardziej upośledzonej części
świata.

W samym środku Czarnej Afryki Rysiek zachorował na malarię mózgową,
która nieleczona kończy się śmiercią. Odnowiła mu się też wojenna
gruźlica, co ukrywał przed redakcją. Chodził do bezpłatnej przychodni
dla miejscowej ludności, zamiast udać się do szpitala, gdzie leczono
skutecznie, ale za pieniądze. Gdyby jednak tam poszedł i wysłał rachunek
do Warszawy, Centrala dowiedziałaby się o jego chorobie. Rysiek obawiał
się, że kazano by mu natychmiast wracać. Zresztą chciał być jak
najbliżej opisywanych ludzi, żyć choć trochę ich życiem. Nie mieszkał w
hotelach dla białych, ale w zarobaczonych murzyńskich „pensjonatach”, w
ubogich domach swych ugandyjskich czy tanzańskich przyjaciół. Sądzę, że
był to z jego strony akt lojalności wobec miejscowych, wśród których żył
miesiącami i z którymi się przyjaźnił. Gdy w końcu się przyznał, iż „ma
kłopoty ze zdrowiem”, PAP wysłała Alicję, jego żonę lekarkę, do
Tanganiki, aby zajęła się leczeniem męża. Alicja umieściła go nawet na
jakiś czas w szpitalu.

Ta drobna blondynka, którą poznał jako studentkę, zapatrzona w Ryśka,
odznacza się subtelnym poczuciem humoru. W dyskusjach potrafiła niekiedy
jedną uwagą, niepozbawioną dobrotliwej ironii, sprowadzać męża na
ziemię. Nie należy do kobiet dominujących. Taki związek przy jego
charakterze i trybie pracy nie byłby możliwy. Stała się na całe życie
najbliższym przyjacielem Ryśka i jego Aniołem Stróżem. Towarzyszyła mu,
gdy przebywał przez dłuższy okres na tzw. stałej placówce
korespondenckiej PAP w Meksyku, jednak w czasie jego nieraz
wielomiesięcznych wypraw dziennikarskich podejmowanych przez ponad
cztery dziesiątki lat była wystawiona na nieustający niepokój.

Skromność i serdeczny stosunek do ludzi, z którymi chciał się spotykać,
stały się z czasem częścią „mitu Kapuścińskiego”. Miał niezwykły dar
otwierania ludzkich serc i umysłów. Temu urokowi ulegało również wiele
interesujących kobiet, które ponadto przyciągała rosnąca sława reportera
i pisarza. Zapewne, jak większość mężczyzn, bywał nieco próżny, chociaż
nie cenił pozorów. Nie cierpiał blichtru i nawet już jako zamożny
pisarz światowej sławy, mimo okazywanych mu wszędzie honorów i
zaszczytów, których dostępował, nie dał się wciągnąć w gry i zabawy
targowiska próżności.

Kapuściński, wierny dziennikarstwu z epoki teleksu i maszyny do
pisania, nigdy nie przestawił się na komputer. Tak jak w czasach, gdy
mieszkali z żoną i córeczką w bloku przy ul. Pustola na warszawskiej
Woli, również po przeprowadzce do willi na nobliwej warszawskiej Kolonii
Staszica, na biurku Ryśka i po kątach stały maszyny do pisania.
Zdarzało mu się przesiedzieć i pięć dni nad eriką w ufortyfikowanej
książkami bibliotece na piętrze ich domu. Wyrzucał do kosza jedną po
drugiej zmięte kartki z nieudanymi próbami. Aż wreszcie, gdy udało mu
się znaleźć te kilka najważniejszych zdań, które miały „otworzyć” nową
opowieść, zbiegał piętro niżej, aby z triumfem i wielką ulgą odczytać je
Alicji. Tak było i z Hebanem: Przede wszystkim rzuca się w oczy
światło, wszędzie – światło. Wszędzie – jasno. Wszędzie – słońce.

Przy wszystkich zaletach Ryszard potrafił być wręcz trudny. Głównie z
dwóch przyczyn. Jego uśmiech mógł wprowadzać w błąd. Tak naprawdę był
człowiekiem niebywale serio.

Oto przed egzaminem magisterskim pozostawało nam jeszcze do zaliczenia
szkolenie wojskowe. Byliśmy w jednej drużynie i pod jednym namiotem na
obowiązkowych trzymiesięcznych ćwiczeniach. Nie za mocne kondycyjnie,
niedożywione studenckie wojsko traktowano jak normalnych poborowych.
Maszerowaliśmy w lipcowym upale przez mazurskie piachy z pełnym
obciążeniem bojowym i do tego całe kilometry w maskach gazowych. Kolega z
Wydziału Kultury Materialnej (dziś Archeologia) zemdlał, a paru innych
udawało omdlenia. Rysiek też był bliski utraty przytomności, ale
wytrzymał do końca. Nigdy też nie zgłosił się, gdy przed cięższymi
ćwiczeniami padała komenda: „Chorzy wystąp!”. Lubił takie wyzwania. A
może sprawdzał się jako mężczyzna? Miał tylko 22 lata, ale szybko zdobył
poważanie u naszych zawodowych kaprali.

Jeden z nich, atletycznie zbudowany, szczególnie nie lubił żołnierzyków
studentów. Wiedział, że za parę miesięcy będzie im musiał salutować
jako jednogwiazdkowym oficerom. Nie przepuścił okazji, aby dać nam w
kość. Podpadłem za niezapięty pod szyją guzik munduru. Po wykonaniu 20
pompek miałem dość. Gdy kazał ćwiczyć dalej, wykrzykując coś o
„paniczykach”, poderwałem się, krzycząc: „Popamiętasz mnie, sk…synu”, co
było kompletną głupotą. Nie mówiąc o tym, że było niewykonalne.

Na szczęście szeregowy Kapuściński z szeregowym Krzysztofem Teodorem
Toeplitzem skoczyli do mnie, wykręcili mi ręce do tyłu i wciągnęli do
namiotu. Rysiek wysłany na negocjacje z kapralem zażegnał awanturę,
która mogła się zakończyć sądem polowym. – Poza tym on mógłby cię
znokautować, zabić jedną ręką i też miałby proces! Odwaga nie wystarczy,
trzeba myśleć, do cholery! – zakończył sprawę mój przyjaciel, który
nigdy nie przeklinał.

Jego druga trudna cecha nasilała się z wiekiem. Pozornie beztroski i
odprężony w sposobie bycia, żył pod dojmującą tyranią poczucia
upływającego czasu. W ostatnich latach coraz bardziej gnębiła go myśl o
jeszcze nienapisanych, a już szczegółowo zaprojektowanych książkach. Nie
zdążył napisać co najmniej jednej książki swego życia, która rozdział
po rozdziale od dawna powstawała w jego głowie: książki o ukochanym,
rodzinnym Pińsku.

Byliśmy jeszcze stosunkowo młodzi, ledwie stuknęła nam pięćdziesiątka.
Śmiertelnie się na mnie obraził na całe dwa tygodnie, gdy spóźniłem się
30 minut do knajpy na umówiony obiad. Wstał od stolika i poszedł. Jeśli
chodzi o poczucie czasu, z Ryśkiem nie było żartów.

Wojna, przemoc, ludzkie cierpienie są obecne w wielu spośród 26
książek, które napisał i które przełożono na 31 języków (ostatnio
Podróże z Herodotem ukazały się po chińsku).

Na początku lat 90. Kapuściński zbierał materiał do swego ostatniego
wielkiego reportażu: Imperium, podróżując po Związku Radzieckim w
czasach pieriestrojki Gorbaczowa jako korespondent Polskiej Agencji
Prasowej. Legitymację PAP miał „od zawsze”. Od dość dawna pisarz,
którego światowa sława zaczęła się od wydania w 1983 r. jego Cesarza w
języku angielskim, nie był na etacie w PAP i nie jechał tym razem, aby
pracować dla agencji. Jednak agencja nadal uważała go za „swego”,
kibicowała jego twórczości. Kapuściński otrzymał więc od PAP oficjalne
pismo zaświadczające, że udaje się do ZSRR jako specjalny wysłannik, by
zbierać materiały o postępach pieriestrojki. Bez takiego glejtu nie
mógłby się poruszać, zwłaszcza po odległych regionach bezkresnego kraju,
gdzie urzędowy papier zawsze był nieodzowny.

Szefowie PAP i korespondent agencji w Moskwie zaproponowali „swemu
wysłannikowi”, że załatwią mu wywiad z samym Gorbaczowem. Kapuściński
odmówił. Nigdy nie robił wywiadów z wielkimi tego świata. Umiejętnie i
skutecznie potrafił wymigać się z sytuacji, gdy ktoś w redakcji wpadał
na pomysł, aby „Kapusta” zrobił interview z jakimś ministrem czy innym
politykiem w Brazylii lub Meksyku, bądź z przywódcą któregoś z ruchów
wyzwoleńczych w Afryce. A przecież znał wielu. Z niektórymi na Czarnym
Kontynencie rozmawiał wielokrotnie. Gdy w listopadzie 1975 r. poszedł w
Luandzie do domu prezydenta Agostinho Neto, przywódcy lewicowego
Ludowego Ruchu Wyzwolenia Angoli i poety, obaj rozmawiali bardzo
szczerze. Bardziej jak pisarz z pisarzem niż jak dziennikarz z przywódcą
kraju.

Po odparciu przez armię młodego państwa, wspieraną Kubańczyków, inwazji
pancernych kohort z RPA, prezydent poeta miał nadzieję, że wreszcie
„umilkną tam-tamy śmierci”. Tymi słowami kończy jeden ze swych wierszy.
Kapuściński opisał te dramatyczne tygodnie początków angolskiej wojny w
słynnej książce.

Książki Ryszarda Kapuścińskiego przez wiele lat kończyły się jeśli nie
happy endem, to przynajmniej nadzieją i wiarą w czarne gwiazdy,
przekonywały choćby do moralnego zwycięstwa walczących o wolność i
poprawę losu najbardziej upośledzonych. To cytat z eseju prof. Walerego
Pisarka z Uniwersytetu Jagiellońskiego, który analizując późniejsze
książki Kapuścińskiego, dochodzi do wniosku, że z czasem ten optymizm
ustępuje miejsca mniej optymistycznej refleksji, iż po zwycięskich
rewolucjach prześladowani często sami stają się prześladowcami.

Tę zmianę widać w Szachinszachu, ale nie osłabiło to wiary
Kapuścińskiego w celowość walki o zmianę losu najbiedniejszych.
Wrażliwość na ludzką krzywdę, która wyróżnia całe jego pisarstwo, nigdy
nie uległa stępieniu. Świadomość zagrożeń w globalnym świecie, jedynie
pogłębiła spojrzenie pisarza na człowieczy los.

Spotkaliśmy się w Wilnie, gdy wracał ze swej pierwszej trzymiesięcznej
wyprawy w głąb ZSRR. Dotarł do wielu miejsc, gdzie nigdy wcześniej nie
postała noga zagranicznego dziennikarza. Był na wygłodzonym Powołżu, w
Kuźnieckim Zagłębiu Węglowym, gdzie mieszkał u przygodnych znajomych w
strasznych warunkach, tygodniami nie dojadając i nie mogąc się porządnie
umyć. Dostał się też do Workuty, dokąd w 1944 r. wywieziono wielu
wileńskich AK-owców.

Wpadliśmy na siebie na schodach starej wileńskiej kamienicy, pod
drzwiami mieszkania naszego wspólnego przyjaciela. Rysiek, wychudły, ale
pełen entuzjazmu, wykrzyknął: – Stary, ja jestem w Paryżu! Tu jest
Europa!

Dostał w starym podupadłym hotelu Astoria (dziś jeden z
najszykowniejszych w Wilnie) pokój z łazienką, wziął długą gorącą
kąpiel, wyspał się w bielutkiej, wyprasowanej pościeli.

Wygłodzony Rysiek wpadł w dziecięcy zachwyt, jak to tylko on potrafił,
gdy okazało się, że w restauracji George, popularnej przed wojną wśród
okolicznych polskich ziemian, możemy zamówić po prawdziwym befsztyku z
cebulką.

Jak zwykle opowiadał niewiele, bo wierzył, że jeśli „przegada” z kimś
świeżo zdobyty materiał, będzie mu się źle pisało. Niezwykły był plon
jego rozmów z setkami zwykłych ludzi radzieckich, w których szarym,
surowym życiu przez moment uczestniczył, zatrzymując się w ich
nieogrzewanych, zatłoczonych mieszkaniach. Można to w pełni ocenić
dopiero czytając Imperium.

Litwini wybijali się właśnie na niepodległość. Rysiek chciał wiedzieć
wszystko, o wszystko pytał. Słynna jego umiejętność słuchania całym
sobą, tak że rozmówca czuł się doceniony i ważny, była jedną z tajemnic
jego warsztatu.

Drugą stanowiła umiejętność dostrzeżenia poprzez „kurz bitewny” i
egzotykę oglądanych obrazów, a w ostatnich latach poprzez jazgot
współczesnej informacji elektronicznej, prawdziwych mechanizmów
rządzących wydarzeniami i procesami historycznymi. Żaden współczesny mu
dziennikarz i pisarz nie potrafił wytłumaczyć świata tak jak on. A
jednak i on miał narastające uczucie, że go nie ogarnia.

Autor Cesarza podziwiał Ksawerego Pruszyńskiego, od którego uczyło się
całe jego pokolenie dziennikarskie. Powiedział kiedyś o nim, że do
reportażu, który dotąd był produktem oka, wniósł rozum. Kapuściński
podjął od niego pałeczkę. Także od Johna Dos Passosa, Ernesta Hemingwaya
i innych najlepszych, wynosząc reportaż na wyżyny. Jego postrzeganie
absurdów rzeczywistości, zwłaszcza w Trzecim Świecie, jest nie mniej
ostre niż u Orwella.

Kapuściński przekroczył granice literatury faktu i wyznaczył w tej
dziedzinie nowe standardy. Jeśli za czasów Pruszyńskiego reportaż stał
się produktem rozumu, to Kapuściński wprowadził do tego gatunku
mistrzowską analizę mechanizmów rządzących światem. Analizę opartą na
wielkiej znajomości faktów, wiedzy historycznej pogłębianej przez całe
życie „nałogiem” nieustannego czytania, co napisali inni oraz
niepowtarzalnej intuicji.

Przed besserwisserstwem ratowała go świadomość trudności w ogarnianiu
coraz szybciej zmieniającej się rzeczywistości w erze globalizacji.
Wyraził to w drugim tomie Lapidarium: Trudno jest pisać o świecie tak
gwałtownej i gruntownej przemiany. Wszystko osuwa się spod nóg,
zmieniają się symbole, przestawiają znaki, punkty orientacyjne nie mają
już miejsc stałych. Wzrok piszącego błąka się po coraz to nowych i
nieznanych krajobrazach, a jego głos ginie w huku pędzącej lawiny
historii.

Jak wielu najwybitniejszych pisarzy, najpierw został jednym z
najbardziej wiarygodnych dziennikarzy. Na tym fundamencie zbudował swoją
twórczość literacką, która nikogo nie pozostawia obojętnym. W tych
dniach dostałem do ręki dostojne wydanie zatytułowane Opere – Dzieła
Ryszarda Kapuścińskiego. Wszystkie jego teksty przełożone na język
włoski. Wydrukowało je na cieniutkim papierze biblijnym wydawnictwo
Mondadori. W jednym z włoskich dzienników pojawiła się recenzja z okazji
tego wydania, a w niej słowa: …doktor honoris causa siedmiu
uniwersytetów, laureat dziesiątków prestiżowych nagród literackich,
jeden z najbardziej przenikliwych umysłów przełomu tysiącleci, pisarz,
bez którego Europa nie rozumiałaby do dziś „egzotycznego” świata.

Ryszard Kapuściński 1932–2007