Reporterzy „Gazety Wyborczej” wspominają Mistrza

Autor:GW
Źródło:Gazeta Wyborcza

Duchowy patron. Wielkość, która w skromności się wyraża. Rozumiał i
szanował Innego. Inny mu ufał – tak zmarłego we wtorek wybitnego pisarza
Ryszarda Kapuścińskiego wspominają reporterzy „Gazety Wyborczej”.

 

Mariusz Szczygieł

Miał wspaniałą umiejętność zmniejszania dystansu z poznanym właśnie
ludźmi. Otwarty jak dziecko. Takiego sposobu bycia nie widziałem chyba u
nikogo więcej. Był ciekawy taką ciekawością, że natychmiast każdy w
jego towarzystwie czuł się ważny.

Potrafił być naiwny naiwnością chłopca, jakiej nie spodziewalibyśmy się
po korespondencie wojennym. Chyba dzięki temu chłopcu w sobie umiał
otworzyć się na świat. Dziecko nie ma żadnych uprzedzeń i podchodzi do
zjawisk w sposób czysty. Żeby poznać świat, nie wyciąga ekierki. Przy
dziecku nawet największy potwór zapomina, że jest groźny. Myślę, że ci,
których spotykał na świecie, od razu orientowali się, z kim mają do
czynienia. Tak dobre książki mogły powstać tylko dzięki dziecku.

I ani jednego złego zdania o kimkolwiek. Porcje miłych słów dla całego
otoczenia. Tłumaczył to kiedyś naszemu znajomemu: wokół tyle chamstwa,
że nie ma sensu produkować negatywnej energii. Dzwonił zawsze, co nas,
młodych ludzi, wprowadzało w zakłopotanie, z podziękowaniem za każdy
przyjazny wobec Niego, najmniejszy nawet, gest.

 

Jacek Hugo-Bader

 

Kapuściński był niezwykle skromnym, ujmującym, zwykłym człowiekiem.
Potrafił dzwonić do początkującego reportera – nie wiadomo, jak
znajdował domowy telefon do takiego dziennikarza – i pogratulować mu
ciekawego tekstu. Poznałem go, gdy nie byłem jeszcze dziennikarzem.
Reperował swoje stare rozklekotane auto w warsztacie mojego ojca. Gdy
mechanicy naprawiali jego samochód, on siadał i opowiadał im o swoich
podróżach, przygodach, które przeżył. Niezwykle szarmancki wobec kobiet,
przedwojenny człowiek. Wielkość, która w skromności się wyraża.

 

Dla mnie „Imperium” to ewangelia dziennikarska. Zawsze zazdrościłem
Kapuścińskiemu tego, że on naprawdę odkrywał to imperium, ZSRR, jakiego
nikt nie znał. On pierwszy pokazał nam odległe bezdroża Syberii. Ja
widziałem tylko ślady, on widział imperium prawdziwe. Choć obaj go nie
lubiliśmy.

 

Wojciech Tochman

 

Opuścił nas reporter największy z największych, człowiek, który kochał
świat, kochał ludzi i rozumiał ich. Rozumiał pojedynczego człowieka
spotkanego gdzieś na innej półkuli, człowieka innej kultury, innej
religii. Rozumiał i szanował Innego. Inny mu ufał.

 

Reporterom był szczególnie bliski. Od niego uczyliśmy się. Jego książki
czytaliśmy na okrągło („Cesarza” po raz pierwszy czytałem, kiedy byłem
nastolatkiem), jego słuchaliśmy.

 

Rozumiał nas jak nikt inny. Wiedział, jak bardzo jesteśmy w swojej
pracy samotni. „Podróż reporterska wymaga samotności” – powtarzał.
„Jedziesz gdzieś w świat, uganiasz się cały dzień, żyjesz w okropnym
napięciu, potem wracasz do hotelu i jesteś samiutki, nie masz się z kim
podzielić swymi myślami, wątpliwościami, przeżyciami.”

 

My nie byliśmy samotni. Bo był Ryszard Kapuściński: uśmiechnięty,
otwarty, życzliwy. Po powrocie z reporterskiej podróży mogliśmy do niego
zadzwonić, wpaść do pracowni na poddaszu. Zawsze, kiedy akurat nie był
gdzieś daleko, miał dla nas czas i swoją uwagę. A przecież był niezwykle
zajęty: pisał, wykładał na całym świecie, udzielał wywiadów mediom na
wszystkich kontynentach. Ale przede wszystkim czytał. I tego nas
nauczył: zanim o czymś napiszesz, staraj się przeczytać wszystko, co tej
pory o tym napisano.

 

Dzisiaj w nocy będę czytał Ryszarda Kapuścińskiego z wdzięcznością i z bólem.

 

Artur Domosławski

 

John Le Carre napisał kiedyś, że „tak jak Garcia Marquez jest
czarnoksiężnikiem współczesnej powieści, tak Kapuściński jest
czarodziejem reportażu”. To ważne, ale – jak myślę – nie przesądzające o
takim uznaniu, ba, uwielbieniu dla pisarza. Są jeszcze co najmniej dwa
inne powody – o osobistej magii człowieka nie wspominając.

 

W Kapuścińskim widzą kogoś, u którego za objaśnianiem świata stoi
autentyczne osobiste doświadczenie połączone z pokorą, niezmordowaną
chęcią zrozumienia i absolutną wewnętrzną wolnością. Kapu – jak go
ochrzcili jego studenci z warsztatów Szkoły Nowego Dziennikarstwa, która
powstała kilka lat temu w Cartagenie w Kolumbii – miał intelektualną
pokorę, czego nie należy mylić z jego skromnym sposobem bycia. Nie
prowadzi krucjat. Przy Kapu każdy czuje się bezpiecznie – nie zostanie
pouczony, jak ma żyć on sam, jego kraj, klan, wspólnota. Chce naprawdę
spotkać się z Innym, zrozumieć i przetłumaczyć jego świat, choćby
najokropniejszy, na nasz język, nasze kategorie, nasze zdolności
poznawcze.

 

Tylko w taki sposób umiem pożegnać dziś Kapuścińskiego – wspominając,
jak ludzie w świecie reagują na niego, komentując twórczość; i
przerabiając swój stary tekst o nim, dodając zaledwie parę nowych słów,
zamieniając czas teraźniejszy na okrutnie i beznadziejnie brzmiący czas
przeszły. Na pożegnanie przyjaciela i mistrza ciągle nie umiem znaleźć
właściwych słów. Więcej

 

Wojciech Jagielski

 

Kiedy po raz pierwszy spotkałem Kapuścińskiego, miałem 29 lat i
stawiałem pierwsze kroki w dziennikarskim fachu. A dziennikarzem
zostałem tylko dlatego, że był Kapuściński. Zapisując się na studia
dziennikarskie, nie miałem pojęcia, na czym polega ten zawód, a kończąc
je, byłem pewien jednego – mogę być każdym, tylko nie dziennikarzem.
Chyba że dziennikarzem takim jak Kapuściński. Podróżnikiem, odkrywcą,
świadkiem historii, człowiekiem, tak mi się wtedy zdawało,
nieograniczenie wolnym.

 

Byłem wybrańcem losu, bo znałem i spotykałem Ryszarda Kapuścińskiego
przez prawie dwadzieścia lat. Nie byłem Jego uczniem, ani On sam nie był
moim jedynym mistrzem, ale od lat Go podpatrywałem i uczyłem się od
Niego. To zresztą ten obowiązek ciągłego uczenia się, doskonalenia,
ciągłego stawiania pytań i niechęć do jednoznacznego i ostatecznego
definiowania czegokolwiek był dla mnie najważniejszą może nauką
wyniesioną ze spotkań z Kapuścińskim.

 

Paweł Smoleński

 

Ryszard Kapuściński opisał bodaj wszystkie wielkie rewolucje, burze i
zawieruchy, jakie działy się w świecie w ostatnich kilkudziesięciu
latach. Jest kronikarzem zmiany, czasu, gdy noc zamienia się w jasny
dzień i gdy nic poza najprostszą codziennością nie będzie już takie
samo. Nawet te najwcześniejsze reportaże ze zbioru „Busz po polsku” taką
przemianę pokazują. Zmiana – mniemam – to jego pasja, namiętność. Żaden
reporter nie umie jej tak odtworzyć, dostrzec początku tam, gdzie
jeszcze go nie widać, i końca, gdy wokół huczy, że wszystko jeszcze się
staje.

 

Lecz jeśli mógłbym mieć do Ciebie prośbę, Ryszardzie, to – proszę –
napisz choć jedną książkę o „czasie po”. O tym, jak rewolucja
przysiadła, wypaliła się i wreszcie zgasła, zostawiając tylko
wspomnienie, dla każdego inne, więc nieporównywalne. Jak rzeczywistość
cukruje się i tetryczeje, jak traci dynamikę i sprężystość, wysycha i
koniec końców znika z pierwszych stron gazet. Jak zmiana przeszła w
stagnację. A dumne hasła w kpinę i pusty rechot.

 

Tak bardzo chciałbym przeczytać Twoją książkę o krajobrazie, przez
który przeciągnął już wiatr historii i – jak powiadał mój nauczyciel
historii – śmieci poszły w górę. Niech dzieje się nawet tu i teraz,
niekoniecznie za odległymi morzami, w egzotycznych krainach.

 

Może wówczas więcej zrozumiem.

 

Nie będzie takiej książki.

 

Bo tu zabrakło Ryśka.