Recenzja, Dzienniki Che Guevary. Recenzja Agawy.

źródło: 1970 Nowe Książki
data publikacji: 1970-01-01

Jest to książka ważna dla historii dwudziestego wieku.. Abstrahując nawet od jej treści merytorycznej, którą jest zapis działań partyzanckich małego oddziału Guevary na terenie Boliwii, ściślej na terenie prowincji Santa Cruz ( co jest ważne ) jest ta książka dokumentem obrazującym strategię polityczną przyjętą jako strategia słuszna przez przywódców rewolucji kubańskiej. Stąd nie sposób uniknąć refleksji właśnie na ten temat. Dlatego też Fidel Castro, który zaopatrzył dziennik Guevary we wstęp uznał dokonanie tej czynności za k o n i e c z n e.

Pisząc o tym, że przed całością „trzeciego świata” a w szczególności przed krajami Ameryki Łacińskiej, jeśli chcą się wyzwolić od stale narastającej hegemonii gospodarczej i politycznej USA, z całą rzeczywistością jawi się konieczność dokonania głębokiej przemiany rewolucyjnej stwierdza on: „(…) i jeśli ten ktoś, poza tym, że wymyślił ową formułę zna magiczny sposób na jej realizację, inny sposób od tego, aby wymieść oligarchię, despotów, politykierów, a więc – sługusów; aby wymieść monopole USA – to znaczy panów sytuacji, i jeśli istnieje ktoś, kto potrafi to zrobić tak szybko, jak tego wymagają okoliczności – to niech ten ktoś podniesie rękę na Guevarę. (…)”

Już nigdy nikt ręki nie podniesie na Che Guevarę, natomiast można i należy myśleć na temat koncepcji strategii politycznej, którą ten bohaterski człowiek ucieleśniał i w imię której zginął wraz ze wszystkimi bez mała ludźmi, którzy poszli za nim. A byli to ludzie dzielni, gotowi na wszystko, nie stawiający żadnych „warunków wstępnych”, wywodzących się także z kadry kubańskich rewolucjonistów. Rzeczą człowieka myślącego o polityce, kanonem takiego myślenia musi być analiza faktów. Fakty są bezlitosne zwłaszcza wówczas gdy się je negliżuje lub interpretuje w sposób pozornie wygodny dla interpretującego.

Fakty zaś w przypadku tragicznej anabazii partyzanckiej Che Guevary są następujące:

Oddział partyzancki w liczbie około trzydziestu ludzi ( w końcu czerwca 1967 roku było ich 24) działał przez jedenaście miesięcy w prowincji Santa Cruz w Boliwii. Ta prowincja o subtropikalnym klimacie zajmuje obszar większy niż Polska. Zamieszkuje ją czterysta dwanaście tysięcy mieszkańców a więc mniej niż połowa mieszkańców Warszawy. Około stu dziesięciu tysięcy to obywatele miasta Santa Cruz – stolicy prowincji. A więc na całym obszarze prowincji mieszka trzysta tysięcy ludzi, mniej niż jeden człowiek na kilometr kwadratowy. W praktyce oznacza to, że ogromne połacie tego obszaru są całkowicie bezludne. Ryszard Kapuściński, który całe swe dotychczasowe życie strawił na badaniu problemów „trzeciego świata” tak pisze w swym słowie od tłumacza: „(…) streszczona powyżej teoria rewolucji ( mowa o teorii, która starał się ucieleśnić Che Guevara p.m. ) – obok wielu dyskusyjnych założeń – zawiera jedną zasadniczą sprzeczność: mały początkowy oddział partyzancki znajduje się zawsze wobec trudnego dylematu: z jednej strony aby przetrwać – musi ukrywać się w miejscach najbardziej bezludnych, z drugiej – walcząc na bezludziu nikogo nie przyciąga, jest odcięty od bazy. W takiej sytuacji znajdował się cały czas oddział Guevary”…

Dodajmy do tego, że owa przestrzenno-socjalna izolacja oddziału daje wielką szansę wrogowi pragnącemu go zniszczyć, zarówno w sensie rozpoznania miejsca pobytu, jak i osaczenia takiego oddziału. Tylko w zupełnej głupocie i absolutnym braku umiejętności taktyczno-organizacyjnych dowódców regularnej armii boliwijskiej leży przyczyna, dla której oddział Guevary działał przez jedenaście miesięcy zadając w potyczkach straty owej armii. Gdyby to byli SS-mani oddział Guevary nie przetrwałby dwóch tygodni.

Koncepcja działania zbrojnego, które Guevara rozpoczął i prowadził przez rok bez mała zasadzała się na utworzeniu ogniska wojny partyzanckiej, które rozszerzając się miało objąć najpierw Boliwię, a później cały kontynent Południowej Ameryki.

Stąd też międzynarodowy charakter kadry oddziału, w skład którego obok Kubańczyków i Boliwijczyków wchodzili także obywatele innych krajów latynoamerykańskich.

Ognisko to zapłonęło nieugiętą wolą walki, gotowością do poniesienia cierpień i ofiary własnego życia i zostało stłumione, ponieważ nie miało się czym karmić. To nieudolnie działająca armia regularna zniszczyła w końcu partyzantkę Guevary, lecz zniszczyła ją jej własna izolacja. Ruch przezeń rozpoczęty zamarł w próżni społecznej. Chłopi, którzy mieli zasilić oddział żywą siłą i mieli być jego uszami i oczyma okazali się w najlepszym przypadku obojętni, często zaś stanowili prawdziwe niebezpieczeństwo ze względu na ochotność do donosicielstwa.

Partyzanci musieli w końcu chłopów, których spotkali w czasie marszu czy patrolowania okolicy zatrzymywać do chwili, aż oddział zmieniał miejsce postoju z obawy, aby nie zostali zdradzeni. Tak więc ta warstwa ludności, na którą liczono najbardziej jako na sojusznika okazała się nosicielem niebezpieczeństwa, to z kolei spowodowało konieczność represjonowania, a represje w konsekwencji wzmogły niebezpieczeństwo i pogłębiły izolację oddziału, co stało się przyczyną zagłady. Logika takiego ciągu rzeczy jest nieubłagana. Ludzką rzeczą jest dążenie do zapewnienia sobie spokoju i tylko przekonanie o tym, że ów wymarzony święty spokój nie istnieje, a dążenie do niego jest czynnością bezsensowną, może spowodować zmianę nastawienia – w tym przypadku do ruchu partyzanckiego. Początkowe niepowodzenia ruchu partyzanckiego ( oddział Hubala ), liczne wsypy czy los pierwszego oddziału Gwardii Ludowej rodziły się także z niewiary zwykłych ludzi nie obdarzonych tak napiętą wolą walki jak ci, którzy broni nie chcieli złożyć, rodziły się także i z tego złudnego przekonania, że nie prowokując okupanta uda się ocalić ów święty spokój, uda się przeżyć.

Świadomość konieczności walki – tak oczywista zdawałoby się w warunkach stworzonych przez okupację hitlerowską, także nie od razu stała się powszechną. A trzeba i to powiedzieć, że także strach przed niechybną, rychłą karą powstrzymywał wielu przed aktem zdrady, strach przed siłą.

Taką siłą nie dysponowali boliwijscy partyzanci. A też i jakby wahali się przed jej demonstrowaniem. Przykładem może tu być ich stosunek do ewidentnego donosiciela i zdrajcy Cico Algavanaza, o którego poczynaniach wiedzieli i którego nie zdecydowali się zlikwidować, chyba z obawy, że pójdzie hyr, iż oto przyjechali na kontynent kubańscy brodacze i zaczynają „naszych” mordować.

„Ktoś musi to zacząć”… – Takie było najgłębsze przekonanie Che Guevary i jego towarzyszy. To prawda. Zawsze ktoś musi zacząć. Dobrze jest jednak pomyśleć o kontynuacji kiedy się zaczyna. Przekonanie o własnej słuszności choćby najbardziej ugruntowane, choćby najbardziej usprawiedliwione i poparte gotowością do ofiary z własnego życia nie zwalnia polityka od odpowiedzi na pytanie: „co dalej?” Tak, lecz w przypadku Che Guevary polityką była właśnie wojna partyzancka.

Prowadził ją przez rok bez mała w tropikalnym pustkowiu, na przemian w deszczu i spiekocie, tonąc w nadmiarze wody, i ginąc nazajutrz z pragnienia, głodując i ratując się od śmierci głodowej polowaniem, co tylko bardzo naiwnym czytelnikom powieści przygodowych wydać się może łatwe i oczywiste, w rzeczywistości bowiem niejeden człowiek cywilizowany zginął z głodu w kipiącym bujnym życiem biologicznym lasach tropikalnych. Trapiły ich choroby przewodu pokarmowego, chyba najdotkliwsze w warunkach walki partyzanckiej, bo czyniące z najzdrowszego chłopa nagle bezsilny strzęp niezdolny do myślenia i apatyczny. Che Guevara cierpiał na astmę, tortury zadawane przez tę chorobę w przypadku gdy nie ma leków przynoszących szybką ulgę, są trudne do zniesienia w każdym czasie i miejscu, nawet wówczas gdy nie trzeba ani samemu iść ani innych podrywać do marszu i walki. Oddział wlókł ze sobą lżej rannych i ciężko chorego lekarza porucznika Carlosa Luna Martineza Octavia de la Concepcion y de la Pedraja, którego nazwisko wskazuje na arystokratyczne, na pewno zaś szlacheckie pochodzenie hiszpańskie. I tu znów zaważyła koncepcja wojny partyzanckiej. W lesie nie ma szpitali, nie ma leków i nie ma lekarzy.

Ciężej ranni, których może udałoby się ocalić, jeśli mieliby zapewnioną szybką pomoc lekarską, ginęli, lżej ranni i chorzy obciążali oddział, niweczyli jego mobilność, wymagali opieki, stawali się kłopotliwym balastem, ponieważ nigdzie nie mogli zostać na kwaterze, nie mogli tez być odesłani dokądkolwiek na kurację.

W dokumentach towarzyszących pamiętnikowi Guevary znajdzie czytelnik zatytułowany „Instrukcja dla kadry wyznaczonej do pracy w mieście”. Instrukcja ta została napisana w połowie stycznia 1967 roku na dziewięć miesięcy przed likwidacją oddziału. Jest to bardzo dobra instrukcja, w której zawarte są zarówno wskazania organizacyjne, zalecenia dotyczące konspiracji, jak również sieci punktów kontaktowych i zakresu niezbędnych usług nieodzownych dla sprawnego działania partyzantki w terenie.

Jedyną wadą tej instrukcji jest to, że jej pełna realizacja nie wyprzedziła działań w terenie i że nie została spełniona.

Pod datą 8 września 1967 roku Che Guevara uczynił nader charakterystyczny zapis: (…) „Jeden z dzienników budapeszteńskich krytykuje Che Guevarę, postać patetyczną i jak się zdaje nieodpowiedzialną i chwali marksistowskie stanowisko partii chilijskiej, która zajmuje praktyczna postawę wobec rzeczywistości. Jakżebym chciał dojść do władzy tylko po to, żeby zdemaskować wszelkiego typu tchórzów i lokajów i zatkać im usta”.

Guevara nie podaje skąd zaczerpnął tę nieprawdziwa informację podrzuconą mu być może przez radio w ramach walki psychologicznej, – bo i od tego są specjaliści. Znamienna i rzekłbym wzruszająca w swej młodzieńczości jest jego reakcja: „jakżebym chciał dojść do władzy…” czy nie brzmi to jak marzenie chłopca, który dostał basarunek i marzy o tym jak to w przyszłości upokorzy swojego ojca. Ta żywiołowa reakcja świadczy też o tym, że cios był celny i dotkliwy. Zapisu dokonał.

Torturowany przez astmę, dźwigający dzień w dzień swój plecak Che Guevara – dowódca topniejącego oddziału, z którego zdezerterowali już Chingolo i Euzebio. Pierwszy będzie pracował później w Boliwijskim Centrum Szkolenia Oddziałów Specjalnych do Walki z Partyzantką, zeznania drugiego dopomogą wojsku w likwidacji oddziału Guevary. Zdezerterował Pepe, kilku bojowników poległo, nikt nie przybył. Oddział jest osaczony. Guevara wie, że pętla obławy zaciśnie się już niedługo w dławiący węzeł, wie, że nie ma nadziei, wie, że przegrał swą wojnę, wie, że nie będzie miał nigdy władzy. Wie także i to, że musi pozostać wierny swej koncepcji rewolucyjnej, ponieważ odrzucenie jej byłoby równoznaczne z zaprzeczeniem sensu całego swojego życia. Stąd chyba ów gniew na „lokai i tchórzów”.

Wstęp napisany przez Fidela Castro jest afirmacją koncepcji partyzanckiej wojny rewolucyjnej. W jego słowach zawarta jest także głęboka wiara w to, że mit Che Guevary pocznie prędzej czy później działać jako siła katalizująca poczynania rewolucyjne w wielu częściach świata i w wielu krajach. Wskazuje też na już istniejące objawy materialnego działania bohaterskiej legendy Che Guevary.

Piszący te słowa chyli w głębokim pokłonie czoło przed bohaterstwem Che Guevary. Po lekturze pamiętników sylwetka tego wielkiego bojownika nabiera jeszcze i tego ujmującego rysu, jakim jest skromność, brak patosu, nadludzka wytrwałość i męska konsekwencja w działaniu na obranej drodze – wierność przyjętym imponderabiliom. Piszący te słowa należy do tych, którzy nie mają gotowej odpowiedzi na pytanie: „jak zrealizować uwolnienie narodów Ameryki Łacińskiej od kolonialnego wyzysku Stanów Zjednoczonych i wprowadzić te narody na drogę wszechstronnego rozwoju w warunkach demokracji i suwerenności?”.

Myślę, że takich dróg jest więcej niż jedna – ta, którą poszedł wraz ze swymi towarzyszami Che Guevara i w związku z obiektywnymi warunkami wyjściowymi różne drogi mogą okazać się skuteczne w dążeniu do tego szczytnego celu. Myślę, że zasadniczym punktem wyjścia jest powszechne uświadomienie sobie przez masy narodów latynoskich alternatywy wolności wobec kolonialnego ucisku i kolonialnej pogardy ciemiężycieli, a także uświadomienie sobie nicości owych osławionych „goryli” silnych cudzą władzą, rządzących wieloma krajami Południowej Ameryki na statusie amerykańskich gaulajterów. I dopóki ów niepiśmienny, pozbawiony poczucia narodowej wspólnoty, zdegradowany biologicznie przez niedostatek a duchowo przez ciemnotę chłop z interioru będzie ochotniej zdradzał partyzantów, niżeli sam chwytał za broń, ponieważ jest przestraszony, otumaniony i zaharowany jak zwierzę, ludzie tacy, jak Che Guevara będą ginąć bez sukcesu, ku zawstydzeniu obojętnego świata.