Podróż jako źródło

Autor: Bogdan Białek i Piotr Żak
źródło: Charaktery
data publikacji: 2003-06-01

Bogdan Białek i Piotr Żak: – Czym dla Pana jest podróżowanie? Dlaczego Pan w ogóle ruszył w drogę?

Ryszard Kapuściński:– Zawsze rodzi się pewna grupa ludzi, którzy mają pasję jeżdżenia, poznawania. To jest fascynacja czymś innym, nieznanym, pragnienie, żeby tego dotknąć, żeby to zobaczyć, tam być. W rzeczywistości jednak człowiek jest istotą bardzo przywiązaną do swojego miejsca i nie lubi go opuszczać. Lubi spędzać życie tam, gdzie się urodził. W Pińsku, gdzie się urodziłem i wychowywałem, żyje pani, która ma już ponad osiemdziesiąt lat i nigdy stamtąd nie wyjechała. Pisałem kiedyś o takim człowieku, którego spotkałem w zapadłej wsi w Tanzanii. Ten staruszek nigdy z tej wsi się nie ruszył. I myślę, że to bardziej symbolizuje kondycję człowieka niż niewielka grupa zwariowanych podróżników, których gdzieś goni, coś fascynuje. Galina Starowojtowa, znakomita rosyjska uczona, opowiadała mi kiedyś, że kilkanaście lat temu robiła badania wśród długowiecznych mieszkańców Kaukazu. Chciała się dowiedzieć, dlaczego oni tak długo żyją. Odpowiedzieli jej, że długo żyje ten, kto się nie rusza. I ja się z tym zgadzam. Uważam, że jest głęboka życiowa mądrość w tym, żeby się nie ruszać. Gdy Chomeini wrócił do Teheranu, miał ponad siedemdziesiąt lat. Aż do śmierci mieszkał w małym pokoiku i prawie z niego nie wychodził. Wypijał dziennie jeden kefir, zjadał jedną pomarańczę i troszeczkę ryżu. Cos podobnego widziałem u Hindusów. Kiedy się budził dzień, siadałi i siedzieli niemal bez ruchu do wieczora, a gdy się zaczynała noc, kładli się. Nie ruszali się ze swoich miejsc. W ten sposób biologiczny mechanizm ich organizmów nie zużywał się, nie męczył. Natomiast podróżnicy to ludzie bardzo specjalni, mający zazwyczaj ciężkie życie i na ogół żyjący krótko. Trudy takiego prawdziwego podróżowania są bowiem ogromne. Więc tak naprawdę na to pytanie można odpowiedzieć krótko: to jest pewien typ fascynacji, pewien niepokój, pewien przymus.

– Nasz znajomy jeździ dla jeżdżenia. Poznał kiedyś w trasie wiedeńczyka, który pewnego dnia uświadomił sobie, że Wiedeń opuścił dwa razy w życiu. W czasie pierwszej wojny światowej był na froncie włoskim, a w czasie drugiej na froncie wschodnim. Gdy to do niego dotarło, sprzedał wszystko, co miał, i ruszył w świat. No i jechał tam, gdzie go oczy poniosły. Jak mu się spodobało, zostawał dłużej.

– Często spotykam takich podróżników, zwłaszcza młodych. Biorą na przykład mapę Afryki, znajdują punkty najdalej wysunięte na południe i na północ, a potem jadą od jednego do drugiego. Ich jedynym celem jest przejechanie Afryki. Nie chcą poznać nikogo, z nikim nie chcą rozmawiać, bo boją się, że w biednych krajach, przez które podróżują, ktoś będzie czegoś od nich chciał: pieniędzy, załatwienia stypendium albo pracy.

– To właściwie o co tu chodzi: żeby być tam czy żeby się tam przenieść? Żeby być w drodze czy w określonym miejscu?

– To wszystko jest powiązane. Największą fascynacją jest być tam, gdzie się coś właśnie dzieje. Zobaczyć z bliska, przeżyć i opisać. To główny motyw, który gna wszystkich korespondentów zagranicznych. Na ogół taka pasja trwa krótko – kilka, kilkanaście lat. Koledzy z mojego pokolenia, ci którzy jeszcze żyją, są dzisiaj dyrektorami wielkich stacji telewizyjnych, wielkich dzienników, mają ustabilizowane zawody albo w ogóle się wycofali i żyją spokojnym życiem emerytów. Składa się na to wiele powodów. Najważniejszym jest to, że u ludzi z wiekiem wygasa ciekawość.

A w momencie, kiedy tak się dzieje, to dalej już nie można wykonywać zawodu reportera. Fascynacja światem jest u reportera konieczna, bo to bardzo ciężki zawód. Reporter pracuje często w bardzo trudnych warunkach i w ogromnym stresie, wywoływanym ciągłą zmianą wszystkiego: miejsca, języka, klimatu, pożywienia, wody, twarzy napotkanych ludzi. Organizm jest poddawany nieustannej presji, ciągłemu ciśnieniu, wymaga się od niego, żeby nieustannie zapamiętywał, myślał, koncentrował się. Drugi powód to ryzyko związane z tym zawodem. Korespondenci i reporterzy ginęli i wciąż giną. Można ich porównać do oblatywaczy samolotów. Te bardzo ryzykowne zawody wykonuje się tylko przez bardzo krótki okres. Trzeci powód jest taki, że w czasie podróży człowiek narażony jest – szczególnie

w tropikach – na przeróżne choroby. Ja też chorowałem wielokrotnie. To jest dodatkowe zużycie organizmu, dodatkowe wyczerpanie. Kolejny powód jest bardzo psychologiczny. Otóż nie wszyscy mają w sobie silnie rozwiniętą zdolność empatii. Rozumiem to tak, że nie każdy potrafi przejąć się innymi ludźmi, a ten, kto tego nie potrafi, nie może być reporterem. Przecież dla nas inni ludzie bywają jedynym źródłem informacji. Często widzę ludzi raz w życiu przez piętnaście minut, nawet nie wiem, jak się nazywają, ani gdzie mieszkają – a od pierwszego kontaktu z nimi zależy powodzenie tego, co robię. Jeśli mi pomogą, to jest to ich własna, czysta dobroć, serce, a nawet ofiara, gdy ryzykują życiem, wioząc mnie pod kulami. I najczęściej robią to za nic, bo za pół godziny czy za godzinę rozstaniemy się i już ich nigdy w życiu nie zobaczę.

– Muszą więc poczuć, że ktoś się nimi przejmuje, że rzeczywiście chce spędzić z nimi kilka chwil

– Tak, i wtedy się otworzą. Ale jeśli widzą, że ktoś jest arogancki, traktuje ich z góry, to nic nie zrobią. Reporter może wtedy pakować manatki. Trzeba też pamiętać, że tubylcy bardzo uważnie obserwują przybysza i osądzają go. Wedle tego osądu będą się do niego odnosić. Dla ludzi ważne są trzy rzeczy. Po pierwsze, muszą poczuć, że naprawdę chce się z nimi być. Po drugie, niesłychaną wagę przywiązują do jedzenia. Jeżeli kogoś czymś częstują i zobaczą, że się skrzywił albo, nie daj Boże, nie chce jeść, to taki człowiek jest skończony. Po trzecie, są bardzo wrażliwi na stosunek do ich języka. Wiedzą, że przybysz nie nauczy się go, że go nie rozumie, ale liczy się dla nich gest, chęć przyswojenia choć kilku słów, na przykład dziękuję, dzień dobry, jak się masz. Traktują to jako okazanie im szacunku, dobrej woli. Tak rozumiana empatia jest więc niesłychanie ważna. Oczywiście nie można się jej nauczyć albo powiedzieć sobie: „No dobra, to ja teraz będę się tym przejmował”. Nie, to jest coś bardzo naturalnego. Albo to człowiek ma, albo nie.

– W „Lapidariach” są dwa skrajne zapiski. W jednym wspomina Pan zjazd przywódców afrykańskich w Adis Abebie w 1963roku, na który przyjechało ponad dwustu reporterów, i pisze Pan, że to był ostatni zjazd prawdziwych reporterów. W drugim opisuje Pan wydarzenia z Kosowa. Oto w jakiejś wsi ląduje helikopter, wyskakują z niego policjanci i dziennikarze, bodaj NBC, ustawiają sprzęt, wyciągają z tłumu przerażonych ludzi, najlepiej jeszcze bez zębów, bo to dobrze się sprzedaje, fotografują, pokrzykują na nich, ładują się z powrotem do helikoptera i odlatują. Brzmi w tych opisach nostalgia za dawnym reporterem wędrowcem, który odbywał podróż na przykład do Rosji, a potem pisał książkę. Czy zatem istnieją jeszcze tacy reporterzy, o jakich Pan przed chwilą mówił? Czy ktokolwiek jeszcze ich potrzebuje?

-Tak, istnieją i są potrzebni. Tyle tylko, że dzisiaj mamy i takich, i takich. Rewolucja elektroniczna ostatnich dwudziestu, trzydziestu lat pociągnęła za sobą ogromny rozwój mediów i takich dziedzin informacji, których dawniej nie było, choćby telewizji czy Internetu. Te nowe systemy komunikacji tworzą nowe zawody i nowe kodeksy zachowania. Telewizyjne ekipy, tak zwane newsowe, z reguły pracują w pośpiechu. Mają wyznaczone godziny, na które muszą dostarczyć najświeższe materiały. Dlatego pracuje w tych ekipach pewien szczególny rodzaj ludzi. Obok nich jest kategoria dziennikarzy radiowych, którzy pracują już spokojniej. Kolejna to dziennikarze piszący dla prasy, którzy pracują jeszcze spokojniej. I jest wreszcie kategoria reporterów, takich wolnych strzelców, którzy pracują po staremu, tak jak dwadzieścia pięć wieków temu pracował Herodot. Jeżdżą od ludzi do ludzi, rozmawiają. I oni mają się zupełnie dobrze. Wystarczy pojechać na doroczne targi książki podróżniczej do San Malo we Francji, żeby się o tym przekonać. Spotykają się tam wszyscy reporterzy podróżnicy z całego świata – w sumie kilkaset osób. Więc tacy udzie też są i najpewniej będą.

– Pisze Pan, że pięćdziesiąt lat spędził w podróży, z czego dwadzieścia mieszkał Pan za granicą

– No tak, bo w pierwszą podróż do Indii, Pakistanu i Afganistanu wyjechałem w 1956 roku, a w sumie dwadzieścia lat mieszkałem poza Europą.

– To pewnie też jest odpowiedź, dlaczego w jednym z „Lapidariów” podaje Pan cytat ze Strindberga , że „nie mam domu, mam tylko walizkę”. Ale czy przez ten cały czas miał Pan świadomość takiej złotej nici Ariadny, którą gdzieś Pan uwiązał i która pozwala wrócić, cofnąć się, pozwala odnaleźć zgubioną drogę? Jeśli tak, to co było tą nicią?

– Zawsze mnie fascynował Trzeci Świat, dalej mnie fascynuje i zawsze tam chciałem jeździć. Zresztą ja tylko o tym umiem pisać. Przez całe życie nie napisałem zdania o Europie, bo nie potrafię. Europa nigdy mnie nie pobudzała. Nigdy nie napisałem o Stanach Zjednoczonych. Dopiero w Trzecim Świecie zaczynam odzyskiwać zdolności percepcyjne i dopiero tam, co przeżywam, zaczyna mi się przekładać na temat reportażu. To zawsze wiedziałem, że chcę wrócić do Polski, do Warszawy.

Nigdy nie miałem pokus emigracyjnych. Poza tym tylko tutaj umiem pisać.

– Czyli można powiedzieć, że to bezpieczne wejście do labiryntu jest tu, że tu Pan uwiązał swoją złotą nić

– Tak, ja tu zawsze wracam. Spotykam czasem kolegów, którzy wyjechali, mieszkają gdzieś w świecie i pytają mnie: wrócić czy nie wrócić? Zawsze odpowiadam, że skoro pyta, to raczej nie wróci. Nigdy nie miałem i nie mam takich problemów. Poza tym zawsze, obserwując ten świat, patrzyłem na niego i myślałem o nim jako Polak. Trzeba bowiem ten świat oglądać jako ktoś, kto ma poczucie tożsamości i związku z czymś. W przeciwnym wypadku w ogóle nie można sobie zorganizować obrazu świata. Wszyscy reporterzy, których znałem, przynależeli do czegoś, do kogoś, do jakiegoś kraju lub miejsca. Zawsze bardzo silne, bardzo mocne, bardzo dla mnie wiążące było poczucie, że ja jestem stąd i że tu wrócę, że tutaj będę zdawał sprawę z tego, co zobaczyłem i przeżyłem. Mam czytelników w bardzo różnych cywilizacjach. Moje książki są dzisiaj tłumaczone na ponad trzydzieści języków. Nie mogę więc pisać tak, żeby przypodobać się każdemu. Muszę mieć jasno zdefiniowany sposób, w jaki widzę i opisuję świat. I myślę sobie, że ludzie na świecie czytają mnie, bo mogą mnie zidentyfikować, bo wiedzą, że opisuję wszystko tak, jak to przeżyłem i zobaczyłem ja – Ryszard Kapuściński, Polak. Ta potrzeba posiadania własnej tożsamości jest dla mnie bardzo ważna.

– Czy Pan podróżuje także po to, żeby się czegoś o sobie dowiedzieć, coś jeszcze w sobie odkryć?

– Nie, raczej nie. No, może gdy jadę tam, gdzie toczy się wojna. Zdarza mi się wtedy zastanawiać, ile jeszcze mogę znieść. Ale to jest gdzieś na odległym planie. Przede wszystkim chcę zebrać dobry materiał, dotrzeć do ludzi. Może gdybym jeździł dla samego jeżdżenia, to taka chęć sprawdzenia byłaby mocniejsza. Ale ja zawsze jeżdżę z określonym zadaniem, po coś, po bardzo konkretne rzeczy.

– Nie ma czasu na myślenie o sobie

-Tak, bo muszę myśleć prawie wyłącznie logistycznie, na przykład o tym, jak się przemieszczać. Jeżdżę do krajów, w których jest bardzo ciężka komunikacja, trudno się gdziekolwiek dostać, w których ciągle się na coś czeka. Oto taka sytuacja: między Nairobi a Adis Abebą samolot lata raz czy dwa razy w miesiącu. Czeka na niego dziesięć tysięcy ludzi. A ja muszę dostać się do Adis Abeby, choć widzę, że to beznadziejna sytuacja. I wiem, że jak mi się nie uda w ciągu dwóch tygodni, to mogę całe miesiące spędzić w oczekiwaniu. I naprawdę nie mam czasu, żeby rozmyślać nad sobą – mam w głowie tylko jedno: jak się dostać na ten samolot.

– Wspomniał Pan o różnych kosztach tych podróży. A nic Pan nie mówi o samotności.

– To pytanie słyszę dość często i Zasze mam kłopoty z odpowiedzią. Bo ja nie wiem, co to znaczy samotność. Ciągle mam tyle do zrobienia, do przemyślenia, że nawet przez moment nie czuję samotności. Poza tym bez przerwy jestem otoczony ludźmi, na ogół życzliwymi. Oni mają jakieś sprawy, rozmawiamy, są mi bliscy. Naprawdę nie mam czasu zastanawiać się, czy jestem samotny.

– Jest taki wiersz Eliota o Trzech Królach, którzy powrócili z betlejemskiej stajenki do swoich królestw i czują się tam bardzo samotni, ponieważ wrócili do ludzi, którzy nie widzieli tego, co oni widzieli, nie rozumieją tego, co ono zrozumieli, nie przeszli tej przemiany, jaką oni przeszli. Pytaliśmy raczej o samotność wynikającą z poczucia wyobcowania albo niezrozumienia.

– Taki rodzaj samotności rzeczywiście jest, bo się wie rzeczy, o których inni nie wiedzą, i nie bardzo jest to komu przekazać, bo też w gruncie rzeczy nie bardzo to innych interesuje. Koledzy narzekają czasem, że odbyli jakąś bardzo trudną podróż, przeżyli coś niesłychanie dla nich ważnego, zdobyli jakieś doświadczenie czy jakąś wiedzę, a gdy wracają do tak zwanego normalnego świata, to właściwie nikogo nie obchodzi to, co oni w sobie mają. Wtedy może pojawić się poczucie samotności. Siedziałem niedawno z moim niemieckim przyjacielem, też reporterem, w berlińskiej kawiarni. I on w pewnym momencie powiedział: „Wiesz, mam poczucie samotności”. Otóż wyprawił się łodzią podwodną z załogą, która zaryzykowała przepłynięcie pod lodami jednego z biegunów. Przechodzili tam bardzo trudne chwile. W dodatku on był pierwszy raz na łodzi podwodnej i wszystko, co przeżył bardzo go wypełniało. I mówi mi tak: „Wiesz co, przychodzę do moich rodaków, obżartych golonkami, opitych piwem, a oni mnie między jednym a drugim kęsem pytają, czy mnie tam dobrze karmili”. W takim rozumieniu to rzeczywiście można mówić o samotności. Ale to jest nieuchronne, wiadomo, że nie będzie inaczej. Tak po prostu jest.

– Gdy w redakcji zastanawialiśmy się nad naszą rozmową, doszliśmy do wniosku, że to, co jest uderzające w Pana pisarstwie, to całkowity brak egocentryzmu, koncentracji na sobie.

– Bo ja jestem po to, żeby starać się przybliżyć to inne, które jest na świecie. Traktuję siebie jako rodzaj pomostu, transmisji, jako rodzaj tłumacza. Często mówię, że reporterów uważam za tłumaczy, ale nie z języka na język, tylko z kultury na kulturę, z sytuacji na sytuację. Dzisiaj potrzebujemy takich tłumaczy i coraz bardziej będziemy ich potrzebować. Rośnie bowiem wśród ludzi świadomość, że żyją w świecie wielokulturowym, wielojęzykowym, wielocywilizacyjnym, wieloreligijnym, wielorasowym, że z tego płyną bardzo poważne konsekwencje i że innego świata nie będzie, że będzie już tylko taki, więc w związku z tym muszą się starać szukać nici porozumienia i zrozumienia. Bo porozumienie jest możliwe tylko wtedy, gdy jest zrozumienie.

– Skąd u Pana tak silna fascynacja wielokulturowością, tak wielki szacunek dla innych ludzi, narodów?

– Myślę, że to ma bardzo silny związek z moim dzieciństwem. Pińsk był takim międzynarodowym miastem. Żyli w nim Żydzi, Polacy, Tatarzy, Ormianie. Ale takie były te kresowe miasta, zwłaszcza małe. W dzieciństwie w ogóle nie rozumiałem, co to znaczy, że ktoś jest inny. To pojęcie było dla mnie obce. Dopiero potem dowiadywałem się, że ktoś jest Żydem albo Białorusinem. Ale jako dziecko w ogóle tego nie rozróżniałem. Po prostu razem bawiliśmy się. Chłonąłem klimat takiej wielokulturowości i do dzisiaj jest we mnie bardzo silne poczucie wspólnotowego jej przeżywania.

– Chcielibyśmy zadać Panu bardzo banalne pytanie. Ale Pana odpowiedź ciekawi nas, a pewnie będzie też ciekawa dla czytelników. A więc: jak żyć?

– Moim zdaniem nie ma żadnej ogólnej odpowiedzi na to pytanie. To jest bardzo indywidualna sprawa. Na przykład ja traktuję bardzo serio wszystko, co robię. I staram się robić to w sposób odpowiedzialny. Ale równie dobrze ktoś może nie mieć takiego stosunku do życia i też być bardzo potrzebnym, wartościowym człowiekiem. Nie mogę więc tu podać jakiejś generalnej, ogólnej reguły, bo uważam, że jej po prostu nie ma. Odpowiedź na to pytanie za każdym razem musi być dostosowana do człowieka, a nawet do jego sytuacji – warunków, w jakich żyje, wieku, różnych okoliczności. Wracając do mnie: gdy mam zajęcia z młodymi dziennikarzami, to oni często pytają, jak dobrze żyć. Ja wtedy zawsze odpowiadam: traktować to, co się robi, serio i odpowiedzialnie. Wiele naszych kłopotów wynika z tego, że nie zastanawiamy się, nie myślimy, nie rozważamy, jesteśmy powierzchowni, nie koncentrujemy się, prześlizgujemy się. Myślę, że w dzisiejszym świecie, w który żyje się w takim pośpiechu, w bieganinie, z takim zawrotem głowy, niesłychanie ważna jest powaga, ale rozumiana głębiej – jako traktowanie tego, co się robi, z poczuciem rzetelności.

– Jeszcze nie tak dawno wędrowiec był traktowany w wielu miejscach jako mędrzec, który wiedział, jak gdzie indziej żyją ludzie, i o tym opowiadał. To była jednak tylko warstwa zewnętrzna, bo tak naprawdę chodziło o rzeczy podstawowe, o których teraz rozmawiamy: jak żyć, co jest ważne ,jak się zachować, co wybrać, czym się kierować. Czyli wędrówka, świat były także źródłem elementarnej, podstawowej mądrości, której zasiedziałym brakowało. Z drugiej strony wspomniał Pan o tych ludziach, którzy się nigdzie nie ruszają: Kant też się nigdzie nie ruszał, ale wędrował

– A czy Panowie wiedzą, jak jego sługa się zorientował, że on stracił rozum? Ten służący spędził przy nim pół życia. W pewnym momencie, tuż przed śmiercią, Kant powiedział: „Wiesz, musimy się teraz wyprawić gdzieś, pojechać Zawołaj karocę, będziemy jechać”. Wtedy sługa zrozumiał, że z jego panem jest niedobrze. Że pora umierać.

– Czy te podróże, wyjazdy, pobyty, ten świat i kontemplacje w różnych miejscach zmieniły Pana? Czy w Pana wędrówce były kamienie milowe, punkty zwrotne, drogowskazy?

– Chyba nie. Zawsze traktowałem podróże jako bardzo ważne źródło wiedzy, poznania. Dlatego każda jest dla mnie wysiłkiem i wyzwaniem. Do podróży zawsze Przygotowuję się bardzo długo najstaranniej jak tylko potrafię. Ciągle też pamiętam, że o świecie wiele już napisano, więc książkę warto pisać tylko wtedy, gdy ma się głębokie poczucie, że się przez to coś wnosi, coś dopowiada. Dlatego, zanim wyruszę, chcę wiedzieć, co już zostało napisane, powiedziane, co już jest. A potem szukam białych plam: mentalnych, emocjonalnych, czy jeszcze innych. Podróżowanie jest dla mnie życiem, jego formą, podobnie jak pisanie. Więc staram się dzielić czas tak: rok pisania – rok jeżdżenia albo pół roku jeżdżenia – pół roku pisania. Wszystko to traktuję jako życie.

– Zapisane w „Lapidariach” myśli, uwagi, cytaty układają się w ciąg refleksji nad własnym życiem. Trudno bowiem przyjąć, że zdanie Borghesa, iż często rzeczy, których szukamy, są obok nas, umieścił Pan w „Lapidariach” przez przypadek.

– Cel moich podróży jest prosty: jak najlepiej poznać ten świat, tę planetę, na której wszystko mnie fascynuje. Wyruszałem do Angoli z myślą, że stamtąd nie wrócę. Ale pojechałem, bo to mnie fascynowało. Takie sytuacje zdarzały mi się zresztą częściej. Ale to było silniejsze ode mnie. To dawało mi też większą pewność w czasie pisania: wiedziałem, że naprawdę tam byłem, dotknąłem czegoś, miałem w ręku.

– Wtedy pewnie towarzyszy Panu poczucie uczciwości i wobec siebie, i wobec innych

– Tak. W latach sześćdziesiątych często przywoziłem z Afryki jakieś straszne materiały. Wzywali mnie, co ja za bzdury wypisuję, przecież tam trwa walka narodowowyzwoleńcza. Odpowiadałem, żeby w takim razie pojechali sami i zobaczyli, bo ja tam byłem i widziałem. I to ich rozbrajało. Pracowałem w dawnej „Polityce”, gdy w czasie przewrotu w Algierii zdejmowano Belę, który w Europie Wschodniej był gwiazdą, dostał między innymi order Lenina. W naszych mediach podniósł się krzyk, że to faszystowski przewrót. Ja z kolei napisałem, że dobrze się stało. Cenzura zatrzymała ten materiał. Ale powiedziałem im: „Ja tam byłem, ja to widziałem, wiem, kto to jest”. Dzięki temu mogłem nie tylko nadać wewnętrzną siłę temu, co napisałem, ale i bronić tego tekstu. To był bardzo ważny argument. Ludzie mieli i mają bardzo duży głód autentyczności, bo żyją w świecie bajki, telewizji, rozrywki. Nieraz, gdy opowiadam o moich podróżach na wieczorach autorskich, z sali pada pytanie: „Ale to, co Pan mówi, jest autentyczne?”. Odpowiadam: „Tak, autentyczne”, i sala się uspokaja. Na tym polega siła reportaży – dają ludziom poczucie obcowania z czymś autentycznym. Podobnie jest z pamiętnikami. Zresztą ta chęć przekazania prawdy, autentyczności, była we mnie zawsze najsilniejsza. Nie umiałbym napisać psychologizującej prozy, co się tam w duszy działo, nie potrafię tego. Brakuje mi wyobraźni. To jest wielka moja słabość. Z pokorą to mówię. To mój wielki brak, ale tak już jest.

– Dziękujemy za rozmowę.