Piekło Afryki

Autor: Stanisław Bereś
źródło: ODRA
data publikacji: 1999-07-01
——————————————————————–

-Jak to jest, kiedy się pisze z tygodnia na tydzień? Słyszałem, że kończąc „Heban” był pan zupełnie wykończony. Od czasu Sienkiewicza mało kto pracował w takim reżimie…

-Pisanie z tygodnia na tydzień jest moim starym nawykiem. W ten sposób napisałem „Cesarza”. Szachinszacha i Wojnę futbolową. Kiedy mam bardzo krótki termin i wiem, że muszę oddać materiał w danym dniu, bardzo mnie to mobilizuje. Po prostu, z mieczem nad szyją lepiej mi się pracuje. Mogę pisać tylko pod dużym ciśnieniem terminu, bo to jest sposób wymuszania na sobie samym wysiłku. Ja strasznie dużo pracuję nad tekstem, więc jestem zdolny napisać tylko to, co muszę napisać. To jest mechanizm, który wypróbowałem już wcześniej i w moim przypadku daje on nie najgorsze wyniki.

-Ale w tej sytuacji musiał pan zrezygnować np. z dokładnego researche’u, co wiem. że jest dla pana podstawą w pisaniu. Do napisania Hebanu należałoby przestudiować całą bibliotekę. Tymczasem z tygodnia na tydzień można przerzucić jedną, dwie, może najwyżej trzy książki…

-Pisanie jest zawsze wyborem. Nigdy nie jest tak, że już wszystko wiemy i wystarczy po prostu siąść i pisać. Dzisiaj literatura na każdy temat jest tak ogromna, że właściwie nie ma końca lekturze, jeżeli człowiek postanowi przeczytać wszystko. Tak więc musimy dokonywać nieustannych wyborów, i to oczywiście jest bardzo bolesne. Człowiek jest naturalnie świadom tego, że to, co robi, jest bardzo niedoskonałe i daleko mu do pełni obrazu, ale właśnie presja terminu wymusza na nim decyzje.

Miałem wielu kolegów, których zniszczył maksymalizm. Po prostu oni ciągle uważali, że jeszcze to i tamto muszą przeczytać przed przystąpieniem do pracy. Kiedy zaczynałem pisać Heban, miałem w domu dwieście sześćdziesiąt poważnych pozycji na temat Afryki. Pozycji dużych, antropologicznych, ekonomicznych, historycznych. Przeczytanie tego wszystkiego zajęłoby mi kilka lat. Jak pan wie, zajmuję się Afryką mniej więcej od czterdziestu lat, więc podczas tej pracy doszło do szczęśliwego połączenia dwóch czynników: mojego dotychczasowego doświadczenia z Czarnego Lądu oraz tych lektur, które doraźnie musiałem do każdego rozdziału czytać.

-A jak to jest, kiedy się pisze książkę o wydarzeniach i przeżyciach sprzed 30-40 lat? Jak uruchamia się te mnemotechniczne kanały? Czy prowadził pan notatki?

-Rzadko robię notatki, staram się raczej zapamiętywać fakty. Pamięć jest mechanizmem selektywnym, w dobrym sensie tego słowa. Zapomina się bowiem o małych, nieważnych sprawach, ale wielkie wydarzenia zatrzymuje się w pamięci na długo. W Hebanie opisałem wyłącznie doświadczenia i przeżycia, nie ma ani jednej sceny czy zdarzenia, w którym bym osobiście nie uczestniczył. A jednak to tylko część przygód, z wielkiego bagażu wspomnień. Generalnie reporter bardzo dużo rzeczy zapamiętuje, ponieważ nie podróżuje świecie jak turysta, który stara się w przyjemny sposób spędzać czas jeżdżąc, odpoczywając. Dla mnie każda wyprawa jest ogromnym wysiłkiem wymaga wielkiej koncentracji, bo chcę wszystko zobaczyć, utrwalić w sobie i przemyśleć. Kiedy wracam do domu, jestem wykończony nie tylko fizycznie, ale również wewnętrznie, psychicznie. My w ogóle nie do końca zdajemy sobie sprawę z możliwości naszego organizmu. W stanie natężonego skupienia jesteśmy zdolni bardzo dużo zapamiętać. Żyjąc dniem codziennym, nie zauważamy tysiąca spraw, bo nasza pamięć w ogóle ich nie rejestruje. Analizując miniony dzień, możemy niekiedy dojść do wniosku, że w jego trakcie nic się nie zdarzyło, zupełnie inaczej wygląda on jednak, jeśli potraktujemy go jako dzień pracy reporterskiej. Wtedy nagle okazuje się, że w ciągu tego dnia działo się tysiące rzeczy, miały miejsce jakieś spotkania, a nawet przygody. Reporter posiada specyficznie wyszkoloną pamięć, dlatego zwraca uwagę na mnóstwo rzeczy, zapamiętuje różne sceny, obrazy, opinie…

Jak pan wie, w moich reporterskich rozmowach nigdy nie posługuję się magnetofonem, ponieważ to bardzo peszy ludzi. Jeżeli więc spotykam kogoś, kto jest potencjalnym bohaterem mojego reportażu, bardzo skupiam się na tej rozmowie. Staram się zapamiętać, co mówi i jaka jest istota jego wypowiedzi. Wtedy mamy do czynienia z zupełnie innym odbiorem. Każdy z nas nosi w sobie mnóstwo zapamiętanych scen, obrazów, nastrojów, zapachów, tylko nie umie ich pamięciowo odtworzyć. Kiedy więc siadam do pisania, jak na przykład teraz o Somalii, najpierw staram się odtworzyć kilka lub kilkanaście scen, a potem wszystko do mnie wraca szerszą falą. Czyli biorę po prostu kartkę papieru i ołówek, po czym zaczynam wynotowywać poszczególne, zapamiętane sceny, potem je coraz bardziej szczegółowo obmyślam, aż w końcu zaczynam pisać i wtedy na ogół okazuje się, że tego jest dużo więcej niż myślałem na początku. Zaczynając rozdział o Liberii miałem wrażenie, że nic nie pamiętam, jednak w końcu okazało się, że przechowywałem w głowie mnóstwo materiału.

-Kiedyś Jacek Kalabiński opowiadał, że był w jakimś miejscu Afryki, gdzie pan był wcześniej, co zostało utrwalone w jednej z pana książek. Według niego wszystko było inaczej. To znaczy, że pamięć jest jednak bardzo subiektywna. Niedawno miałem spotkanie z kolegami szkolnymi. Każdy pamiętał te same zdarzenia zupełnie inaczej. To może być więc tak, że pan ma poczucie wierności wobec faktów, ale w rzeczywistości one wyglądały jednak trochę inaczej, bo dokonał pan ich artystycznego przegrupowania.

-Oczywiście, że tak. Pamięć jest rzeczą bardzo subiektywną, bardzo indywidualną. Mam siostrę, która jest o rok ode mnie młodsza, mieszka w Kanadzie i przez wiele lat nie widzieliśmy się. Kiedy wreszcie spotkaliśmy się, zaczęliśmy wspominać nasz pobyt w rodzinnym Pińsku: wejście Rosjan, pierwsze rewizje… Ot, typowe pytania: „Rysiek, a pamiętasz tę sytuację, gdy…?” „Nie, nie pamiętam”. A potem ja ją pytam: „Basiu, a czy ty pamiętasz…?” „Nie, nie pamiętam”. Tymczasem my byliśmy bardzo kochającym się rodzeństwem, w tym okresie mieliśmy mniej więcej siedem, osiem lat, wszędzie chodziliśmy razem trzymając się za ręce. I mimo to, że nigdy się nie rozłączaliśmy, ona zapamiętała zupełnie inne rzeczy niż ja. No ale właśnie na tym w końcu polega cała literaturą. Jest ona po prostu wersją danego autora na dany temat. Nie ma innej literatury.

-Świat, który został przez pana opisany w Hebanie jest ponad siły ludzkie, a już na pewno ponad siły białego człowieka. Jak pan sobie radzi podczas reporterskich wypraw w Afryce? i

-Podróże do Afryki nierozłącznie związane są z ryzykiem. Chorowałem tam często i ciężko. Miałem gruźlicę, malarię i różnego typu inne choroby. Praca w tamtejszych warunkach wymaga niezwykłej odporności fizycznej i psychicznej. Niewątpliwie trzeba być fanatykiem swojego zawodu i idealistą, aby wykonywać go w podzwrotnikowych upałach. Jestem swego rodzaju wyjątkiem, ponieważ ludzie, którzy wyprawiali się tam na dłuższe wędrówki, zazwyczaj umierali bardzo wcześnie. Życiorysy podróżników po Czarnym Lądzie na ogół kończą się na trzydziestym, czterdziestym roku życia. Afryka wykańcza wszystkich. Sami Afrykańczycy również nie żyją zbyt długo. Już samo funkcjonowanie w tych surowych warunkach, wśród wrogiej człowiekowi natury jest wielkim wyczynem. Tutaj najcięższą pracą jest walka o przeżycie. Cóż dopiero mówić o wydajności pracy… W tropiku w ciągu dnia człowiek właściwie nie jest w stanie nic zrobić. Ani fizycznie, ani umysłowo. Pracuje się wyłącznie rano o świcie i wieczorem. Przez długie godziny największych upałów leży się nieruchomo jak jaszczurka, próbując przeżyć do popołudnia, do wieczora. I to jest trudne do wytrzymania, nawet dla kogoś takiego jak ja, kto lubi wracać do Afryki.

Oczywiście są tam różne miejsca. Jeżeli ktoś był na przykład z wycieczką turystyczną w Tunezji, to będzie zachwycał się pięknem plaży i wspaniałym słońcem. Natomiast wnętrze Afryki jest naprawdę zabójcze i trudno tam przeżyć. Chorowałem wielokrotnie, i to naprawdę bardzo ciężko. Umierałem nieraz, przekonany, że to już koniec. I wie pan, co było najzabawniejsze? To, że właśnie w takich momentach okazywało się, jak próżną istotą jest człowiek. Wiedziałem, że w tym właśnie miejscu zginę, że nie ma już dalej żadnej drogi. I nie to było straszne, że zginę, tylko to, że zginę tak anonimowo, w jakimś bezludnym miejscu na pustyni czy w dżungli. I nikt już nigdy nie będzie wiedział kto, co i dlaczego. Dopiero w takich sytuacjach rozumie się dobrze, co znaczy w kulturze pogrzeb. Wszystkie kultury rozwinięte wytworzyły obrządek grzebania zmarłych. Jest on ważny dla tych, którzy zostają. Odejście człowieka zostaje w jakiś sposób uczczone, zaznaczone. Odbywa się uroczyście. W Afryce również przywiązuje się wielką wagę do pogrzebów, mimo że Afrykańczycy nie wierzą w śmierć. Dla nich jest to po prostu przejście do innego stanu życia, często do lepszego stanu. A jednak do ceremonii pogrzebu przywiązuje się ogromną wagę. Wraca się do niego wspomnieniami, czci się rocznice. To jest paradoksalny kontynent, w którym jest tyle śmierci, tyle różnych plag, tyle masowych zgonów z powodu suszy i wojen, a jednak ludzie nadają grzebaniu zmarłych szczególne znaczenie.

-Podejrzewam, że spora część pana czytelników wyobraża sobie, że podróżuje pan terenowym Land Roverem, obwieszonym kanistrami z wodą, zaopatrzony w zapasy żywności i whisky. A wieczorami siedzi pan pod palmą i jest sama przyjemność. Tymczasem wiem, że cechą pańskiego poznawania Afryki jest dzielenie losu jej mieszkańców. A zatem dzielenie głodu, pragnienia, niebezpieczeństw. Jak to wygląda w praktyce?

-No, to są bardzo różne sytuacje. Afryka jest olbrzymim kontynentem. Pięćdziesiąt trzy kraje zamieszkuje osiemset milionów ludzi. Ci ludzie bardzo często głodują. Najgorzej jest na wsi. W miastach jest nieco lepiej, bo dociera tam na ogół jakaś pomoc międzynarodowa, istnieje transport, którym można dowieźć żywność. Stąd w krajach Trzeciego Świata obserwujemy tak duży pęd do miast. Mimo że wyglądają one strasznie, bo nie ma w nich kanalizacji, oświetlenia i innych podstawowych rzeczy , to jednak życie jest w nich lżejsze. Natomiast na wsi jest naprawdę ciężko, zwłaszcza gdy przychodzi suchy sezon. Wtedy bieda jest ogromna. Człowiek budzi się rano, jest piękne słońce, wychodzi z lepianki i zaczyna chodzić po wsi z gromadą bosonogich dzieci. Normalnie na świecie ludzie zabierają się do robienia śniadania. Tu nie ma śniadania, bo nie ma co jeść. Czasami nawet trudno zdobyć wodę.

Ostatni raz byłem w Afryce dwa lata temu. W ciągu pięciu miesięcy straciłem jedenaście kilogramów, mimo że jestem raczej szczupłej budowy. Kiedy wróciłem, wyglądałem strasznie. Skóra i kości. Zawsze wszystkim otyłym mówię: „Jeśli chcesz się odchudzić, to cię zabiorę do Afryki. Gwarantuję, że zrzucisz każdą ilość. Dziesięć kilo, dwadzieścia? Żaden problem, bardzo szybko to zrobimy!” Po prostu nie ma co jeść. A nawet jeżeli jest co jeść, to na ogół je się tylko raz dziennie, zwykle w godzinach wieczornych. Co kto ma; kawałek placka, kasały, parę łyków wody. Rolnicy chodzą do pracy w Sahelu, to jest taki przejściowy rejon między pustynią a dżunglą, do ciężkiej całodziennej pracy. Nie mają narzędzi. Zazwyczaj posługują się kawałkiem kija lub motyką. Na cały dzień tej ciężkiej pracy biorą z sobą butelkę wody. A potem mówi się, że Afrykańczycy są leniwi, że nie chcą pracować! Jak można pracować, jak można w ogóle cokolwiek z siebie dać w ta- kich warunkach? A potem przychodzi plaga lub susza i nie zostaje nic. Te małe poletka, które swymi prymitywnymi narzędziami uprawiają, dają im minimum prosa, ryżu, kasały czy jamsu. W czasie suszy po prostu panuje głód. Życie w Afryce jest naprawdę trudne. Także dla reportera. Ale inaczej nie można poznać prawdziwej Afryki. Oczywiście, można pojechać do hotelu „Hilton” i tam zamieszkać. W niektórych miastach są takie enklawy luksusu. Hotel z basenem, obsługą i żywnością importowaną samolotami z Europy. To wszystko jest, tylko że to nie jest Afryka. Jeśli mam mieszkać w „Hiltonie” w Nairobii, to czemu nie w „Hiltonie” w Paryżu? Po co jechać aż do Nairobi?

-Mieszkańcy wiosek bez wątpienia wzajemnie sobie pomagają. Bo są albo rodziną, albo klanem. Natomiast pan jest tam obcy. Jak oni pana przyjmują? Co się dzieje, gdy brakuje im jedzenia?

-Afrykańczycy są bardzo gościnni. Jeśli kogoś przyjmują do domu i go zaakceptują, ten człowiek może się czuć bezpiecznie. Gościnność jest tam rzeczą świętą. To tradycja. W Europie kiedyś też tak było. Wystarczy poczytać Odyseję. Odys tuła się po świecie i jest przyjmowany w różnych miejscach, zawsze bardzo gościnnie, ponieważ ludzie nie wiedzą, czy ów przybysz jest zwykłym człowiekiem czy bogiem, który przybrał ludzką postać. W Afryce ta tradycja jest niezwykle silna. Chociaż biedni, ludzie ci potrafią podzielić się ostatnim kęsem, ostatnim łykiem wody. Przyjmą pana do swojej biednej lepianki i będą traktować z ogromnym szacunkiem, ciepłem i serdecznością. Trudno zostać gościem, ale w momencie, gdy się nim zostaje, człowiek jest zupełnie spokojny. Dlatego w Afryce czuję się zawsze bardzo bezpiecznie.

W ciągu wszystkich moich podróży po Afryce nie zdarzyło mi się, abym nie został gdzieś przyjęty. Wprawdzie często głodowałem, ale to jest tam na porządku dziennym. Większym problemem jest pragnienie. Bez wody w tropiku, w ostrym gorącym klimacie, organizm ludzki nie wytrzymuje więcej niż jedną dobę. Często zaczynałem się denerwować, wiedząc, że może nam się nie uda dotrzeć do studni albo okaże się ona pusta, wyschnięta czy zasypana. To jest dramat, który oznacza śmierć. Wtedy ludzie rzeczywiście umierają. Dużo ich umiera. Gdy widzi pan bosonogiego Afrykańczyka, wędrującego w podartej narzucie na grzbiecie, proszę zwrócić uwagę: on nie ma nic, ale zawsze niesie ze sobą tykwę z wodą! Bo bez niej nie przeżyje!

– Jak wysoki jest poziom ryzyka reportera?

-Poziom ryzyka? Bardzo wysoki! W Sahelu Północnym, Mali, Czadzie czy w Nigrze wrogie plemiona, walcząc ze sobą, czasami zasypują studnie, żeby przeciwnik nie mógł wydobyć wody. Zdarza się również, że je zatruwają, co jest jeszcze gorszą bronią, jaką posługują się w tych walkach. Wtedy jest tragedia, bo jeśli nie ma się żadnego środka transportu, nigdzie się człowiek już nie wydostanie. Zostaje tylko umieranie z pragnienia. W ogóle brak wody oznacza śmiertelne zagrożenie. Nieraz samochód psuje się w miejscu oddalonym od wioski o dziesiątki kilo- metrów. I co wtedy? Koniec.

Kiedyś w Ogadenie ugryzł mnie skorpion. To było na pustyni somalijsko-etiopskiej. Do najbliższego szpitala dziewięćset kilometrów bezdroży. Beznadziejna sprawa. W takich sytuacjach następuje jednak niezwykła mobilizacja organizmu. Człowiek ma przeraźliwie jasną świadomość, że gdy się rozchoruje, to umrze. W miejscach, gdzie nie można liczyć na żadną pomoc, człowiek po prostu nie choruje! To skądinąd dowód potwierdzający wagę czynnika psychicznego w chorobach ludzkich. Tam po prostu człowiek wie, że jeśli podda się chorobie, to już nie będzie z tego wyjścia.

Nie można też zapominać o toczących walkach. W bezpośrednim starciu dziesięć osób, ale sześćdziesiąt jest rannych. Powiedzmy sobie jasno: tych sześćdziesięciu rannych też umrze, ponieważ tym miejscu nie pomoże im nikt. Umrą z upływu krwi, z pragnienia. W pobliżu czyhają na nich hieny. A człowiek nigdy nie wie, czy gdzieś koło niego nie wybuchnie jakaś walka…

Czy warto tak ryzykować dla napisania kolejnych książek? Co uzasadnia pobyt w tym koszmarze?

Afryka ma dużo ciemnych stron, ale jest na tym kontynencie także wiele wspaniałych rzeczy. Mnie fascynuje odmienność kultur afrykańskich. A dlaczego? Proszę spróbować uzasadnić, dlaczego kogoś pasjonuje akrobacja lotnicza lub sinologia? Po prostu fascynuje i tyle. A ryzyko? Jeżeli ktoś jest międzynarodowym reporterem i zajmuje się reportażem zagranicznym w Trzecim Świecie, to musi w swoją pracę wkalkulować ryzyko utraty życia. Co roku ginie około stu moich kolegów. Kiedy pilot wsiada do samolotu, też nie wie, czy wyląduje. Po prostu istnieją zawody, które niosą ze sobą pewne ryzyko. Nie musi się zginąć, ale można zginąć. Takie refleksje przychodzą jednak zawsze z pewnym opóźnieniem. Znajdując się w samym środku wojny, nie zastanawiam się nad ryzykiem, nie myślę o niebezpieczeństwie. W tym momencie fascynują mnie same wydarzenia. Chcę być na miejscu, zobaczyć, zapamiętać. Refleksje przychodzą później. Wtedy dopiero mogę się zastanowić, czy to było rozsądne. Natomiast w momencie, gdy gdzieś obok toczy się bitwa, przetacza się front i ktoś mi mówi: „Słuchaj, jest szansa tam dotrzeć”, to ja się nie zastanawiam. Jadę!

-Ale co to jest? Instynkt kibica? Pasja włóczęgi? Narkotyk niebezpieczeństwa? Marzenie o pejzażu. którego nigdzie indziej nie ma lub o tym jednym świcie, który wryje się w pamięć na całe życie?

Gdy się zaczyna podróżować, to się tego na pewno nie wie. Praca reportera, jak wiele innych, kusi tym, co najprzyjemniejsze. Można przeżyć przygodę, zobaczyć świat. Myślę, że fascynacja światem leży u źródeł tego zawodu. Jest taka grupa ludzi, którzy rodzą się z potrzebą zobaczenia świata, przeżycia I go. W historii było tysiące Kolumbów. Oni nie mieli żadnego konkretnego powodu, dla którego podejmowali tak trudne wyzwania, nikt ich do tego nie zmuszał. To ludzie, których pociągała droga, ludzie, którzy musieli być w nieustannym ruchu, ludzie, których fascynowała zmiana. Ja do tych ludzi należę. Nie mogę wytrzymać w jednym miejscu. To jest we mnie i nie potrafię tego racjonalnie wyjaśnić. Po prostu taki jestem. Muszę pojechać, muszę zobaczyć. Jeśli gdzieś się coś dzieje, a mnie nie ma na miejscu, strasznie to przeżywam. Wiem, że powinienem siedzieć i pracowicie sporządzać relacje z tego, co zobaczyłem już wcześniej, ponieważ opisałem zaledwie część swoich wypraw. Dużo bardziej jednak pociąga mnie poznawanie nowych miejsc, nowych ludzi. Przyzwyczajenie, jak mówił Proust, staje się drugą naturą człowieka. Mój zawód stał się moją drugą naturą.

Poza tym funkcjonuję w specyficznym środowisku: międzynarodowych reporterów. Wszyscy jeździmy po świecie, spotykamy się, mamy swoje sposoby docierania do różnych miejsc. To jest rodzaj profesji. Po jakimś czasie opinia szufladkuje pana jako tego, który jeździ. Siłą rzeczy przyzwyczaiłem się do tej roli. (po chwili) I polubiłem ją. Mam bardzo dobre wspomnienia z mojego podróżowania, ponieważ zawsze napotykałem życzliwych ludzi. Z ufnością jadę w nowe, nieznane miejsca, bo wiem, że nie spotka mnie tam nic złego.

-Chciałbym zapytać o aspekt moralny takich podróży. Wielokrotnie mogłem wyjechać do Indii, bo mam tam przyjaciół. Ale się bałem, ponieważ wiedziałem, że znajdę się w sytuacji konfrontacji z koszmarną biedą, na którą nic nie mogę poradzić, z umierającymi na ulicach, z dziećmi patrzącymi mi w oczy… Tymczasem Afryka. którą pan opisuje to coś jeszcze gorszego. Zastanawiam się, jakie jest poczucie człowieka, który niby partycypuje w tym nieszczęściu, ale jednak w każdej chwili może wrócić do swojego mieszkania i zastawionego stołu w Warszawie. Jak to jest z pana sumieniem, gdy patrzy pan na ten umierający świat?

-Nawet częsty kontakt z ludzkimi dramatami, z nędzą, ze śmiercią, będący nieodłączną częścią tych wypraw, nie osłabił mojej chęci poznawania. Mimo że bardzo dużo ludzi umiera, to jednak ciągle nas przybywa. Nie zastanawiamy się nad tym, ale każdego roku na naszej planecie rodzi się sto milionów ludzi. Przy całej biedzie, nędzy, chorobach, które są na świecie, biologia ludzka jest niesłychanie dynamiczna.

Kiedy przyjechałem do Afryki pierwszy raz, w latach pięćdziesiątych, kontynent ten liczył dwieście dwadzieścia milionów ludzi. Teraz jest ich ponad osiemset milionów. To jest czterokrotny przyrost naturalny, który wciąż utrzymuje swoje tempo. Wszystko to dokonało się na moich oczach, na przestrzeni zaledwie kilkudziesięciu lat życia zawodowego. Jest śmierć, ale jest i życie. Ten świat jest pełen sprzeczności, pełen paradoksów. Trzeba tam jeździć, aby móc zauważyć dokonujące się zmiany. Ale przede wszystkim po to, by mówić o problemach i potrzebach tamtejszych społeczności.

Wielkie sieci telewizyjne, wielkie media próbują nie dostrzegać trudności Czarnego Lądu. My, Europejczycy, pamiętamy tylko o sobie, a przecież stanowimy zaledwie niewielką część świata. Jeżeli mówimy o kulturze, o literaturze, myślimy o Europie, ewentualnie o Stanach Zjednoczonych czy Kanadzie. Świat jest bez porównania większy. Dwie trzecie ludzkości mieszka poza obrębem nobilitowanego przez nas kręgu kulturowego. Nie wolno nam pomijać problemów dręczących kraje nierozwinięte. Uważam, że moralnym obowiązkiem każdego reportera jest mówienie o nędzy i niesprawiedliwości gnębiących kraje Trzeciego Świata. Ten zawód ma w sobie bardzo dużo z misjonarstwa. Dlaczego ktoś jest misjonarzem? Jeżdżąc po Afryce spotykam wielu misjonarzy, także Polaków, którzy pracują w niesłychanie trudnych warunkach. Byłem w takich miejscach w Tanzanii, w Kamerunie, gdzie duchowni z Tamowa, Rzeszowa czy Białegostoku od dwudziestu, trzydziestu lat mieszkają w strasznej biedzie. Czym to wytłumaczyć? Przecież nie muszą tam siedzieć aż dwadzieścia lat. Myślę, że to wynika z charakteru człowieka. Życie pisze dla nas różne role. Nie wszyscy mają w sobie wystarczająco dużo siły wewnętrznej, aby tam pojechać. Inni jednak czują się wysłannikami lub orędownikami, więc podejmują się tego zadania.

Wie pan na czym polega problem świata? Na tym, że większość ludzkości milczy. Mówię o ludach Trzeciego Świata. To właśnie tamtejszą większość w języku angielskim określa się mianem silent majority. Tylko nieliczne kultury, wykorzystując środki techniczne, głoszą swoje racje. Społeczności najbiedniejszych państw nie mają głosu. Ludzkość w swojej większości jest milcząca. Ci nędzarze rano wstają, idą na pole, pracują, wypędzają bydło, głodują. I milczą! Czy pan przyjedzie do tych Indii, o których pan mówił, czy do Afryki, ci ludzie milczą. Nikt w ich imieniu nie przemawia, a oni sami też nie mówią, stąd myślę, że rola reportera, misjonarza czy działacza charytatywnych lub innych organizacji międzynarodowych, nie kończy się na bezpośredniej pomocy. W imieniu tych ludzi trzeba również przemawiać, w ich imieniu należy mówić. Bardzo często piszę o niedostatkach świata, ponieważ mam świadomość, że ludzie bezpośrednio dotknięci nieszczęściami nie mają możliwości zabrania głosu we własnej sprawie. Do Europy czy Ameryki rzadko docierają głosy z wiosek zagubionych gdzieś na pustyni lub w głębi afrykańskiej dżungli. A nawet jeżeli problem zostanie zauważony tam na miejscu, my nie chcemy lub nie możemy go dostrzec. Niesprawiedliwość świata polega nie tylko na tym, że bogaci stają się coraz bogatsi, a biedni coraz biedniejsi. Problem tkwi w tym, że bogaci mają dostęp do mediów, a biedni milczą. Dlatego ktoś powinien mówić w ich imieniu. Właśnie tak widzę swoją rolę jako pisarza. Jest to rola tego, który mówi w imieniu nie mających głosu.

Istnieje niezwykła, piękna instytucja o nazwie „Medicins sans frontiers”. Jej wysłannicy, niejednokrotnie nieźle usytuowani materialnie paryscy lekarze, wyjeżdżają do Afganistanu czy do Mozambiku. Niosą pomoc, narażając własne życie. Nikt ich do tego nie zmusza. Co nimi kieruje? Myślę, że po prostu humanizm, ale humanizm graniczący z pasją.

-Czytając pana powieść, pomyślałem, że to jest klasyczny glos wołającego na puszczy, bo mimo iż ma pan bardzo wielu czytelników, nie sądzę, aby z tej dramatycznej książki miął wyniknąć jakiś ruch żywienia i ratowania życia Afrykańczyków…

-Nie jest moją ambicją, aby to, co piszę, wstrząsnęło światem. Ale już sama nasza obecność na forum publicznym, nawet jeśli nie przekłada się na żadne konkretne czyny, jest ważna. Wszystkim nam brakuje poczucia, że nie jesteśmy na świecie sarni. Człowiek ma tendencję do zauważania tylko swego najbliższego otoczenia. Dalej już świat się kończy. Ogranicza nas perspektywa własnej wsi, regionu, kraju, może kontynentu. Zawsze wyznaczamy jakieś granice. A przecież na świecie żyje obecnie sześć miliardów ludzi. Sześć miliardów naszych braci i sióstr w człowieczeństwie. Jesteśmy jedną wielką rodziną. Wśród tej masy znajdują się na szczęście tacy, których interesuje coś więcej ponad własne problemy.

Na moich wieczorach autorskich często spotykam wielu ludzi, zwłaszcza młodych, którzy przychodzą, ponieważ sprawy, o których piszę, rzeczywiście ich interesują. Oni to autentycznie przeżywają. Oczywiście nie można oczekiwać, żeby wszyscy się tym zajmowali, ale istnienie takich grup jest niezwykle ważne, ponieważ prowadzi do budowania mostów między kulturami.

Huntington pisze o teorii konfliktu cywilizacji, wojny cywilizacji. Ale do czego prowadzi nas taka teoria? Musimy pójść w innym kierunku. Trzeba wymyślać i rozwijać teorię budowania porozumienia i kontaktu między kulturami, ponieważ to jest przyszłość. Motorem rozwoju historii ludzkości są nie tylko wojny, ale także wymiana. W czasie najtragiczniejszych zakrętów historii ludzie nie tylko mordowali się, ale również handlowali. Olbrzymi rozwój komunikacji w obecnych czasach umożliwia taką wymianę, o której kilkaset lat temu po prostu nie mogło być mowy. Reporterzy jeżdżący po świecie mają teraz dużą szansę, aby budować takie mosty porozumienia. To oni powinni stać się tłumaczami z kultury na kulturę, z cywilizacji na cywilizację.

-W Hebanie odnajduję wyartykułowaną niemal expressis verbis tezę, że za obecny stan Afryki odpowiedzialni są biali. To oni zarazili kontynent mordem. Pięć wieków historii niewolnictwa to rodzaj bomby z opóźnionym zapłonem. Późne skutki niewolnictwa obserwujemy dziś w postaci masakrującej się Afryki. To jest teoria wyraźnie ekspiacyjna: popełniliśmy straszny grzech wobec czarnych. teraz należy go odkupić. Istnieją też teorie przeciwstawne: obecny stan Czarnego Lądu jest po prostu funkcją cech jego mieszkańców, a niewolnictwo nie ma tu nic do rzeczy…

-Mówimy tu o pograniczach różnych kultur, ras, religii. Pojęcia miedzy, granicy państwowej, granicy czasu wiążą się zawsze ze szczególnym napięciem. Granica jest taką magiczną linią, która powoduje w ludziach nieoczekiwane reakcje. Niech pan zwróci uwagę, co się z panem dzieje, gdy zbliża się pan do granicy: napięcie wyraźnie wzrasta. W stosunkach między Europą a Afryką dochodziło do ogromnych napięć. Taką ciemną kartą w historii tych stosunków jest niewątpliwie kolonializm i handel niewolnikami. Były to historycznie zdecydowanie największe przestępstwa popełnione wobec Afryki. Od XV wieku niewolnictwo wystąpiło w wyjątkowo nasilonej formie, ale i dzisiaj nie uniknęło zupełnie.

Niewolnictwo istnieje w dziejach świata od kilku tysiącleci. Zawsze silniejsi dominowali nad słabszymi, wykorzystywali ich i podbijali. Obozy koncentracyjne, gułagi to też było niewolnictwo. Handel dziećmi, handel kobietami, nazywany potocznie prostytucją, jest przecież także zwykłym niewolnictwem. Z tym problemem, który tak głęboko tkwi w dziejach ludzkości, nie rozstaliśmy się do dziś. Nie ma w historii epoki, o której można by powiedzieć, że była wolna od tej skazy, od tej zbrodni. Niewolnictwo przechodzi różne etapy, raz nasila się, raz opada, ale ciągle jest tematem aktualnym. Naturalnie okres handlu niewolnikami, którzy budowali na drugiej półkuli nowy, amerykański świat, to moment kiedy niewolnictwo wystąpiło w wyjątkowo skoncentrowanej, przemysłowej formie. I dlatego miało tak dewastujący wpływ. Ale powtarzam: to nie jest epoka zamknięta.

-Ale to, co pan mówi, świadczyłoby, że to jednak nie my zaraziliśmy czarnych mordem i atmosferą gułagu, bo przemoc i niewolnictwo są stałymi, ponadrasowymi współczynnikami rozwoju ludzkości. A zatem: nie jesteśmy dopowiedziani za dzisiejsze nieszczęścia Afryki.

-Oczywiście, że nie jesteśmy odpowiedzialni! Nas, Polaków, dotyczy to w szczególny sposób. Kiedy jestem w Afryce i opowiadam o swoim kraju, zawsze zaznaczam, że nigdy nie handlowaliśmy niewolnikami, przeciwnie, to my byliśmy przez długie lata kolonizowani, co zawsze wywołuje duże zdziwienie. Oczywiście, gdyby chcieć być precyzyjnym, należałoby zaraz dodać, że nasze panowanie na Wschodzie w XVI-XVII wieku też miało w sobie coś z kolonializmu. Jak widać więc, są to sprawy delikatne i złożone, dalekie od czamo-białych schematów. W tym samym stopniu dotyczy to także Afryki. W handlu niewolnikami brali masowo udział sami Afrykańczycy -kacykowie, wodzowie plemion. Silniejsze plemiona podbijały słabsze i sprzedawały je w niewolę. To bardzo skomplikowana sprawa. Tendencja do dominowania nad bliźnim jest okropną cechą ludzką, która w poszczególnych okresach historii ujawniała się z różną siłą. To jest skaza całej ludzkości i wszyscy, poza jej biednymi, nieszczęsnymi ofiarami, ponosimy za nią odpowiedzialność.

-W trakcie swoich wypraw dociera pan do miejsc. które dla innych są niedostępne. A mimo to pisze pan, że prawdziwe wnętrze Afryki nadal pozostaje ukryte przed oczami reportera. A zatem tam, gdzie dokonują się rzeczy najstraszliwsze, nie ma żadnego obserwatora z zewnątrz? Czyli ten koszmar, który pan opisuje jest zaledwie częścią znacznie większego, rozleglejszego koszmaru? Istnieje zatem jądro ciemności. którego nie był pan w stanie dotknąć?

-W swoich wędrówkach rzeczywiście docieram często do miejsc, do których wcześniej nie dotarł żaden reporter. Jednak wiele terenów pozostaje wciąż zupełnie nieznanych. Problem polega na tymże wielkie media, stacje telewizyjne i redakcje usiłują marginalizować trudności krajów Trzeciego Świata. BBC czy telewizja francuska permanentnie obcinają budżety na tego typu programy. Nie ma pieniędzy i koniec. Niedawno otrzymałem list od jednego z moich kolegów, który jest operatorem BBC i wspaniałym dokumentalistą, słynącym z reportaży afrykańskich. Wyrzucili go z pracy i skreślili po prostu cały program. To jest właśnie typowy przykład wylewania dziecka z kąpielą.

Wyjazd ekipy telewizyjnej, do Afryki nie jest więc kwestią dobrej woli reporterów. Ktoś bowiem musi się tym problemem zainteresować, podjąć decyzję, dostarczyć środki, aby ludzie, którzy chcą robić reportaże z Trzeciego Świata, mogli się znaleźć w sercu konfliktu. Współczesne elity krajów bogatych odsuwają od siebie problemy krajów nierozwiniętych, ponieważ one bezpośrednio ich nie dotyczą. Wypadkową takiego podejścia do sprawy jest fakt, że są dziś na świecie miejsca, w których toczą się ostre walki, ale nie ma tam żadnych reporterów. No, ale co można zrobić? Poza tym jest jeszcze inny aspekt tej sprawy. To paradoksalne, ale miejscowe elity krajów afrykańskich mają interes w ukrywaniu negatywnego obrazu rzeczywistości. A zatem jeśli nawet przyjedzie ekipa telewizyjna, to oni nie chcą jej wpuścić, bo jak pokazywać panujący tam straszliwy głód, gdy oni oficjalnie twierdzą, że nie ma u nich żadnego głodu. „Jesteśmy normalnym, rozwijającym się krajem -mówią- państwem członkowskim ONZ, a wiadomości o głodzie są wyssane z palca”. Ponieważ komunikaty rządowe nie mówią ani słowa o głodzie lub o walkach, nie można więc wpuścić do kraju ekipy telewizyjnej, która mogłaby pokazać rzeczywistość sprzeczną z oficjalną ideologią. Ta zmowa milczenia jest bardzo trudna do przełamania dla reportera. Nie dość, że musi zmagać się z klimatem, chorobami, problemem wyżywienia, to przeciw niemu staje także między- narodowa biurokracja, zdecydowana pokazywać wyłącznie pozytywny obraz świata.

-Wniosek, jaki wysnuwam po lekturze pana książki jest następujący: Afryka musi się wypalić do cna, do gołego stepu. Większość jej mieszkańców musi się wymordować wzajemnie i dopiero potem, z tego co zostanie, być może na nowo odbuduje się życie. Czy takie jest pana przekonanie?

XX wiek jest epoką, w której Trzeci Świat uzyskał niepodległość. Obserwujemy ten proces już kilkadziesiąt lat. Jest to bez wątpienia jakiś nowy fenomen w historii ludzkości. I rzeczywiście, wraz z upływem czasu nabieramy przekonania, że należy zrezygnować z prób konstruowania wielkich programów pomocy dla krajów nędzy i głodu. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych kładziono nacisk na międzynarodową pomoc humanitarną dla krajów nierozwiniętych. Teraz jednak, w miarę przybywania doświadczeń, widzimy, że ona nie funkcjonuje właściwie. Nikt na świecie nie jest w stanie wyżywić tak ogromnych mas ludności jak społeczności Azji czy Afryki. Jednym słowem, budzi się świadomość, że jeśli te kraje same sobie nie pomogą, to nie pomoże im nikt.

Wie pan, to są jednak ogromne masy ludzi! Chiny na przykład liczą sobie miliard dwieście milionów mieszkańców. Nie ma na świecie takich zasobów, które mogłyby wyżywić ponad miliard ludzi. Kontynent afrykański już wkrótce, w ciągu pięciu lub dziesięciu lat, także osiągnie liczbę miliarda ludności. Tak wielkich zapasów żywności na świecie po prostu nie ma. Dlatego należy skorzystać z gorzkich doświadczeń ostatnich dziesięcioleci i rozwijać przekonanie, że jeżeli te społeczności same sobie nie pomogą, nie zadbają o własny rozwój, to nikt im takiej pomocy nie będzie w stanie udzielić.

A są to ludy, które potrafiły znaleźć własne sposoby przetrwania w najtrudniej szych warunkach. Sposoby sprawdzone przez tysiące lat ich istnienia. Gospodarka samowystarczalna, która była zresztą zwalczana przez nowoczesnych agronomów, twierdzących, Że przyszłość ma tylko gospodarka typu amerykańskiego, jako jedyna sprawdza się w niezwykle trudnym klimacie afrykańskim. Tylko małe poletko, które trzeba własnoręcznie nawodnić, daje plon. Takie poletka istniały tam od dziesiątków tysięcy lat i dzięki nim ten kontynent przeżyła i ma niezmieniony klimat. Wierzę, że młode afrykańskie społeczeństwa, nie mające zbyt długiej historii nowoczesnej państwowości, przetrwają i będą w stanie, mimo różnych dramatów, rozwijać się nadal. O ile w Europie państwa istnieją już setki lat, o tyle w Afryce funkcjonują zaledwie trzydzieści, czterdzieści lat. Gdybyśmy zechcieli sobie przypomnieć, co działo się w Europie dwieście lub trzysta lat temu, uświadomilibyśmy sobie, że kiedyś to był także bardzo trudny do życia kontynent.