Autor:Wiktor Osiatyński
Źródło:Tygodnik Powszechny
Ryszard bolał nad tym, że trzy czwarte czasu pochłaniają mu rozmowy z
wydawcami i dziennikarzami albo spotkania autorskie. Ból wynikał z
przekonania, że każda godzina, której nie udało mu się spędzić nad
kartką papieru, jest w jakimś sensie stracona.
Nie pamiętam, kiedy poznałem go osobiście, ale że czytałem „Busz po
polsku” czy „Kirgiz schodzi z konia” jeszcze w czasach studenckich, to
pewne. W latach 60. pojechałem na wycieczkę w Kaukaz z „Kirgizem” w
ręku.
Jesienią 1968 r. rozpocząłem pracę w redakcji literatury
międzynarodowej w wydawnictwie Książka i Wiedza, do którego przychodził
specjalny biuletyn PAP-u z tekstami zagranicznych korespondentów
Agencji. Wydawnictwo interesowało się nimi, ponieważ mogli wśród nich
być potencjalni autorzy książek. Biuletyn był rozdawany z rozdzielnika i
mnie się nie należał, ale jedna z redaktorek działu międzynarodowego
pozwalała mi go czytać w swoim gabinecie. Czytałem zafascynowany. To
było dużo więcej niż teksty – rzetelnie napisane, pogłębione reportaże z
Afryki czy Ameryki Środkowej. Może ktoś zada sobie trud, by odkopać te
teksty i wydać je? Na pewno byłoby warto.
Gdy w 1971 r. znalazłem się w tygodniku „Kultura”, gdzie systematycznie
czytałem takie pisma jak „Newsweek”, „Time”, „Paris Match”, „The
Economist”, by sporządzić cotygodniowy przegląd zagranicznych wydarzeń
kulturalnych; mogłem już porównać teksty Ryszarda z publikowanymi w
prasie zachodniej. Bez porównania celniej i głębiej dotykał istoty
rzeczy; wiedział o świecie więcej. W „Kulturze” właśnie, na jednym z
zebrań redakcyjnych, poznałem Ryszarda. Byłem już przy tym, jak pisał w
odcinkach wydanego w 1978 r. „Cesarza”. Ponieważ zawsze był otwarty na
ludzi, a ja dość „przylepny”, coraz więcej rozmawialiśmy. Z biegiem lat
redakcyjna znajomość przerodziła się w zażyłość.
***
W jakiejś rozmowie wspomniałem o fresku Ambrogia Lorenzettiego z
sieneńskiego ratusza, alegorii dobrych i złych rządów. Okazało się, że
Ryszard – autor takich książek o władzy jak „Cesarz” czy „Szachinszach” –
nie widział tego fresku! Mało tego, nie był w Sienie, a nawet we
Florencji. „Ryszard, wszystko, co brzydkie, w świecie widziałeś, a nie
widziałeś tego, co najpiękniejsze!” – nie kryłem zdziwienia i w maju
2006 r. – za zgodą jego żony, pani Alicji, bo ze zdrowiem Rysia nie było
już wówczas najlepiej – wziąłem go w podróż do Toskanii. Na ile jego
zdrowie i nogi pozwoliły, przeszliśmy przez galerię Uffizzich,
zobaczyliśmy trochę Florencji, potem udaliśmy się do Sieny. Mieszkaliśmy
w średniowiecznym klasztorze kartuzów, który teraz jest hotelem i
akademikiem sieneńskiego uniwersytetu. Tam zresztą poznałem prawdziwe
fascynacje Ryszarda. To nie były obrazy w muzeach ani architektura;
potrafił godzinami podziwiać równo przycięte krzewy i kwiaty w ogrodzie
albo siedzieć w jadalni i patrzeć, jak – już po obiedzie gości – siadają
do obiadu kelnerzy, pokojówki i ogrodnicy. Zachwycał się ich
czystością, manierami i radością życia.
Potem odwiozłem go do Bolonii, gdzie otwierał wystawę fotograficzną. To
była wystawa zdjęć z Afryki. Znałem je od dawna (większość była z lat
70., parę z 80.). Czy była to kwestia ich ułożenia, czy doboru – dość,
że uświadomiłem tam sobie niebywałą rzecz o ich autorze. To nie były
zdjęcia robione z zaskoczenia. Zwłaszcza w Afryce, gdzie nieodosobnione
są poglądy, że każde zdjęcie zabiera kawałek duszy, uważam robienie
takich zdjęć za uwłaczające godności człowieka. Fotografowani przez
Ryszarda ludzie pozowali. W ich twarzach i oczach widać było zaufanie do
fotografika, który, jak przypuszczam, wpierw się z nimi zaprzyjaźnił,
coś razem przeżył albo jak to on – po prostu ich wysłuchał. To byłoby do
niego podobne, bo obdarzony był darem u ludzi wybitnych, czy tylko
wykształconych, rzadkim – darem uwagi. Robiąc zdjęcie czy pisząc
reportaż, nie traktował innego jako przedmiotu obserwacji; to był
równorzędny podmiot, którym był zaciekawiony jako człowiekiem, a nie
materiałem do reportażu.