„Na jakim świecie żyjemy” , recenzja książki „Chrystus z karabinem na ramieniu”

Autor: Krzysztof Mętrak
źródło: „Twórczość” 1976 nr 6

Pojęcie „cywilizacji światowej”, którym od czasu do czasu posługują się publicyści, jest pojęciem wysoce abstrakcyjnym i coraz mniej znaczącym w ustach Europejczyka ( vel przedstawiciela kultury zachodniej). Procesy zachodzące w tzw. Trzecim Świecie – obejmującym 3 ludzkości, trzy ogromne kontynenty, dziesiątki państw, setki języków – nie dają się bowiem zrozumieć, kiedy przykładać do nich miary i kategorie właściwe „europocentryzmowi”. Oferta, przedkładana przez cywilizację zachodnią, która chciała wprowadzić w Trzecim Świecie swoje modele życia, od małżeństwa monogamicznego do powszechnego prawa wyborczego po domy towarowe i kasy oszczędnościowe, została odrzucona. Przywódcy tamtego świata nie pragną odwzorowywać czyichkolwiek modeli cywilizacyjnych, coraz częściej powołując się na „autentyzm”, „własną specyfikę”, „poczucie swojej wartości” i „niepowtarzalność doświadczeń”. Tymczasem Europejczycy ślepną, gdyż nie chcą utracić pewności siebie i opuścić „centrum świata”, przekładając jednak tamto życie na własną modłę, często popełniają kardynalne błędy. Tak jak kultury ludzkie są w jakimś stopniu nieprzetłumaczalne – koncepcja pełnej ich nieprzetłumaczalności byłaby dla ludzkości samobójcza, nie wspominając już o jej rasistowskich implikacjach – tak nieprzejrzyste pozostają dla Europejczyka pewne indywidualne i zbiorowe zachowania polityczne, ujawniające się w Trzecim Świecie. Próbować zrozumieć tamtejsze mechanizmy polityczne to znaczy wkroczyć w zakres politycznej egzotyki, wyrażającej się w gwałtownej potrzebie ruchu i przemiany. Ów głód zmiany – ujęty bądź to w formach walki o wyzwolenie narodowe, bądź to w dążeniu do rozbicia anachronicznych struktur społecznych – to swoiste zjawisko kompensaty za doświadczenia niedorozwoju, nędzy, kolonializmu, nierównowagi socjalnej i politycznej. Przybiera ono niekiedy wymiary trudne do pojęcia dla Europejczyka, kiedy np. charakteryzuje się bagatelizującym stosunkiem do śmierci czy chełpi indywidualnym terrorem. Owszem, Europejczycy stykali się w swojej duchowej historii z anarchistami i nihilistami, ale dobrotliwie (?) sądzą, iż doktryny te prowadzą do samowynaturzenia i znieważania życia.

Czasy pokojowego współistnienia dają nam szansę względnego spokoju, nie po to jednak, byśmy zamykali oczy na inne zakątki świata, gdzie dzieje się nieprawość, tak bardzo od nas odległa i tak nieprzejrzysta, a znaczona ściegiem krwi. Taki jest najgłębszy sens książki Ryszarda Kapuścińskiego, który próbuje nam od lat tłumaczyć dylematy Trzeciego Świata. Reporter pisze nie po to, żeby w nas wzbudzać grozę, rozsiewać płochliwe nastroje czy pozostawiać w zadziwieniu, ale żeby odnaleźć owa ludzka perspektywę wspólnoty i solidarności. Chrystus z karabinem na ramieniu – to zbiór reportaży wiarygodnego świadka, który stykał się bezpośrednio z partyzantami Trzeciego Świata. Postać Chrystusa z karabinem – z plakatu argentyńskiego malarza Carlosa Alonso – stanowi bowiem dla nich rodzaj symbolu.

W różnych zakątkach ziemi, w Azji, Ameryce Południowej i Afryce, dzieją się rzeczy, od których włos się jeży naszemu „zjadaczowi chleba”, gdy w pepegach ogląda telewizję. „Zjadacz chleba” myśli, że żyje na zapiecku świata, impregnowany na dalekie wichry i burze.. Tymczasem świat polityki jest światem naczyń połączonych; polityka określa życie, o czym się zapomina chętnie w czasach stabilizacji. I tylko pozornie to, co dzieje się tam, nie dotyczy nas. Wszędzie tam żyją ludzie nieszczęśliwi i wszędzie tam tworzą się ogniska zapalne. Nasza epoka jest nieczuła: środki masowego przekazu uodparniają na cudze cierpienia. Cywilizacja zachodnia w ten sposób chroni resztki poczucia własnego bezpieczeństwa: kołysząc naszą wyobraźnię do snu. Człowiek ma taką naturę, że instynktownie separuje się od nieszczęścia innych: humanistyczny sens wszelkiego pisarstwa polega na tym, że umożliwia ono współodczuwanie ludzkiego cierpienia. Dlaczego bowiem świat – przez samo miejsce urodzenia – jest dla nich tak niesprawiedliwy, że życie w nim wydaje się niemożliwością?

Kapuściński pisze np. o sytuacji fedainów palestyńskich, wiecznie ewakuowanych, osiadłych w obozach rozsianych po terytoriach krajów arabskich. Mówi o ludziach pozbawionych domu, których los jest „bezpośrednio limitowany przez politykę”, którzy tę politykę czują na odległość śmierci. Kapuściński pisze o „polityce dżungli” w Ameryce Środkowej i Południowej, gdzie polityka jest spektaklem, obfitującym w sytuacje gwałtowne i makabryczne, zatrącające to o sensacyjny scenariusz filmowy ( porwanie i zabójstwo ambasadora RFN w Gwatemali Karla von Spreti ), to znów o improwizowana tragigroteskę ( w ciągu trzech dni zmieniło się sześciu prezydentów Boliwii ). A wszystko to utopione jest w morzu krwi. Historia Gwatemali np. jest przerażającym łańcuchem dyktatur i rzezi; dyktatury militarne pozostają przekleństwem tamtego świata. Kapuściński pisze o partyzantce w Mozambiku i kończy swoja książkę akcentem lekkiego optymizmu, bo to jedyna u niego partyzantka zwycięska. „Na jednym zdjęciu dwaj wczorajsi wrogowie – żołnierz portugalski i partyzant FRELIMO – idą razem, pilnują porządku w mieście.” Przyszłość w Mozambiku nadeszła wcześniej, niż się jej spodziewano.

W ostatniej swojej książce autor zdaje się być szczególnie zafascynowany problemem terroryzmu: kiedy kilku ludzi, zdecydowanych na wszystko, zdolnych jest do dezorganizacji machiny całego państwa. „W warunkach Gwatemali – powiada gdzieś – dyskusja na temat słuszności czy niesłuszności metod tzw. Terroru indywidualnego jest bezprzedmiotowa, ponieważ w kraju tym jest to j e d y n a możliwa metoda walki i wręcz jedyna forma s a m o o b r o n y.” W istocie, na terror odgórny (rządu) możliwa jest odpowiedź tylko w postaci terroru oddolnego ( partyzantka ), przy czym i tak starcie jest nierówne. Liczby mówią wszystko, a życie partyzanta gwatemalskiego trwa średnio trzy lata, jego przeciętny wiek: 22 lata. W Ameryce Łacińskiej, gdzie opozycja ma tylko trzy drogi: więzienie, emigracja lub cmentarz, terroryzm ma swoje racje bytu. W terroryzmie palestyńskim (najbardziej spektakularne akcje „Czarnego Września”) dostrzec można z kolei irracjonalną nieomal chęć zwrócenia uwagi „mitycznego” świata na własne krzywdy, desperacką próbę dopominania się o sprawiedliwość i pomoc. Ten odwet, ta wojna „z doskoku” jest swoistym, bo straceńczym wyrazem ludzkiej bezsilności.

Wszelki terroryzm zakłada wyrzeczenie się życia. Ludzie wychowani w kulturze śródziemnomorskiej, uprawiającej kult jednostki przywiązanej do swego największego bogactwa – życia, nie do końca są w stanie zrozumieć motywy tego wyrzeczenia. A przecież wystarczy przekartkować tak drażniące dzieło, jak Krytyka rozumu dialektycznego Sartre’a, by pojąć, że terror czyni z ludzi braci. Wystarczy tylko przyjąć, że śmierć może stanowić wyzwanie. U Palestyńczyków i Latynosów do śmierci nie przywiązuje się wagi, stąd nieustanna gotowość do poświęcenia życia. Tam nie liczy się dokładnie ofiar, śmierć nie bulwersuje w gazetach, nie ekscytuje. Śmierć po prostu „źle” się sprzedaje, nawet gdy z niej uczynić widowisko jak w Salwadorze, gdzie egzekucje partyzanta Gomeza przeprowadzono na wielkim stadionie sportowym, na oczach jego matki i tysięcy telewidzów. Na Haiti czy w Dominikanie dyktatury są tak brutalne, że śmierć jest wprost codziennością, zadomowiona pośród mieszkańców. Odrzeć śmierć z godności – to znaczy bowiem: nie zauważyć jej.

Kapuściński sądzi, że postawa rewolucyjna jest w tych krajach jedyną możliwością, jedyna manifestacja własnych racji. W świecie, gdzie przyszłość stanowi jedyną transcendencję, liczy się tylko wyzwanie i czyn. I świadomość, że śmierć może nadejść w najbliższej godzinie. I nie z powodu zawału serca.