Mistrz światowego reportażu

Autor:Artur Górski
Źródło:Zycie Warszawy

Ryszard Kapuściński był wzorem, punktem odniesienia dla wielu
dziennikarzy i pisarzy, nie tylko polskich. Pewnie wielu z nich nie
czytało nawet książek mistrza, ale miało poczucie, że trzeba go
naśladować. Wybrać się w drogę i z radością przyjmować wszystko, co nam
ona zaoferuje.
 
Nie doczekał Nobla. Wprawdzie już od kilku lat uważany był za żelaznego
kandydata do najbardziej prestiżowej nagrody literackiej świata, ale
Akademia wolała autorów bardziej kontrowersyjnych, skandalizujących,
egzotycznych. Ryszard Kapuściński zaś egzotyczny nigdy nie był – fakt,
przez dziesięciolecia niemal nie opuszczał tych zakątków globu, które
ludzie Zachodu określają Trzecim Światem, ale pisał zawsze z pozycji
europejskiej cywilizacji. Poza tym był bardzo szanowany przez
intelektualistów amerykańskich, co w Sztokholmie nie jest mile widziane.


Kiedy w połowie lat 90. tygodnik „Time” poświęcił Kapuścińskiemu trzy
strony, stało się jasne, że za oceanem traktowany jest on na równi z
największymi – większość noblistów nawet nie ma co marzyć o podobnym
uhonorowaniu. Czy jest więc czego żałować, że nasz kraj nie zyskał w
autorze „Cesarza” kolejnego laureata tej nagrody? A czy ma jakiekolwiek
znaczenie, że nie otrzymał jej również – za działalność na rzecz pokoju –
Jan Paweł II? Nie ma żadnego.


Inna sprawa, że 23 stycznia wieczorem, kiedy pisarz zmarł, telewizja
Euronews potraktowała tę wiadomość jako najważniejsze wydarzenie dnia. A
najsłynniejsza amerykańska telewizja informacyjna CNN (podobnie jak
dziennik „The New York Times” następnego dnia) przez długi czas w ogóle
nie zauważyła tego smutnego faktu, koncentrując się na konflikcie
bliskowschodnim. Paradoks? A może przewrotny hołd ze strony CNN?
Kapuściński z pewnością wolałby dowiedzieć się czegoś o szansach na
pokój między Palestyńczykami a Izraelczykami niż… o własnej śmierci.

Uniwersalizm dyktatorów


Śmierć Kapuścińskiego – jakkolwiek patetycznie to zabrzmi – to koniec
pewnego rozdziału w polskim dziennikarstwie oraz literaturze. Ale nie
tylko. Opuścił nas kolejny autorytet, który stanowił punkt odniesienia w
wielu sprawach – tak polityczno-społecznych, jak i moralnych. Czy
słusznie był tym naszym autorytetem? Wszak głównie interesował się tymi
zakątkami świata, które Polaków – nie oszukujmy się – nigdy specjalnie
nie zajmowały. To prawda, ale Kapuściński wychodził z założenia, które
nie zawsze przyjmujemy do wiadomości, że świat nie dzieli się na państwa
i kultury, ale jest pewną organiczną całością. Dyktatora, który gnębi
swoich rodaków w Etiopii, powinniśmy się bać (i piętnować go) także nad
Wisłą. Bo może on – choć w innym wcieleniu – pojawić się także w Polsce.
Jaka to różnica, czy nazywa się on Hajle Seyllasje, czy nosi dumne
miano sekretarza partii?

To ta sama bajka…


Kapuściński miał i ma wielu naśladowców w Polsce – zaroiło się od nich
szczególnie po upadku komunizmu. Wielu próbuje naśladować styl mistrza,
jego narrację, literacki warsztat. Rzecz w tym, że w ich reportażach
często brak tej fascynacji nieznanym, możliwością spotkania z opiewanym
przez Kapuścińskiego „innym”. Jest natomiast protekcjonalne odkrywanie
egzotyki prostaczków. Poza tym wielu próbuje łączyć poetykę
Kapuścińskiego i Hanny Krall, co już jest pewną stylistyczną przesadą.
Choć cieszy szacunek dla starej gwardii…


Niżej podpisany, udając się na wojnę na Bałkanach, naiwnie sądził, że
aby pisać jak Kapuściński, wystarczy stanąć na płonącej ziemi. Na
naiwności się skończyło…


Dlaczego Kapuściński był niepowtarzalny? Z pewnością, między innymi
dlatego, że był pierwszy. Jego odkrywcze teksty pojawiające się za
żelazną kurtyną musiały robić wrażenie nie tylko na Polakach, ale także
zachodnich komentatorach. Wówczas wyjazd na reportaż do odległego
zakątka ziemi był dla Polaka czymś niezwykłym, dostępnym dla niewielu.
Obecnie zagraniczna podróż nie stanowi żadnego wydarzenia – nawet waluty
nie trzeba wcześniej kupować, bo złotówki da się wymienić w niemal
każdym kraju świata. Dlatego dzisiejszym reporterom brak tego entuzjazmu
eksplorera, z którym Kapuściński wkraczał do Afryki czy Ameryki
Południowej.


Zaraz, zaraz – spyta ktoś – a dlaczego to jemu władze PRL pozwalały na
więcej niż innym? Dlaczego w czasach, kiedy paszport był dobrem więcej
niż luksusowym, a dewizy trudniej dostępne niż bursztyny w Bałtyku,
przyszły autor „Hebanu” krążył po świecie niczym redaktor Maj?
Przypomnijmy – dziennikarz Maj był tworem PRL-owskiej kultury późnego
Gierka. Serial pt. „Życie na gorąco” o przygodach dzielnego redaktora
poszukującego na zlecenie ONZ byłych dygnitarzy faszystowskich miał w
swoim czasie sporą widownię. Ale i bardzo wielu krytyków. Nie ulega
jednak wątpliwości, że bohater tego filmu, grany przez Leszka
Teleszyńskiego, mógł być w jakimś stopniu wzorowany na Kapuścińskim.


Oczywiście, prawda o pracy reportera była zgoła odmienna od
rzeczywistości ekranowej. Bardziej dramatyczna – reporter ocierał się o
śmierć w czasie przewrotów, które opisywał. Kilkakrotnie groziło mu
wykonanie kary śmierci.


Wracając do pytania: dlaczego akurat Kapuściński… Nie ma wątpliwości,
że kwestię tę stawiali sobie (a i będą stawiać) rozmaici lustratorzy. I
co? Wiadomo tylko jedno: ze swej szansy ówczesny korespondent
skorzystał perfekcyjnie. Zdawał sobie sprawę, że jest wybrańcem losu
(jakkolwiek to brzmi) i musi udowodnić, że jego szefowie postawili na
właściwego konia. Jakość obserwacji Kapuścińskiego potwierdziło
zainteresowanie, jakim od początku cieszyły się na Zachodzie jego
publikacje.

Mistrz alegorii


Fakt, miał też trochę szczęścia, które jednak sprzyja lepszym. Nie
tylko w sporcie. Na przykład w czasie mistrzostw świata w piłce nożnej,
jakie odbywały się w Meksyku w 1970 roku, był jedynym polskim
reporterem. Impreza sportowa – już poza Meksykiem – przerodziła się w
dramatyczne wydarzenie, które będzie wymagało pióra znacznie lepszego
niż to, którym posługiwali się prasowi spece od futbolu. Otóż po meczu
pomiędzy Hondurasem i Salwadorem pomiędzy tymi krajami wybuchła wojna.
Spotkanie, przegrane przez Honduras, stało się pretekstem do zbrojnego
konfliktu – stosunki między oboma państwami były i tak napięte, a
brakowało jedynie iskry.


Świat – także Zachód – o tej wojnie dowiedział się dzięki
korespondentowi PAP. Można wręcz powiedzieć, że on ją wykreował,
kojarząc początek działań zbrojnych z ostatnim gwizdkiem sędziego. Tu
dochodzimy do podstawowej cechy pisarstwa tego autora – alegoryczności.
Wychowany w tradycji oświeceniowych przypowieści, a ukształtowany w
świecie peerelowskich niedopowiedzeń Kapuściński chętnie korzystał z
egzotycznych dekoracji, by opowiedzieć o tym, co dzieje się tu i teraz.
Polacy doskonale zdawali sobie z tego sprawę, więc opisy fochów i
kaprysów etiopskiego satrapy traktowali jako satyrę na stosunki panujące
na naszych szczytach władzy.


Alegorią jest również jedna z najsłynniejszych książek tego autora:
„Szachinszach”, rzecz o rewolucji islamskiej w Iranie. Jak wspominał
Kapuściński, przewrót Chomeiniego zbiegł się w czasie mniej więcej z
powstaniem Solidarności i był dla mieszkańców tego azjatyckiego kraju
takim samym cywilizacyjnym szokiem jak – zachowując wszelkie proporcje –
wydarzenia lat 1980-81 nad Wisłą. Napisał kiedyś: „Ostatnie trzy
rozdzialiki »Szachinszacha« są o tym, jak wyczerpuje się emocja, jak
wyczerpuje się nadzieja, jak ludzkie oczekiwania łamią się w obliczu
rzeczywistości, z którą się stykają. To są rozdzialiki o smutku, jaki po
wielkim przeżyciu zostaje w człowieku i w społeczeństwie”. Przed
rewolucją Solidarności, którą gorąco popierał, dostrzegał wiele
przeszkód, które wcześniej czy później się ujawnią. Tak też się stało.


Po upadku żelaznej kurtyny nieco odwrócił się od swych poprzednich
fascynacji: Afryki i Ameryki Południowej. Podczas gdy Chrystus z
karabinem na ramieniu dotarł do swego celu, największe znaki zapytania
pojawiły się nad Rosją – krajem, który po upadku radzieckiego imperium
zaczął poszukiwać nowej tożsamości. Nie był już ziemią sekretarzy i
carów, ale wypadkową obu systemów rządzenia. Moskwa przywracała symbole z
czasów przedrewolucyjnych, kultywując jednocześnie obyczajowość czasów
radzieckich. Jak postrzegać państwo, które odwołuje się do tradycji, a
zachowuje hymn „Niezłomny jest Związek Republik Radzieckich” (fakt, że
ze zmienionymi słowami, ale przecież najważniejszym symbolem jest tu
muzyka)? Rosji – ojczyźnie nędzarzy i miliarderów, ideologicznych
fantastów i mafiosów – Kapuściński poświęcił swój słynny reporterski
traktat „Imperium”, który obiegł cały świat. Kilka dekad wcześniej
dziennikarz opisał Związek Radziecki epoki wczesnego Breżniewa,
poświęcając mu m.in. reportaż „Kirgiz schodzi z konia”. Ów dość
entuzjastyczny tekst o ludziach z azjatyckiej części ZSRR, którzy
przeżywają wielki skok cywilizacyjny, ma się nijak do gorzkich refleksji
cechujących „Imperium”.


Czy pisząc „Kirgiza”, Kapuściński się mylił? Może. Ale można ten tekst
czytać także jako jowialną krytykę socjalistycznych reform. Jak
zapewniał, w stolicy Kirgistanu Frunze jedynie na ulicy XXII Zjazdu KPZR
można było kupić takie delikatesy jak lody czy pierogi z mięsem. Na
chwałę partii. Czyż Kapuściński podawał tę informację ze śmiertelną
powagą? Wątpliwe.

Na brzegu Nilu


W ostatnich kilkunastu latach Kapuściński przestał być dziennikarzem – w
potocznym rozumieniu tego słowa – a stał się eseistą, intelektualistą
publikującym nie reportaże, ale dzieła wymagające refleksji i życiowej
mądrości. Publikując aforystyczne „Lapidaria” czy ostatnio wydanego
„Tego innego”, dołączył Kapuściński do grona klasyków humanistyki,
wybitnych erudytów, autorów prozy niezbyt dostępnej dla przeciętnego
czytelnika. Czy lepszej od reportaży? Na to pytanie nie ma odpowiedzi – z
pewnością innej, bardziej wyrafinowanej. Miał poczucie, że stając się
klasykiem, musi po sobie zostawić coś ważnego. Bardzo ważnego. Krytycy
się zachwycali. Czy bardziej dla towarzyskiej zasady, czy najzupełniej
szczerze?


Co więcej, reporter zaczął się mierzyć z dziedziną, która pewnie od
wczesnej młodości stanowiła dla niego nie do końca spełnione wyzwanie – z
poezją. W ubiegłym roku nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazał się
jego tomik poetycki „Prawa natury”. Nie pierwszy w jego karierze.
Napisał w nim słowa, które dziś nabierają szczególnego znaczenia:
„Zostaną te same prawa natury/po życiu – śmierć/na końcu słonecznej
doliny/Styks i mrok lodowaty”.

Poezja kłamie, także ten wiersz. Na Kapuścińskiego nie czeka zimny
Styks, ale ciepły Nil, w którym przegląda się jego ukochana Afryka.