Mazury Kapuścińskiego

Autor:Joanna Wojciechowska
Źródło:Gazeta Wyborcza

Ostatni raz rozmawiałam z nim miesiąc temu. Szykował się wtedy do
operacji. – Trochę potrwa to moje leczenie, ale jak wydobrzeję,
przyjadę. Będziemy chodzili na spacery, twoja siostra zrobi mi tych
dobrych placków z jabłkami – obiecał.

Trudno pisać o tym, jaki był Ryszard Kapuściński, bo trudno mi
uwierzyć, że już nigdy nie zadzwoni i nie zapyta: – „Czy to pani
redaktor Joasia? Mówi czytelnik, Ryszard Kapuściński. Chciałbym, żeby
pani redaktor pomogła mi rozwiązać pewien problem…” . Uwielbiał się
tak przekomarzać. Był ciepłym, życzliwym, dobrym człowiekiem. Takim, o
którym wierzymy, że będzie żyć wiecznie, że zawsze będzie można poradzić
się, pożalić…

Pierwszy raz rozmawiałam z Ryszardem Kapuścińskim 13 maja 2003 roku, w
dniu obrony mojej pracy magisterskiej – pisałam o jego warsztacie.
Zatelefonowałam, by powiedzieć mu, że za jego przyczyną zostałam
magistrem. Natychmiast zaprosił mnie do siebie. – Teraz jadę do Indii,
ale jak wrócę, zadzwonię – obiecał. Odezwał się w lipcu. Z pracą pod
pachą pojechałam do Warszawy. Czekał na klatce schodowej.

Nie zliczę naszych spotkań. Był ciekawy, ale nie ciekawski,
wszystkiego. Czy opłaciłam rachunki? Jak sprawuje się moje auto? Czy
Borussia prężnie działa? Jak rządzi teatrem Jaracza jego znajomy z
dawnych lat Janusz Kijowski? Czy Alicja Bykowska-Salczyńska pisze
następny piękny wiersz? A jak się miewa Erwin Kruk? Twórczość tego
ostatniego cenił szczególnie, prosił, by mu przywozić jego książki. – W
warszawskich księgarniach Kruka niestety nie ma – ubolewał.

Pan Ryszard kochał Mazury. – Po co jedziesz w góry na wakacje? Mazury
są idealnym miejscem do wypoczynku – przekonywał. Pod koniec ubiegłego
lata odpoczywał pod Ełkiem. Tak zauroczyło go to miasto, że chciał się
spotkać z czytelnikami w ełckiej bibliotece. Planował odwiedzić miejsca,
które opisał w „Buszu po polsku” – jego pierwszej i jedynej książce o
Polsce.

Latem 2004 roku we wsi Zełwągi pod Mikołajkami przygotował laudację z
okazji przyznania mu doktoratu honorowego Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Oprócz stosów książek zabrał ze sobą czajnik, herbatę, pół słoika dżemu
śliwkowego. – Na Boga, po co pan to taszczył? – zganiłyśmy go z siostrą.
– Nie wiedziałem, czy sklep będzie w pobliżu, nie chciałem robić nikomu
kłopotów – odpowiedział całkiem serio. A że sklep był w pobliżu, co
dzień rozmawiał ze sprzedawczynią, a po drodze do sklepu z każdym
napotkanym człowiekiem. Po dwóch dniach wiedział, że pani w zielonej
chustce rozpacza, bo pies sąsiadów zagryzł jej pieska, a jej sąsiad to
pijak…

Oprócz ludzi i krajobrazów Kapuścińskiego ciągnęły na Mazury też
wspomnienia z dzieciństwa – latem 1945 roku jako trzynastolatek
przyjechał do Olsztyna towarowym pociągiem. Była to jedna z jego
pierwszych samodzielnych wypraw w życiu. Przyjechał do cioci na wakacje.
Nigdzie nie opisał tej wizyty, od niego wiem, że jej śladu można szukać
w zdaniu z „Buszu po polsku”: „Gdzieś latem [1945] ciotka, która cudem
ocalała z powstania warszawskiego przywiozła do nas na wieś urodzonego w
czasie powstania syna – Andrzeja”. Malec został oddany rodzicom
Ryszarda Kapuścińskiego, bo jego mama weszła w skład ekipy, która w
województwie olsztyńskim miała zakładać bankowość. – Ciocia przyjechała
do Olsztyna, zamieszkała w kamienicy niedaleko Dworca Zachodniego –
wspominał pan Ryszard. – Miasto było zrujnowane, ale nie martwiłem się
tym. Dla mnie wtedy najważniejsze było to, że ludzie, z którymi
pracowała ciocia, mieli półciężarówkę, steyra, i w weekendy jeździli na
wycieczki po okolicy. Pamiętam, że raz pojechaliśmy tym autem do Muzeum
Hindenburga do Olsztynka. Ogromny budynek wtedy prawie wcale nie był
zniszczony, tylko kilka bomb w niego trafiło, dało się oglądać
mozaiki… – opowiadał. Pamiętał tyle szczegółów, tyle kolorów, tyle
postaci, że ja też je widziałam…

Ryszard Kapuściński miał w Olsztynie i na Mazurach wielu innych
znajomych, przyjaciół, których nie sposób teraz wymienić. Wiem, jak
wielu czytelników czekało na jego książkę o rodzinnym Pińsku, na relację
z wyprawy szlakiem Malinowskiego, do której się przygotowywał…

Ja chłonęłam każdą jego radę i podpowiedź. Jak reporter powinien
patrzeć na świat, jak o nim opowiadać czytelnikom. Bez Pana Ryszarda nie
byłabym dziennikarzem i nie dostałabym w grudniu Grand Pressa za
reportaż. Dziękuję Bogu, że jeszcze zdążył się z tego ucieszyć i
zobaczyć, że nie stracił dla mnie czasu. A radował się z tej nagrody
bardziej niż ja.