Laboratorium polityczne

Autor: Ryszard Malik
źródło: Rzeczpospolita
data publikacji: 1997-01-01

Czy wydarzenia rozgrywające się w Zairze rzeczywiście są takie ważne? Nagle Afryka jest znowu na pierwszych stronach gazet, wszyscy analizują sytuację…

RYSZARD KAPUŚCIŃSKI: Niewątpliwie tak. Jest to ważne wydarzenie z kilku względów. Konflikt w Zairze jest dziś jednym z największych na naszej planecie. Ale jeśli chodzi o samą Afrykę, jest to wyraźne zakończenie epoki zimnej wojny. Okres zimnej wojny na tym kontynencie przebiegał bardzo dramatycznie. Dziś to, co sobie wówczas wyobrażano, wydaje się dziwne. Ale w okresie dekolonizacji, walki o niepodległość, nie znając dobrze Afryki, zakładano, że procesy tam zachodzące mogą stać się zalążkiem wielkiego konfliktu między mocarstwami, że może wybuchnąć tam trzecia wojna światowa. Pamiętam, że kiedy w 1960 roku po raz pierwszy jechałem do Konga (dziś Zairu), w ówczesnej prasie światowej pisano o wielkim niebezpieczeństwie, jakie może wiązać się z konfliktem w tym państwie. Panowała nerwowa atmosfera, do akcji włączyła się Organizacja Narodów Zjednoczonych. Obawiano się najgorszego. Afryka kojarzyła się z czymś niebezpiecznym i niepewnym. W sumie spowodowało to, że w ten wiszący w powietrzu konflikt włączyły się Stany Zjednoczone i Związek Radziecki, a nawet Chiny.

I właśnie na tej fali niepokoju wyrósł Mobutu. Był on właściwie nikomu nie znanym człowiekiem, wcześniej był sierżantem armii kolonialnej (do 1960 roku Kongo było kolonią belgijską). Kiedy Patrice Lumumba (pierwszy premier) ogłosił niepodległość Konga i wystąpił z bardzo radykalnymi hasłami, kiedy dał się poznać jako człowiek bardzo zapalczywy, ambitny, który mówi, że pójdzie dalej – a na dodatek w Kongu pojawia się wielu Rosjan – Amerykanie zaczynają szukać swego człowieka. Mają powody. Nie wiedzą, jak dalej potoczą się losy Konga, państwa doskonale położonego strategicznie, dysponującego wieloma bogactwami naturalnymi, trzeciego pod względem obszaru kraju Afryki. Zachód boi się zdecydowanego na wszystko Lumumby. Politycy zachodni szukają kogoś, na kim można by się oprzeć. Najpierw pojawia się niejaki Adula, ale jest to tylko urzędnik, biurokrata, którego ta rola przerasta. W takiej sytuacji jak zwykle sięga się po armię. Jednym z liderów wojska jest Joseph Mobutu. Człowiek, jak już mówiłem, który z sierżanta awansował na generała. W armii kongijskiej nie było oficerów, wcześniej stanowiska te obsadzali Belgowie, ale oni po ogłoszeniu niepodległości opuścili ten kraj. Ludzie robili wtedy błyskawiczne kariery. Przykładem jednej z nich jest sukces Mobutu.

W 1965 roku w wyniku zamachu stanu Mobutu przejmuje władzę w państwie i formalnie do dziś jest dyktatorem. Zachód zachowuje się wobec Afryki, wobec Zairu dwuznacznie. Z jednej strony chce mieć kontrolę nad tym, co się dzieje na tym kontynencie, z drugiej nie ma żadnej koncepcji, co robić z Afryką. I mamy przez prawie 30 lat do czynienia ze stanem trudnym do zdefiniowania. Właściwie martwym okresem, kiedy właściwie nic się dzieje. Jest zastój. Wszyscy na coś czekają.

Czyli, że zmiany, jakie dziś obserwujemy w Afryce, są związane z zakończeniem zimnej wojny. Amerykanie po uregulowaniu swoich problemów z Rosją, po zakończeniu budowania nowych struktur bezpieczeństwa w Europie teraz dopiero zabierają się do porządkowania Afryki, do wypełniania tej czarnej dziury, jaką był ten kontynent w polityce globalnej…

Proces zmian zaczął się wraz z końcem zimnej wojny, wraz z wycofaniem się z Afryki Rosjan, wraz ze zniknięciem z tego kontynentu wszystkich podziałów wynikłych z rywalizacji mocarstw. Zaczęły się pozytywne procesy, zaczęto odchodzić od jednopartyjnych systemów, wprowadzono nowe konstytucje, bardziej demokratyczne, rządy stały się otwarte na zmiany. Poza tym w Afryce doszła do władzy zupełnie nowa generacja polityków. Następują zmiany w elitach politycznych. Ludzie związani z okresem zimnej wojny ustępują pola młodszym, kształconym na uniwersytetach afrykańskich, rozumiejących lepiej swoje afrykańskie korzenie, w przeciwieństwie do poprzedników, którzy uczyli się w wyższych szkołach na Zachodzie, w Paryżu, Londynie, Rzymie. W tej chwili poza Mobutu nie ma właściwie polityka u władzy z tamtej epoki. Albo umarli, jak prezydent Wybrzeża Kości Słoniowej, albo się wycofali, jak Julius Nyerere z Tanzanii, czy zostali odsunięci od władzy, jak Siad Barre w Somalii. W tej sytuacji dziwolągiem nie z tej epoki jest Mobutu.

Ale nadal jest u władzy…

To tylko kwestia czasu. Wydarzenia w Zairze to nie tylko wyznaczenie pewnej cezury czasowej – końca zimnej wojny – to przykład innego zjawiska, jakie obserwujemy w świecie, nie tylko w Zairze, kryzysu państwa narodowego. W wielu państwach świata można dziś dostrzec, że tradycyjna koncepcja państwa centralnie rządzonego przechodzi bardzo silny kryzys. Nawet w Europie szereg państw się rozpadło: Czechosłowacja, Jugosławia, Związek Radziecki. Problemy tego typu mają Włochy, Belgia, Hiszpania. Ze szczególnym nasileniem ten kryzys przebiega jednak w Afryce, gdzie państwo zawsze było słabe, bo nie miało tradycji, bo trwało niespełna 30 – 40 lat. Rozpadła się Somalia, Liberia, bliski rozpadu jest Czad, słabymi państwami są Angola, Mozambik. Takich państw w Afryce jest więcej. Ten proces się nasila. Od dawna także i ten kryzys trawił Zair. Państwo to istniało sztucznie, bez komunikacji, bez łączności. Na tym wielkim obszarze w rzeczywistości istniały struktury federalne, oparte albo na silnej grupie etnicznej, albo terytorium. Teraz ten kryzys państwa postkolonialnego uwidocznił się tym bardziej.

To chyba nie jest dobre dla całej Afryki, taki właśnie przykład…

Tego na razie nie wiemy. Trzecim powodem, dla którego to, co dzieje się dziś w Zairze, jest ważne, to przejaw konfrontacji – która na tym kontynencie toczy się od 100 lat – między światem anglojęzycznym i frankojęzycznym. To jest stara rywalizacja. Ponad sto lat temu doszło do zbrojnego starcia

francusko-angielskiego w Faszodzie. Francja musiała wtedy ustąpić. Ale obie strony przejawiały w swych poczynaniach chęć przeprowadzenia przez całą Afrykę korytarza swoich posiadłości. I tak Anglicy zawsze dążyli, aby oś ich kolonii biegła od Kairu do Kapsztadu, Francuzi zaś widzieli ją od Dakaru do Madagaskaru. Te ambicje obu państw, ich interesy zawsze się krzyżowały. Skończyło się to podziałem Afryki na słynnym kongresie w Berlinie, ale mimo wszystko ta konkurencja nigdy się nie skończyła. I paradoksalnie ścieranie się interesów trwa pod dziś dzień. Szczególnie dotyczy to Francji, gdzie rozbudowana biurokracja kolonialna jeszcze dziś ma swoje interesy w Afryce. Mit francuskiej Afryki był i jest nadal podtrzymywany przez władze w Paryżu. Do ponownego starcia doszło w Zairze. Tym razem jest to konfrontacja na linii Paryż – Waszyngton.

Prasa francuska, co ciekawe, widzi jeszcze, że rzecz dotyczy nie tylko różnic w interesach, ale także walki na polu kulturowym i językowym. Dlatego, że przywódca powstańców Laurent-Desire Kabila jest związany silnymi więziami personalnymi z prezydentem Ugandy Yoveri Musevenim, jak i z wiceprezydentem Rwandy gen. Paulem Kagame. Mówi w kraju frankofońskim po angielsku i skończył amerykańską akademię wojskową. Do tego kręgu ludzi, preferujących język i kulturę anglosaską, należy Kabila. Oni się dobrze znają od dawna, zawsze współpracowali ze sobą. Dziś to, co się dzieje, jest ich tryumfem. Z tą różnicą, że miejsce Anglii, która jest zajęta swoimi wewnętrznymi problemami i w sprawy afrykańskie się nie angażuje, zajęły Stany Zjednoczone. Jest to fenomen, dlatego, że do tej pory obecność amerykańska nigdy nie była tak widoczna w Afryce jak teraz. Ameryka przez długi czas trzymała się z daleka od spraw afrykańskich.

Dlaczego robi to teraz?

Po wycofaniu się Rosjan, całkowitym braku zainteresowania ze strony Wielkiej Brytanii w Afryce wytworzyła się pustka. Amerykanie, którzy załatwili gdzie indziej swoje sprawy, wchodzą dziś do Afryki. Robią to na kilku szczeblach. Politycznie odpowiada za to Departament Stanu, ale bardzo aktywne są tzw. organizacje pozarządowe, których w Afryce jest mnóstwo. Są wreszcie różne odmiany ruchów religijnych, sekt chrześcijańskich, też niesłychanie prężnych. Sporo dobrego robi Korpus Pokoju, w którym pracuje ochotniczo wielu młodych Amerykanów. Razem daje to znaczącą obecność. Do tego dochodzi jeszcze zainteresowanie ekonomiczne. Amerykańskie firmy odkrywają Afrykę. Nie mówię o interesach naftowych, w Nigerii czy w Angoli, ale o ostatniej umowie zawartej między powstańcami Kabili a amerykańskim koncernem American Mineral Fields w Lubumbaszi. Jest ona warta miliard dolarów. To nie jest tylko symboliczne opowiedzenie się za Kabilą, ale uznanie go za gwaranta stabilizacji w Zairze.

To jest coś nowego dla Afryki. Opuszczony, zadłużony kontynent stał się przedmiotem zainteresowania ze strony jedynego dziś mocarstwa, które jest gotowe zaangażować tam swoje środki, ludzi i ruszyć ten wyłączony z życia międzynarodowego kontynent. To wszystko oznacza, że wchodzimy w erę postpostkolonialną.

Czy to oznacza, że wchodzimy pozytywnie ?

Po pierwsze pozytywne jest to, że nie ma już zimnej wojny. Po drugie jest pewna szansa udzielenie wsparcia finansowego, którego Afryka potrzebuje i bez którego nie ma możliwości wyjścia z kryzysu. Jedynymi instytucjami, które choćby w części mogą te oczekiwania zaspokoić, są Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy, obie kontrolowane przez kapitał amerykański. To jest dziś ważne, bo młoda burżuazja afrykańska rozumie, że w jej interesie należy związanie się z tymi instytucjami. Wie też, że stare mocarstwa kolonialne – Francja, Wielka Brytania czy Belgia – nie mają pieniędzy, bo same mają problemy, i że z tej strony nie ma już czego oczekiwać. Młoda burżuazja wiąże swoją przyszłość z Bankiem Światowym i MFW, które symbolizują USA.

Czy dobrze rozumiem, że nastąpiła zbieżność interesów a zarazem przesunięcie zainteresowania nowych elit afrykańskich w kierunku Ameryki?

W zeszłym roku, kiedy jeździłem po Afryce Zachodniej, dawnych koloniach Francji, zauważyłem wielką zmianę. Dwadzieścia lat temu każdy urzędnik, student, uczeń mówił po francusku, to było naturalne. Teraz równie biegle mówią po angielsku. Pytałem, dlaczego się uczycie angielskiego. Odpowiadali bez zażenowania – dwadzieścia lat temu panami byli Francuzi, dziś panem jest Bank Światowy, a tam mówi się po angielsku. To jest przykład wielkiej zmiany, jaka dokonuje się wśród średniej klasy afrykańskiej. Ona orientuje się, że kapitał międzynarodowy jest w rękach amerykańskich i dobrze jest znać język, w którym mówią bankierzy.

Jeszcze coś istotnego, gdy idzie o Zair i nie tylko. Wskutek braku łączności, komunikacji wytworzyła się regionalna czy federalna struktura władzy. Państwa afrykańskie, takie jak Zair, mogą i chcą korzystać w tej mierze z rozwiązań prawnych i praktyki amerykańskiej. Afrykańskim warunkom geograficznym, historycznym i komunikacyjnym doskonale odpowiadają luźne federalne struktury. Szczególnie w Zairze, gdzie jest ponad 200 grup etnicznych. Z tych względów myślę, że cały ten proces, który obserwujemy w Zairze, jest niesłychanie ważny dla całej Afryki.

Istotną rolę – co chcę podkreślić – po raz pierwszy od wielu lat na kontynencie odgrywa prezydent RPA Nelson Mandela. Jego osoba budzi powszechny szacunek. Jest on największym obecnie przywódcą w Afryce. Kiedyś – wracając do przeszłości – takim uznaniem cieszył się cesarz Etiopii Hajle Selasje. Świadczy to także o roli, jaką zaczyna odgrywać Republika Południowej Afryki.

Między USA i RPA są jednak różnice interesów?

Zapewne tak, ale gdy chodzi o Zair, oba państwa mają taki sam interes: doprowadzanie do stabilizacji kontynentu, usunięcie pozostałości, gdziekolwiek one są, zimnej wojny. Wtedy dopiero będzie można korzystać z bogactw kontynentu, co leży zarówno w interesie ludzi biznesu z RPA, jak i z USA.

Jednak są między nimi spory, chodzi o ostatni kontrakt. Kabila wypędził z prowincji Szaba (Katanga) znany koncern De Beers, a zaakceptował Amerykanów.

W tej grze bierze udział wielu aktorów, są i będą konflikty. Jednak, co istotne, to fakt, że wielkie koncerny są zgodne, że Afrykę należy zagospodarować, ożywić jej gospodarkę, tchnąć w nią nowe życie. Włączyć ją do organizmu światowej ekonomii. Aby tak się stało, w Afryce musi być zapewniona stabilizacja. Pokojowa rola Mandeli akurat w tym momencie jest zgodna z interesem Waszyngtonu. Oba państwa mają taki sam cel: zamknąć zły rozdział w historii Afryki i otworzyć nowy, pomyślny.

Jeśli dobrze pana rozumiem, trwa pewien proces, Zair jest w środku tych wydarzeń. Jaki będzie finał?

Zair zawsze był na pierwszej stronie. O losy Lumumby martwił się cały świat. Potem były tu liczne rebelie i secesje. Zawsze się coś działo. Zair był i jest laboratorium politycznym. Rozgrywały się tu wydarzenia ważne dla całego kontynentu. Tak jest i teraz. Kończy się wielka epoka Mobutu, zaczyna się nowa Kabili.

Jaka jest przyszłość tego kontynentu, nadal wlokącego się z tyłu za wszystkimi?

Trudno odpowiedzieć. W Afryce są 52 państwa, ponad 800 mln ludzi, setki narodów i języków, żyją wyznawcy wielu religii. Różne są też poziomy życia, inne drogi rozwojowe. Jest to kontynent bardzo zróżnicowany. Na pewno nie będzie też jednej formuły rozwiązań. Z procesu, jaki obserwujemy, wynika, że będzie mniej konfliktów, więcej stabilizacji i demokracji. Nie zabraknie trudności ekonomicznych. Aby ożywić gospodarkę Afryce są potrzebne pieniądze. Tam ich nie ma. Jeśli coś drgnie w jednym miejscu, niech to będzie Zair czy inny kraj; pojawi się szansa, że za nimi pójdą inne państwa. Afryka stanie na nogi, kiedy dostanie pieniądze z zewnątrz. Jeśli mówimy o ekonomii, to konkurentem dla USA będą Chiny.

Dlaczego Chiny?

Zalewają rynek tanim towarem. Zeszyty, T-shirty, tenisówki, latarki kosztują grosze. Wypierają firmy zachodnioeuropejskie, których produkty są za drogie na kieszeń Afrykańczyka. W przyszłości może dojść do powtórzenia się sytuacji sprzed kolonizacji Afryki przez Europejczyków, kiedy Afryka była silnie związana z Azją. Obok chińskich produktów w Afryce można też spotkać malezyjskie, tajwańskie, tajlandzkie i z innych krajów.

A jaka jest pozycja Afryki Północnej?

Ten region swoją aktywność kieruje w dwie strony. Bardzo silnie państwa Afryki Północnej są zaangażowane w basenie Morza Śródziemnego, gdzie szukają swego miejsca w związkach ekonomicznych z Europą. Kontynuują jednocześnie swoje związki sprzed wieków: handlowe, a zwłaszcza religijne z czarną Afryką. Islam jest nadal bardzo obecny w wielu krajach Afryki, a nawet się umacnia. Firmy handlowe z Egiptu, Libii, Maroka można spotkać na całym kontynencie.

Czy można powiedzieć, że coraz mniej do powiedzenia w Afryce ma Europa, że jest wypierana przez innych, że zajęta swoimi problemami wypadła z gry?

Niewątpliwie Europa, szczególnie b. państwa kolonialne, jak Francja, Belgia czy Anglia, mają wewnętrzne problemy i nie angażują się, nie mając środków, Afryce. Wielkim przegranym, moim zdaniem, jest Francja, która próbowała budować mit francusko-parysko-afrykański; wiele złego zrobiła polityka b. prezydenta Francoisa Mitterranda.

Dlaczego?

Był to człowiek, który za wszelką cenę chciał stworzyć idylliczny obraz współpracy Paryża z b. koloniami francuskimi. Francja popierała najgorsze dyktatury, ludzi mających wiele złego na sumieniu. A jedyną polityką było wysłanie spadochroniarzy w celu ratowania zagrożonego dyktatora. Taka polityka musiała się skończyć tak, jak się kończy dziś w Zairze. Paryż nie ma koncepcji. Francja po śmierci dyktatora Burundi w 1994 roku zaczęła tracić wpływy w całym regionie Wielkich Jezior. Teraz, jeśli straci Zair – a wszystko na to wskazuje – utraci cały region. Politycy francuscy zdają sobie z tego sprawę i to jest bardzo trudno Francuzom zaakceptować. Oskarżają o wszystko co złe Amerykanów. W Zairze, popierając do końca Mobutu, stawiają się z góry na przegranej pozycji. To, co dziś obserwujemy, jest początkiem końca pewnej epoki w polityce afrykańskiej Paryża, po przegranej Mobutu nic już nie będzie takie jak przedtem.

Wracając do generalnej tendencji, afrykańscy politycy, młoda generacja, podobnie jak biznesmeni, rozumieją, że minął czas starych kolonialnych powiązań, że odchodzi w przeszłość model współpracy, np. z Francją metropolią kolonialną, która w razie potrzeby ratowała dyktatora, albo przysyłając mu oddziały interwencyjne, albo pieniądze. Swoje miejsce w Afryce dostrzegły Stany Zjednoczone i ich polityka została zaakceptowana przez afrykańskie elity. Nastąpiła zatem zbieżność interesów. Co to oznacza dla przyszłości Afryki?

Jest to pozytywne zjawisko. Amerykanie proponują bowiem demokratyczne rozwiązania, wolny rynek, swobodny przepływ kapitału. Zresztą jest to moda obowiązująca w całym świecie. Nikt nie przyzna się dziś, że jest przeciw demokracji. W Afryce wydarzenia w Zairze oznaczają rozstanie się z starym modelem. Na pewno będą jeszcze konflikty, walki wewnętrzne. Ale nowi politycy, Kabila czy Etienne Tshisekedi, są politykami nowej generacji, mający bardzo afrykańskie podejście, widzący potrzebę zmian. Są przeciwieństwem Mobutu, złego, brutalnego dyktatora, niereformowalnego. Przykładami przywódców godnych naśladowania w Afryce są dziś Mandela i Museveni. Są to ludzie reprezentujący interesy swoje kraju, o czystych rękach, mający wizję przyszłości. A oni obaj popierają zmiany w Zairze.

Czy w czasie jednej ze swych afrykańskich wypraw spotkał pan Kabilę?

Kto wie. Może w Kisangani w 1961 roku, może w Dar es Saalam, czy w Nairobii, Kigali, czy Kampali. Żartuję sobie, ale być może nasze drogi się skrzyżowały, natomiast osobiście nigdy z nim nie rozmawiałem.

Rozmawiał Ryszard Malik