Autor:William Pike – dziennikarz z Ugandy
Źródło:Gazeta Wyborcza
Notował Wojciech Jagielski
Po raz pierwszy spotkałem Ryszarda Kapuścińskiego w 1986 r. w Kampali,
dokąd przyjechał zbierać materiały do swojej trzeciej książki mającej
zakończyć jego tryptyk o władzy. Bohaterem pierwszej, „Cesarza”, był
etiopski monarcha, drugiej, „Szachinszacha”, władca Iranu. Bohaterem
trzeciej części miał być nasz rodzimy, krwawy tyran Idi Amin, który
właśnie został obalony w Ugandzie. Wiem, że Kapuściński nigdy tej
książki jednak nie napisał.
Zanim poznałem Kapuścińskiego, wiele o nim, oczywiście, słyszałem.
Wiedziałem, że jako jeden z nielicznych cudzoziemskich dziennikarzy
przyjeżdżał do Ugandy, gdy rządził tu jeszcze Amin. Musiał być
człowiekiem odważnym, bo takie podróże w tamtych czasach do bezpiecznych
nie należały, a Amin i jego ludzie byli zdolni do każdej zbrodni.
Ryszard mieszkał u nas trzy tygodnie i przyznam, że z żoną nie mieliśmy
więcej już takiego gościa. Ani wcześniej, ani później. Najbardziej
porażała jego skromność i graniczące z obsesją starania, by swoją osobą
nie sprawiać nikomu najmniejszych kłopotów, nie zwracać na siebie
niczyjej uwagi. On, już wówczas będąc światowej sławy dziennikarzem i
pisarzem, zachowywał się jak ktoś zupełnie anonimowy.
Kto wie, czy właśnie ta anonimowość nie była najmocniejszą stroną, gdy z
Ryszarda Kapuścińskiego stawał się reporterem. Zachowując się tak
bardzo zwyczajnie, ośmielał do zwierzeń zwyczajnych ludzi. Wyjawiali mu
swoje historie, nie wstydzili się swoich marzeń, ukrytych pragnień,
słabości, do których typowemu dziennikarzowi, z jego pośpiechem i
wyniosłością, nigdy by się nie przyznali.
Kapuściński gadał z nimi godzinami. Z każdym, kto mu się napatoczył.
Policjantem, urzędnikiem na poczcie, ogrodnikiem. Ciągle z kimś
rozmawiał. Nie przeprowadzał, jak inni, wywiadów, tylko rozmawiał.
Ludzie mu ufali i lubili z nim rozmawiać, a on wszystkiego wciąż był
ciekaw i wypytywał o wszystko, o rzeczy dla innych dziennikarzy zupełnie
nieważne, drobiazgi składające się na ich życie. A to ono właśnie, to
zwyczajne życie, a nie polityczne salony i ich intrygi, było prawdą o
kraju i jego mieszkańcach.
Na północy Ugandy wciąż było niespokojnie, dochodziło do walk,
wybuchały bunty. Pewnego dnia pojechaliśmy razem do Soroti, gdzie
przedstawiciele władz i wojska rządowego mieli dobić z rebeliantami i
miejscową starszyzną ugody kończącej jedną z rebelii. Rozmowy toczyły
się na polanie pod wielkim drzewem.
Razem z innymi dziennikarzami przysłuchiwaliśmy się rokowaniom,
podpytywaliśmy negocjatorów o szczegóły, zabiegaliśmy o opinie,
oficjalne stanowiska. Pochłonięty notatkami nie zauważyłem nawet, że
Kapuściński gdzieś zniknął. Zauważyłem jego nieobecność, dopiero gdy
rozmowy pod drzewem zostały przerwane i trzeba było zbierać się do
drogi.
Odnalazłem go na głównej drodze, jak rozmawiał z żołnierzami z armii
rządowej. Powiedział, że nie chcąc przeszkadzać, odszedł na chwilę spod
drzewa negocjacji, by zapytać żołnierzy o nazwy miejscowości, gdzie
trwała rebelia. Zagadali się, żołnierze zaprosili go na herbatę do
uplecionego z liści szałasu. Skarżyli się, że od miesięcy oficerowie nie
wypłacają im żołdu, a pieniądze na żywność zabierają do swoich
kieszeni. Opowiedzieli też, jak doprowadzeni do głodu i desperacji
żołnierze w innych wioskach, żeby samemu przeżyć, łupią wieśniaków.
Podczas gdy my, pod drzewem, spędziliśmy pół dnia z rozmaitymi
dygnitarzami, wysłuchując niemających większego znaczenia politycznych
deklaracji, niezbędnych jednak, by zapełnić szpalty w naszych gazetach,
Kapuściński, gawędząc ze zwyczajnymi szeregowymi żołnierzami, poznawał
prawdziwe powody wojny.
I tak, przez całe lata, poznawał tę jego Afrykę, zbierając wiedzę u
zwyczajnych ludzi, którzy dla niego byli równie ważni, a niekiedy
ważniejsi niż prezydenci i ministrowie. A przynajmniej znali i wiedli
prawdziwsze od nich życie.