Kapuściński

Autor:Jerzy Pilch
Źródło:Dziennik

Widział wszystkie krajobrazy świata, ostatnie oglądał z okien szpitala
na Banacha; zaznał wszystkich klimatów, umarł w niespotykanie ciepłym
styczniu, w przeddzień pierwszych i jakże spóźnionych śniegów. Jakie są w
tym metafory – nie wiem – pisze w DZIENNIKU Jerzy Pilch.

On pewnie by wiedział, np. o śniegu albo mrozie umiał (w „Imperium”)
niezwykle pisać. Zawarty w jednym z rozdziałów tej książki obraz
tężejącej mroźnej syberyjskiej mgły, w której sylwetki przechodzących
wytyczają swym ciepłem osobne korytarze, jest nie do zapomnienia.
(Zawistni kąśliwcy, rzekomi posiadacze monopolu i patentu na pisanie o
Rosji snuli jadowite komentarze, że to są komiksowe ujęcia; Kapusta –
jak to on – wybaczył im od ręki, Bóg po pewnym czasie, ja nigdy).

Pisał wiersze, przywiązywał do tego pasma swej twórczości wielką wagę.
Przywiązywał wielką wagę do metafory. W bodaj najsławniejszej swojej
książce, w „Cesarzu”, metafora wyszła mu – tak jak dzieje się to w
przypadku całkowitego literackiego spełnienia – znakomicie. Wszystko w
tej książce jest realizmem i wszystko – znacznie bardziej za sprawą
języka niż egzotyki – szybuje z lekkością mowy symbolicznej.

W latach ostatnich, które – teraz niestety to wiemy – były latami
bilansu, szukał metafory świata; ściślej: szukał klucza do zagadki
świata. Wiedział, że świat jest tajemnicą, chaosem, chińszczyzną. W
„Podróżach z Herodotem” jest wymowny (teraz po Jego śmierci każdy akapit
nabiera szczególnej wymowy), właśnie „chiński” fragment: „W miarę jak
mijały dni zacząłem coraz bardziej traktować Wielki Mur jako Wielką
Metaforę. Otaczali mnie bowiem ludzie, z którymi nie mogłem się
porozumieć, otaczał mnie świat, którego nie mogłem przeniknąć. (…) Prasa
była tylko po chińsku, więc nic nie rozumiałem. Z początku prosiłem
kolegę Li o tłumaczenie, ale każdy artykuł w jego przekładzie zaczynał
się od słów: »Jak naucza przewodniczący Mao« albo »Idąc za wskazaniami
przewodniczącego Mao« itp., itd. Ale czy tak naprawdę było tam napisane,
skąd mogłem wiedzieć?

 Jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym był kolega Li, ale to
on właśnie był najszczelniejszą barierą. Na każdą prośbę o spotkanie, o
rozmowę, o podróż odpowiadał – przekażę to redakcji. Nigdy jednak potem
nie było odpowiedzi. Nie mogłem też wychodzić sam – kolega Li szedł ze
mną. Zresztą dokąd mogłem pójś? Do kogo? Nie znałem miasta, nie znałem
ludzi, nie miałem telefonu (miał go tylko kolega Li). Przede wszystkim
nie znałem języka. Fakt, że od razu na własną rękę zacząłem się go uczyć
sam. Próbowałem przedzierać się przez gąszcze hieroglifów i ideogramów,
aż zabrnąłem w zaułek bez wyjścia: była nim wieloznaczność znaku”.

Pewnie nie uważał, że „Chiny są wszędzie”, ale wszędzie była
wieloznaczność znaku, wieloznaczność znaku świata – rozkodowywał tę
wieloznaczność z zapałem nie artysty, a społecznika święcie wierzącego,
że jak ludzie zrozumieją świat – życie na tym świecie będzie lepsze.
Jakby w przekonaniu, że należy po sobie zostawić nie Wielką Metaforę,
ale Wielkie Wytłumaczenie, wolał w latach ostatnich stosować język
dyskursu niż obrazu. W dyskursie, owszem, był bardzo przekonywający, ale
rezygnując z obrazu – tracił. W obrazie, w czystym opisie, a raczej nie
w czystym, a w z założenia przychylnym opisie (dającym w ostatecznym
efekcie zupełną bezstronność) był mistrzem.

Wspomina się teraz Jego dobroć – istotnie był człowiekiem dobrym, z
dobroci brała się Jego odwaga i mądrość. Kto miał szczęście z nim się
zetknąć (a z racji jego otwartości miały takie szczęście całe rzesze),
ten wie, jak przychylnym był człowiekiem. Nieraz na granicy naiwności
była to przychylność – czeredy grafomanów, których nie był stanie
odegnać, żywiły się jego życzliwością.

Taki był po prostu – widząc świat i człowieka w całej komplikacji,
pozornie zdawał się nie widzieć złej strony człowieka, ciemnej strony
świata. Ten swoisty franciszkanizm dawał jego pisaniu niewiarygodnie
silną perspektywę. Kapuściński na dobrą sprawę o nikim źle nie pisał, w
zasadzie w jego prozie (wiem, że brzmi to ryzykownie) negatywnych (w
zamiarze autorskim) postaci nie ma – starał się zrozumieć wszystkich:
fanatyków, bolszewików, terrorystów, dyktatorów i popleczników
dyktatorów. (Skarga na towarzysza Li widoczna w przytoczonych linijkach
to jest akurat wyjątkowo – jak na autora „Hebanu” – czarna
emocjonalność). Cesarza opisuje w codziennym mrówczym trudzie, trud
cesarskiego dworu jeszcze bardziej jest mrówczo zapobiegliwy, każdy się
stara, każdy dba o codzienność – nie ma tu żadnych ocen i żadnej
ideologii – potworność wyświetla się tym wyraziściej.

Nie odpuszczał tej perspektywy w swych publicystycznych wywodach.
Wiadomo było na przykład, że w czasach ostatnich, w pierwszych latach
trzeciego tysiąclecia w kluczowej sprawie islamu i terroryzmu pomiędzy
poglądami Oriany Fallaci a poglądami Ryszarda Kapuścińskiego była
przepaść nieprzebyta, czeluść nieprzejrzana. Jeśli na globalne sprawy
istniały spojrzenia biegunowo różne, były to właśnie spojrzenia tej pary
nad-dziennikarzy. Ale Kapuściński wielokrotnie o tę różnicę, o ten spór
pytany zdawał się unikać sporu. Nie polemizował z Fallaci, nie
pokazywał jej mylnych założeń i krótkowzrocznych wniosków, nie obalał
jej tez – mówił krótko i jakby niechętnie, że się nie zgadza i obszernie
wykładał własne racje. Racje dobra. Racje zrozumienia. Racje pojednania
i racje nadziei. Zachowywał się tak, jakby na obalanie fałszywych i
podtrzymujących wrogość koncepcji szkoda było czasu. Wierzył, że
wyłożenie dobra jest lepsze. Był dobrym człowiekiem.

Późną wiosną 2001 w Teatrze Narodowym Jerzy Grzegorzewski szykował
intensywne i ekscentryczne przedstawienie oparte na „Giacomo Joyce”
Jamesa Joyce’a. Wyszły jakieś problemy z prawami autorskimi i do
premiery ostatecznie nie doszło. Odbyło się parę „prób” z udziałem
zaproszonych gości. Doskonale pamiętam ten „zakazany spektakl”,
niebywałe czerwcowe popołudnie, zmysłową malarskość scen, urodę aktorek,
tajemniczą aurę. Kapuściński w jasnoniebieskiej koszuli i wymiętej
letniej marynarce siedzi z przodu, potem po przedstawieniu rozmawia z
Grzegorzewskim. Trudno sobie wyobrazić parę twórców bardziej
sprzecznych, bardziej różnymi środkami wyrazu się posługujących,
bardziej odmiennie na wszystko patrzących. (Fallaci przy Grzegorzewskim
to była bliźniaczka Kapusty). A jednak Ci dwaj stoją i gadają z
najwyższym przejęciem. Obaj w świetnej formie. Jest upalny czerwcowy
zmierzch. Grzegorzewski coś tłumaczy, Kapuściński się uśmiecha. Prawie
jednakowym ruchem unoszą dłonie.