Jądro ciemności

Autor: R. Kapuściński w rozmowie z Weroniką Kostyrko i Wojciechem Jagielskim
źródło: Gazeta Wyborcza
data publikacji: 1996-11-16
——————————————————————–

„GAZETA”: Europa znowu staje bezradna wobec tragedii Afryki. Z telewizyjnych ekranów wdzierają się do naszych domów wynędzniali tułacze i wymachujący karabinami żołnierze o nieprzytomnych oczach. Świat obiegają zdjęcia: okaleczona maczetami głowa Ruandyjczyka, sęp czyhający nad umierającym z głodu sudańskim dzieckiem. Czy można pomóc Afryki?

RYSZARD Kapuściński: Reporterskie relacje z Afryki są wyrwane z kontekstu i przez to zupełnie niezrozumiałe. Trzeci Świat pokazuje się nam od strony horroru, potworności, a więc z takiej strony, którą można efektownie sfotografować. Nikt nie stara się zrozumieć, a potem wyjaśnić, dlaczego raptem milion ludzi rusza w desperacką wędrówkę. Dokonuje się niedopuszczalnych uogólnień, które umacniają tylko stereotyp Afryki jako kontynent barbarzyńców. A przecież Ruanda, Zair czy Liberia są przypadkiem skrajnym. Ruandyjska tragedia dotyczy mniej niż jednej setnej ludności Afryki. Większość z 52 afrykańskich państw, mimo ich nędzy, należy uznać za stabilne.

Afryka jest kontynentem zróżnicowanym tak samo jak Europa. Protestowalibyśmy, gdyby na nasz kontynent spoglądano wyłącznie przez pryzmat wojny bałkańskiej, tyranii hitlerowskiej czy stalinowskiej. Nie widzimy jednak nic zdrożnego, by całą Afrykę utożsamiać z ruandyjskimi rzeziami czy dyktatorami takimi jak ldi Amin Dada czy Jean-Bedel Bokassa. Takie uogólnienia są fałszem, zaprawionym w dodatku rasistowskim podtekstem.

Chyba nie chodzi o złą wolę, ale o zwykłą ignorancję.

-To postawa ignorancka, która umacnia nasze stereotypy, nie zadaje sobie wysiłku ich przezwyciężenia. A szkoda, bo w Afryce, właśnie w Ruandzie i Zairze, jak w lustrze możemy znaleźć odbicie najważniejszych problemów świata końca XX wieku. Nieszczęściem nie są bowiem lokalne klęski głodu czy epidemie. Tym jest stosunkowo łatwo zaradzić, wysyłając samoloty z żywnością czy lekarstwami. Rzeczywistym problemem Trzeciego Świata, całego świata, jest po prostu bieda. Trzy czwarte ludzkości żyje w niedostatku.

Trudno sfotografować powszechną biedę.

-Świat zachodni nie lubi dotykać problemów, z którymi ludzkość nie jest w stanie się uporać, a jednym z nich jest powszechna bieda. Usuwa je z pola uwagi.

Dlaczego społeczność międzynarodowa nie potrafi znaleźć recepty na afrykańskie kłopoty?

-Świat przestał zajmować się Afryką. Przez 50 lat interesowano się tym kontynentem choćby dlatego, że stał się areną zimnej wojny. Wysyłano wojska do Afryki, by udowodnić wyższość nad globalnym wrogiem. Dziś nastąpił koniec świata bipolarnego. Po raz pierwszy od 500 lat, od czasów hiszpańskiej konkwisty, na całym świecie pozostało jedno tylko państwo zdolne do ogólnoplanetamej dominacji: to oczywiście Stany Zjednoczone. A społeczeństwo amerykańskie nie jest do tej globalnej roli przygotowane. Amerykanie nie widzą dziś potrzeby wysyłania swoich synów, by ginęli za Somalię, Zair, Sarajewo czy Kabul. To paraliżuje amerykański rząd.

Pod koniec wieku obserwujemy w całym świecie zachodnim, świecie nasilonej konsumpcji, zjawisko zamykania się w getcie. Proces zupełnie odwrotny do tego z końca XIX stulecia, gdy Europę cechowało dążenie do ekspansji. Jest wiele przyczyn współczesnego izolacjonizmu. Dzisiaj już nie obszar ani liczba terytoriów zależnych decyduje o międzynarodowej pozycji państwa, lecz potęga gospodarcza.

Zmieniły się też interesy gospodarcze. Z wyjątkiem Nigerii czy Gabonu w Afryce na południe od Sahary nie ma bogatych złóż ropy naftowej – jedynego surowca, o który Zachód gotów jest stoczyć każdą wojnę, bo bez ropy zachodnia technika i cywilizacja nie może istnieć. Pozostałe surowce, które niegdyś były bodźcem do podboju świata, straciły na atrakcyjności wraz z rozwojem syntetyków. Kauczuk jest tego najlepszym przykładem. Afryka przestała interesować Europę także jako rynek zbytu. Europejskie produkty są za drogie dla Afrykanina, który woli dziś towary chińskie czy tajskie.

Zachód interesuje dziś wyłącznie stabilizacja w Afryce. Gotów jest poprzeć każdy reżim, który ją zapewnia – awet jeśli ceną jest gwałcenie praw człowieka. Problem Afryki został scedowany na wyspecjalizowane organizacje zajmujące się uchodźcami, wyżywieniem, szczepieniami, ochroną roślin i wymierających gatunków zwierząt. W latach 50., 60., 70. działały na świecie ogromne instytuty teoretyczne, które próbowały znaleźć odpowiedź na problemy gnębiące Trzeci Świat. Potem zrezygnowano z myślenia o tym.

Afryka też nie zrobiła wiele, by pomóc samej sobie.

-Pamiętam wojnę domową w Zairze na początku lat 60. Wtedy przyjechali tam żołnierze z Etiopii Ghany, Maroka. Dziś Afrykanie mówią, że nie pojadą do Zairu. To świadczy o degradacji afrykańskich elit intelektualnych i politycznych. Pierwsze pokolenie przywódców niepodległej Afryki to byli iealiści i marzyciele; każdy z nich miał jakąś wizję Afryki, poczucie misji. Tacy byli Kwame Nkrumah, Patrice Lumumba, Julius Nyerere. Można im było zarzucać naiwność, manię wielkości, ale mieli przynajmniej czyste ręce. Oczywiście, wśród ojców niepodległej Afryki nie brakowało polityków skorumpowanych, ale generalnie rzecz biorąc byli to ludzie ideowi.

To pokolenie marzycieli zostało zmiecione na przełomie lat 60. i 70. przez falę wojskowych zamachów stanu. Była to Afryka epoki zimnej wojny i większość przewrotów dokonywała się z inspiracji, a przynajmniej za aprobatą Wschodu lub Zachodu. Jedynym kryterium oceny owych reżimów była ich lojalność wobec zagranicznych patronów. Następowała degradacja elit: pułkownik obalał profesora prawa, kapitan pułkownika, sierżant kapitana… Te wojskowe zamachy niesłychanie zbrutalizowały i skorumpowały afrykańskie życie polityczne. Marzenia zastąpiła walka o władzę. Rozum i moralność ustępowały miejsca prymitywnej sile.

Podczas licznych wojen etnicznych intelektualiści stali się zwierzyną łowną. Pierwszym celem pogromów, które trwają w Ruandzie i Burundi od 35 lat, byli intelektualiści i szerzej – inteligencja, a nawet po prostu ci, którzy umieli czytać i pisać. Mordowano potencjalnych przywódców. W 1972 roku, kiedy reżim Tutsi tłumił powstanie Hutu, wojsko przyjeżdżało do szkół, zabierało na ciężarówki nauczycieli, uczniów starszych klas i wiozło ich do lasu – na egzekucję. Potem w Ruandzie Hutu mordowali inteligencję Tutsi. Zlikwidowano całą warstwę inteligencji, dokonano wzajemnej eksterminacji. Ci nieliczni, którym udało się przeżyć, uciekali do Europy i Ameryki. Dziś niemal wszyscy wybitni afrykańscy intelektualiści mieszkają poza Afryką. Ci, którzy pozostali, myślą głównie o tym, jak załatwić sobie zagraniczny kontrakt czy stypendium.

Degradacja afrykańskich elit przyczyniła się do paraliżu Organizacji Jedności Afrykańskiej. Nie starcza ani pieniędzy, ani dobrej woli na podjęcie jakiejkolwiek międzynarodowej akcji. Dyktatorzy nie chcą wysyłać swoich armii za granicę w obawie, że bezbronni staną się łatwym celem spiskowców. Ich cała filozofia polityczna sprowadza się do trwania przy władzy. Wraz ze słabnięciem afrykańskich państw pojawił się fenomen miejscowych watażków, którzy wypełnili polityczną próżnię. Podstawą ich błyskotliwej kariery stała się niesłychana dostępność taniej broni i rekrutów do ich prywatnych armii. Watażkowie pojawili się zresztą pod koniec wieku nie tylko w Afryce, ale wszędzie tam, gdzie doszło do kryzysu struktur państwowych. Watażką był nie tylko Somalijczyk Mohammed Farah Aidid, ale także np. bośniacki Serb Mladić, Birmańczyk Khun Sa czy przywódca abchaskich separatystów Władysław Ardzinba. Ta nowo powstająca struktura władzy watażków dąży do rozsadzenia struktury tradycyjnych państw.

Broń stała się towarem łatwo dostępnym, a pieniądze zdobywa się przemycając diamenty, kość słoniową, narkotyki. Żołnierze watażków to pozbawieni zajęć nastolatkowie, których pełno w krajach Trzeciego Świata. Eksplozja demograficzna, kryzys gospodarczy, bezrobocie i nędza sprawiają, że miliony 16-letnich Afrykanów codziennie budzą się wiedząc, że nie mają nic do jedzenia ani nic do roboty. Przyłączają się do prywatnych armii nie tyle dla zarobku, ile dla jakiegokolwiek zajęcia.

Myślę, że obecny kryzys w Zairze wywołali właśnie miejscowi watażkowie, którzy widząc agonię państwa postanowili wykorzystać szansę stworzenia własnych imperiów. W Kiwu nigdy nie brakowało kopalni diamentów, na których można się nieźle dorobić.

Czy to, co dzieje się w Zairze, nie jest po prostu wojskową operacją rządzących w Ruandzie i Burundi Tutsi, którzy rękami swych zairskich rodaków – Banyamulenge -postanowili rozpędzić obozy dwóch milionów Huto, wśród których chronili się partyzanci? Trudno uwierzyć, by garstka uzbrojonych w kałasznikowy i moździerze rebeliantów pobiła zairską armię.

-Możliwe są różne scenariusze. Zairscy watażkowie szukali pretekstu do prowokacji i wy korzystali w tym celu armię ruandyjskich Hutu. Armię, a nie partyzantów. Pamiętajmy bowiem, że po wymordowaniu kilkuset tysięcy Tutsi w 1994 roku i po przegraniu wojny domowej z Ruandy do Zairu uciekła w komplecie armia rządowa. Całe państwo Hutu przeniosło się na drugi brzeg jeziora Kiwu – rząd, parlament, prefekci, wojsko, policja, sądy,

Wieśniacy, Hutu z Ruandy, robili to, co im kazali przywódcy – uciekali do Zairu. Uchodźcy byli potrzebni winnym ludobójstwa jako tarcze ochronne. Zbrodniarze schowali się za plecami kobiet i dzieci. Wiedziały o tym rządy Francji i Zairu, które pozwoliły armii ruandyjskich Hutu uciec i które przez następne dwa lata nie uczyniły nic, by ją rozbroić. A Hutu dokonywali ataków na stronę ruandyjską mordując świadków ich zbrodni. Na utrzymanie tego państwa ludobójców, pasożytniczego państwa bez ziemi, płaciliśmy także my – jako podatnicy opłacający ONZ, które z kolei żywiło tę przestępczą strukturę. Ponad milion dolarów dziennie szło na żywność dla uchodźców, ale niewielka część tych pieniędzy trafiała do potrzebujących, bo pomoc rozdzielali obozowi watażkowie. Gdy wieśniacy cierpieli biedę w obozach uchodźców, ich przywódcy budo- wali sobie marmurowe wille w Gomie i Bukavu.

Ci biedacy nie uciekają jednak z obozów, nie szukają lepszego losu.

-To niezwykły fenomen: we współczesnym świecie pojawiła się nowa warstwa społeczna – uchodźcy, najczęściej chłopi, którzy w gromadach uciekają ze swych wiosek. Odtąd żywi ich wspólnota międzynarodowa. W Afryce opuszczone pola natychmiast zarastają. Uchodźca nigdy nie wraca – nie tylko dlatego, że nie ma do czego, że się boi. W obozie ma pożywienie, marne, bo marne, ale zapewnione. Natomiast jego wieś może nawiedzić susza, pożar, powódź – tam nigdy nie jest pewien jutra. Ale przede wszystkim – obóz gwarantuje mu bezpieczeństwo.

Tak powstaje warstwa ludzi uzależnionych od pomocy, którzy już będą uchodźcami do końca życia. Uchodźca ma przecież przywileje: pomoc lekarską, szkołę, księdza, jakąś tam rozrywkę. Dostaje na miejscu wodę, po którą normalnie by musiał iść wiele kilometrów.

Nie jest wyobcowany?

-W obozie jest przecież cała jego wieś! Wygnanie w Afryce nie jest degradacją, często oznacza polepszenie statusu. Afrykańczyk łatwo wchodzi w sytuację uchodźcy. Europejczyk ma dużo do stracenia: bydło, gospodarstwo, maszyny, narzędzia. Afrykańczyk nie ma nic. Kobieta bierze miednicę, która jest jej podstawowym naczyniem, ładuje w nią trochę jedzenia, jakąś szmatę czy kawałek mydła, bierze dzieciaki za ręce i idzie. Ona nic nie zostawia. Tylko lepiankę. Za dwa dni zbuduje sobie taką samą w obozie.

Tragedią dla uchodźców może więc być to, co się wydarzyło ostatnio w Zairze – zniszczenie obozów.

-Tak, tułaczka jest tragedią. Trzeba pamiętać, że 80-90 proc. uchodźców to kobiety i dzieci. Współczesne wojny domowe w Afryce można zresztą rozpatrywać jako zbrojne konflikty między armiami młodych mężczyzn, których największymi ofiarami są kobiety i ich potomstwo.

Bardzo prawdopodobna jest teza, że partyzanci Banyarnulenge działają w porozumieniu z reżimami Tutsi z Burundi i Ruandy, dla których zairskie obozy uchodźców były śmiertelnym zagrożeniem. A tu nadarzyła się okazja do stworzenia buforowych stref bezpieczeństwa po drugiej stronie jeziora.

O co toczy się ta wojna?

-Koncentrując się ciągle na pogromie uchodźców, zapominamy o najważniejszym źródle afrykańskich konfliktów, o ich najgłębszej i najtrudniejszej do rozwiązania przyczynie – jest nią problem ziemi. Braku ziemi i walki o nią. Ruanda, Burundi, wschodni Zair należą w Afryce do terenów najżyźniejszych i dlatego najgęściej zaludnionych. Ludzie ściągali m przez wieki w poszukiwaniu pól i pastwisk. W ciągu tych wieków na terenach dzisiejszej Ruandy ukształtowała się społeczność o nazwie Banyaruanda. Społeczność ta, mająca wspólny język i kulturę, dzieliła się na dwie kasty – pasterskich, arystokratycznych Tutsi i kastę rolników -Hutu. Tutsi i Hutu to nie są plemiona, lecz kasty jednego, feudalnego społeczeństwa. Trochę przypomina to europejską szlachtę i chłopstwo.

Tutsi (15 proc. społeczeństwa) lepiej zorganizowani militarnie panowali nad kastą rolników, ich klientów i wasali – Hutu (85 proc. społeczeństwa). Bogactwem Tutsi są stada bydła, dla których potrzebują pastwisk. Zaczęli więc wypierać Hutu, którzy i bez tego cierpieli na brak ziemi, ponieważ w tym górzystym kraju gwałtowne deszcze tropikalne często zmywają ze stoków gór ziemie uprawne.

Dramat pogłębił się w drugiej połowie naszego wieku, kiedy nastąpiła eksplozja demograficzna: ludność Ruandy z 2,5 mln mieszkańców w 1960 r. wzrosła w ciągu zaledwie 30 lat do 7,5 mln! Wałka o ziemię, za poduszczeniem rodzimych i zagranicznych ekstremistów, przybrała formy krwawego i trwającego już blisko 40 lat konfliktu etnicznego. Jest on w rzeczywistości konfliktem dwóch klas: pasterskiej arystokracji rekrutującej się z części Tutsi i ubogich, niepiśmiennych Hutu oraz biednej części Tutsi kierowanych przez skorumpowaną biurokrację pokonanego reżimu generała Habyarimany, panującą de facto w obozach uchodźców z Ruandy.

Czy mamy czuć się odpowiedzialni za afrykańską biedę? Jak długo Zachód ma pomagać Afryce?

– Zachód ponosi winę za całą historię niewolnictwa, kolonializmu, postkolonializmu. To Zachód odpowiada za kształt niepodległej Afryki, za jej niepowodzenia. Porzucając Afrykę Europejczycy pozostawili tam nie rozwiązane problemy. Najgorzej wyglądała sytuacja w koloniach tych europejskich państw – Portugalii, Włoch, Belgii – które dawniej same były słabe, ale marzyły o koloniach bardziej ze względów prestiżowych niż gospodarczych. Polska też domagała się kolonii na Madagaskarze, w Angoli albo Liberii, funkcjonowała u nas Liga Morska i Kolonialna.

Te słabe europejskie państwa najpierw wysyłały do Afryki ludzi z marginesu społecznego, a nawet nędzarzy – widziałem białych portugalskich żebraków na ulicach Luandy. Potem zaś porzucały Afrykę w panice, zabierając ze sobą wszystko, co się dało, nie pozostawiając jej żadnej infrastruktury, żadnej kadry. Młode państwa często już w momencie swoich narodzin nie były przygotowane do życia. Powodowało to chaos, zamieszki, korupcję…

Anglicy z godnością pogodzili się z faktem, że przestają być kolonialnym mocarstwem. Francuzi natomiast nigdy nie przestali uważać Afryki za swą strefę wpływów. Dziś w hotelach byłych kolonii brytyjskich trudno dostać „The Times”, bez kłopotu można jednak kupić w kiosku „Le Monde”, „Figaro” czy „Liberation” w byłych koloniach francuskich.

Brak zainteresowania i niewiedza Zachodu, degradacja elit, powszechna bieda. Czy Afryka może sama podnieść się z tego kryzysu?

-W Afryce mamy do czynienia z kryzysem państwa postkolonialnego. Przeżyła się przyjęta w 1962 roku Karta Afryki, która sankcjonowała nienaruszalność afrykańskich granic, mimo że zostały one sztucznie wykreślone przez europejskich kolonizatorów. Trzy lata temu doszło do wydarzenia bezprecedensowego. Powstało 52. państwo afrykańskie – Erytrea, która oderwała się od Etiopii. O dezintegracji państwa można mówić w przypadku Somalii, Zairu, Angoli, Liberii, Sudanu; Wraz z upadkiem wielu postkolonialnych państw następuje odradzanie się struktur regionalnych: Zairskie prowincje Kiwu dzieli od stolicy Ruandy niespełna 200 km. Stolica Zairu odległa jest o półtora tysiąca kilometrów i w dodatku nie ma tam jak dojechać.

Czy Zair się rozpadnie?

-Mamy doświadczenie Somalii i Liberii. Państwo się rozpada, ale społeczność funkcjonuje – autobus jeździ, samolot ląduje i startuje, działa lokalna policja.

Afrykański klimat i warunki geograficzne sprawiły, że nigdy nie było tu dużych społeczności. Pierwotnie były to 20-30-osobowe bardzo mobilne grupy zbieraczy i myśliwych. Nawet tzw. afrykańskie imperia Songhajów czy Zulusów były raczej niefonnalnymi konfederacjami, płynnymi jak piaski Sahary, i w niewielkim stopniu przypominały to, co rozumiemy przez imperium. W dzisiejszej destrukcji jest jakaś konstrukcja.

Może to powrót do stanu sprzed kolonializmu?

-Odradzają się dawne stosunki, stare rynki, szlaki handlowe z XVI wieku. Niektóre kraje, jak Zimbabwe, Botswana, utrzymały się w granicach kolonialnych. Inne te granice rozsadziły. W Afryce stajemy wobec tysiąca różnych sytuacji. Nie ma jednolitego obrazu, nazwa „Afryka” jest umowna. Jednak już nigdy w Afryce nie będzie tak, jakby nie było kolonializmu. Kolonializm zostawił po sobie także dużo rzeczy dobrych: przede wszystkim język łączący te społeczności. Zostawił drogi, komunikację, powszechne szkolnictwo, szpitalnictwo. Odrzucając kolonializm jako system dominacji te społeczności się tego wszystkiego nie wyrzekną. Budowanie przyszłości Afryki to synteza różnych zdobyczy.

Migracje, szukanie ziemi, to naturalne procesy historii. Wojny o pastwiska zawsze się toczyły. Tymczasem cały rozwój cywilizacji afrykańskiej został powstrzymany przez ingerencje z zewnątrz. Dziś świat zachodni usiłuje zaprowadzić porządek w Afryce, a wojny muszą się w naturalny sposób wypalić. Raz przerwane, później się odnawiają.

-Konflikt jako regulacja problemów terytorialnych i majątkowych – walka o ziemię, pastwiska, bydło – był stałym elementem historii Afryki od tysięcy łat. W II połowie XX wieku nastąpił jednak przełom techniczny i demograficzny. Konflikty zrobiły się strasznie krwawe, bo bierze w nich udział dużo więcej ludzi. Ci ludzie, którzy dawniej walczyli strzałami, łukami, maczetami, walczą teraz bronią maszynową i artylerią.

Ci ludzie są nie tylko zabijani, ale w okropny sposób maltretowani. To umacnia stereotyp afrykańskiego dzikusa.

-Ludy, które się czują zagrożone, mają głębokie przekonanie, że zabicie nieprzyjaciela nie jest jeszcze jego likwidacją. Że póki istnieje ciało, duch żyje. I duch się może odrodzić, żeby się zemścić. Z drugiej strony u Hutu silne jest przekonanie, że nie ma śmierci naturalnej. Jeżeli ktoś ginie w mojej rodzinie, to został przez kogoś otruty. Trzeba więc szukać winnego.

To też jest oznaka słabości afrykańskich elit. Jeżeli społecznością kieruje czarownik czy prymitywny sołtys, nie może być inaczej, bo to jest świat, w którym on żyje.

-Niektóre społeczności afrykańskie bardzo niedawno nawiązały kontakt z zewnętrznym światem. Afryka Zachodnia to kilkaset łat kontaktów ze światem. Natomiast region Wielkich Jezior, a więc między innymi Ruanda, był bardzo od niego oddalony.

Jądro cienmości…

-Tak, Conrad umieścił swoją powieść właśnie w tym miejscu.

Czy obecny konflikt może się rozszerzyć? Walczą nie tylko Tutsi i Hutu, ale Ruanda, Burundi, Zair. W to wszystko wmieszana jest Uganda, a jak Uganda, to i Sudan, Tanzania… Czy może dojść do wojny kontynentalnej?

-Jestem bardziej optymistyczny. We współczesnym świecie, mimo istnienia wielu zbrojnych konfliktów, wyraźna jest tendencja do unikania kolejnej wielkiej wojny. Społeczność międzynarodowa dąży do izolowania konfliktu. Najlepszym przykładem jest Jugosławia. Jeśli wybucha konflikt, otacza się go kordonem sanitarnym. Nawet ta straszna wojna, która toczy się w Algierii, na sąsiednie kraje się nie przenosi. O ile jeszcze w pierwszej połowie naszego wieku lokalny incydent powodował wybuch światowej wojny, to dzisiaj nie wywołują międzynarodowych konfliktów o wiele większe incydenty.

Zabicie arcyksięcia nie wywołałoby dziś poważniejszych skutków…

-Raczej nie. Myślę, że ten mechanizm działa też w Afryce. Obecny konflikt będzie trwał, ale nie będzie się rozprzestrzeniał. Tutaj dochodzą jeszcze trudności komunikacyjne. We wschodnim Zairze ciężko dostać się nawet do następnej wioski.

To optymistyczna prognoza, ale z drugiej strony – pesymistyczna. Bo jeżeli konflikt się umiejscowi w tym odległym zakątku Afryki, nikt nic nie zrobi, żeby go rozwiązać. Czym może się to skończyć dla tego regionu?

-Trwałym zniszczeniem. To jest konflikt, którego bez interwencji z zewnątrz – ale interwencji humanitarnej, która nie miałaby na celu rozgrywania interesów, lecz położenie kresu wojnie – nie da się rozwiązać.

Czy powinniśmy więc zostawić Tutsi i Hutu ich własnemu losowi?

-Tę sprawę trzeba rozpatrywać w płaszczyźnie planetarnej solidarności, która jest dziś w wielkim kryzysie.

Ta idea pojawiła się w historii ludzkości nie tak dawno. Może po prostu poniosła porażkę?

-Ona może się rozwinąć w przyszłości. My ogarniamy tylko maleńki odcinek historii ludzkości. A przecież człowiek został ukształtowany dziesiątki tysięcy lat temu. Jego wrażliwość jest zdolna aktywizować się tylko wobec stosunkowo małej grupy, bo przez tysiące lat żyliśmy w małych grupach. Dzieci, rodzice, żona, kuzyni – to mobilizuje naszą wrażliwość. XIX wiek wprowadził nowy wymiar ludzkiej wrażliwości: wrażliwość narodową. Powstanie planetarnych środków łączności, komunikacji otworzyło teraz przed nami potrzebę wrażliwości planetarnej, do której nasza kultura jeszcze się nie przystosowała.

Może to przerasta możliwości człowieka?

-W nas jeszcze coś takiego nie istnieje, żeby przeciętny człowiek mógł się przejmować klęską głodu w Timorze. Nie mówię o jednostkach, które zawsze się znajdą, mówię o tych sześciu miliardach ludzi, którzy stanowią wspólnotę ziemską. Próbujmy to w sobie odnaleźć, wykształcić. To by było bardzo korzystne dla całej ludzkości, dla nas też.

Ale poza kwestią wrażliwości jest jeszcze powinność Europy wobec Afryki. Wiele niszczących procesów przyszło do Afryki razem z kolonializmem.

-W latach 80. XIX wieku Afryka zostaje podzielona, a już w 1960 roku wybucha niepodległość Afryki. Kolonializm trwał około 70 lat. Historycy są zgodni, że dla Afryki dużo gorszym nieszczęściem od kolonializmu był handel niewolnikami, który trwał ponad 300 lat. Grabienie Afryki z ludzi zaczęło się w wieku XVI, a trwało do początku XIX wieku. To nie tylko wyludniało i tak słabo zaludniony kontynent, ale spowodowało kompletny zastój gospodarczy. Afryka nie mogła się rozwinąć, bo najlepsi, najzdrowsi i najmłodsi byli wywożeni: z Afryki atlantyckiej do Europy i Ameryki, z Afryki Wschodniej do krajów arabskich.

Handel niewolnikami sprowadzał człowieka do tego samego co kauczuk, bawełna i złoto.

-Niżej jeszcze! Być zwierzęciem, na które się poluje – z tego doświadczenia wynika afrykański kompleks niższości.

Czy to poczucie degradacji także przyczyniło się do dzisiejszej bierności Afrykanów?

-Z psychologii człowieka skolonializowanego, podbitego, wzięło się widzenie całego świata w kategoriach rasowych. Handel niewolnikami odbywał się w dużo bardziej prymitywnych warunkach niż wyzysk kolonialny .Pierwsza epoka kolonializmu była bardzo brutalna, ale w XX wieku pojawiły się inwestycje, plany rozwojowe. Kolonializm przechodzi korzystną ewolucję aż do momentu, kiedy ustępuje – i to w większości wypadków dobrowolnie. Ocena kolonializmu musi być złożona, natomiast ocena handlu niewolnikami jest jednoznaczna: to okrucieństwo.

Ponosimy więc winę i choćby dlatego obowiązuje nas solidarność z Afryką.

-Społeczeństwa zachodnie są dziś dalekie od takiego myślenia. We wszystkich religiach i filozofiach społecznych podnoszono hasło miłości do bliźniego. Natomiast dzisiaj przeciwnie – nasila się zjawisko wzajemnej obcości, obojętności, egocentryzmu. Ludzie potrafią się zmobilizować do jakiejś konkretnej akcji, natomiast nie ma dziś żadnej filozofii, która by głosiła konieczność solidarności i pomocy w skali planetarnej.

Czy jednak w Afryce nie jest rozpowszechnione przekonanie, że prędzej czy później pomoc przyjdzie?

-Paternalistyczny stosunek Zachodu do słabszych i do biedniejszych społeczności spowodował, że elity Trzeciego Świata przyjęły postawę wyczekującą, żądaniową. Na Zachodzie toczą się dziś dyskusje o „mentalności pomocowej”, o jej psychologicznych skutkach. Jest grupa poważnych ludzi, którzy uważają, że udzielanie pomocy rodzi postawy żebracze. Są nawet i tacy, którzy uważają, że spadek zainteresowania Trzecim Światem pomoże wreszcie uruchomić tam inicjatywy wewnętrzne.

Czy muszą zginąć miliony ludzi, by stało się jasne, że Afrykańczycy muszą pomóc sobie sami? Czy można czekać?

-Człowiek indywidualny uczy się szybko. Społeczności wymagają czasu, bo uczą się tylko poprzez doświadczenie. Historia Zachodu jest naładowana zmianą, transformacją, co zmusza nasze społeczeństwa do szybszego uczenia się. W Afryce czas jest nie uregulowany zegarkiem. Tam nauka będzie wymagać ogromnie dużo czasu. To są społeczeństwa w znacznym stopniu niepiśmienne. Bez pisma nauka trwa dłużej, bo pamięć jest krótsza. Hutu często nie wiedzą, co było 30 lat temu, bo już nie żyją ludzie, którzy mogliby to opowiedzieć.

Odruchowo stosujemy miary europejskie do tamtych sytuacji, do tamtych społeczeństw. Dopiero w ostatnim półwieczu nauczyliśmy się, że żyjemy w świecie wielokulturowym. Różne społeczności rozwijają się w różnym tempie, mają różne skale wartości, ideały, różną wrażliwość.