
Autor:Adam Krzemiński
Źródło:Polityka
Nawet wtedy, gdy cały dziennikarski świat spieszył do niego z hołdami,
gdy był jednym z najpoważniejszych kandydatów do literackiej Nagrody
Nobla, Ryszard Kapuściński pozostał człowiekiem skromnym i życzliwym. A
przecież to właśnie on – chłopak z Pińska i dziennikarz z PRL – znalazł
ten kamień filozoficzny, który lepiej pozwala uchwycić wyzwania początku
XXI w.
Nie narzucał się ze swą ogromną wiedzą i doświadczeniem, nie
przyćmiewał. Mógł nawet sprawiać wrażenie nieśmiałego, gdy zaproszony do
Nowego Jorku, Paryża czy Berlina na najbardziej prestiżowe dyskusje, z
lekko ironicznym uśmiechem słuchał kwiecistych tyrad prominentnych
kolegów. Sam mówił mało, ale precyzyjnie, o nowej wędrówce ludów i o
nędzy na świecie, przenikaniu kultur i upadku mediów, o tym, że Trzeci
Świat jest w każdym z nas, i o tym, że tylko prowincjusz jest prawdziwym
obywatelem świata.
W XX w. było wielu wielkich reporterów-pisarzy, Egon Erwin Kisch,
Curzio Malaparte, Ernest Hemingway, Gabriel Garcia Márquez. Jednak to
Kapuściński słusznie jest nazywany reporterem stulecia, ponieważ to on
uchwycił i opisał świat daleko wykraczający poza europejską czy
amerykańską wyspę dobrobytu. Nie był kronikarzem dwóch wielkich wojen
białych ludzi, późniejszej równowagi strachu wzdłuż żelaznej kurtyny
przecinającej Europę czy kolejnych rewolt w bloku radzieckim.
Europejskim epicentrum zimnej wojny zajmowali się inni. Natomiast
Ryszard pół wieku temu ruszył ku peryferiom – do tego niejasnego
Trzeciego Świata, który po samobójstwie Europy w drugiej wojnie
światowej dopiero dobijał się własnej tożsamości.
Jednym z kryształków tego kamienia filozoficznego Ryszarda było
niewątpliwie jego polskie doświadczenie i biografia jego pokolenia.
Urodził się w 1932 r. na kresach ówczesnej Rzeczpospolitej w rodzinie
nauczycielskiej. Miał siedem lat, gdy armia radziecka weszła do
wschodniej Polski i zniszczyła jego dziecięcy świat przenikających się
różnych kultur. W „Imperium” opisał, jak po raz pierwszy przeżył
zderzenie cywilizacji. Po włączeniu Pińska do ZSRR radzieccy
artylerzyści co dzień kilkoma strzałami burzyli pińską kolegiatę.
Po aresztowaniu ojca matka ucieka z dzieckiem furmanką do Lwowa, a
potem dalej do Generalnego Gubernatorstwa. Dla chłopca wypędzenie z
małej ojczyzny nakłada się na szok cywilizacyjny – pierwszy raz jedzie
koleją, pierwszy raz widzi tramwaj. I nagi terror. Po dokonanej przez
Niemców publicznej masakrze służy do mszy jako ministrant. I chce zostać
księdzem.
Ryszard często powtarzał, że to właśnie ten prowincjonalny Pińsk, ta
nędza Kresów, równoczesne przenikanie i zderzenie kultur oraz wojenna
ucieczka od jednej katastrofy ku drugiej rozbudziły w nim nienasyconą
ciekawość Trzeciego Świata. Nigdy nie stał się światowcem, choć pod
koniec życia zapraszano go do najbardziej elitarnych klubów. Obywatelem
świata stał się dlatego, że był bieżeńcem, uciekinierem, wypędzonym,
Heimatvetriebener, retornado, pied noir, repatriantem – czy jak tam w
setkach języków nazywa się dziś ludzi siłą wyrwanych ze swej małej
ojczyzny.
Jak większość kresowiaków znalazł po wojnie ułomną przystań w PRL,
jedynej realnej Polsce pogruchotanej przez wojnę. Za młody był na to, by
należeć do pokolenia Kolumbów. Nie przechodził – jak choćby Tadeusz
Konwicki – dramatycznej drogi z AK do PPR. Natomiast jak wielu innych,
którym okupant odebrał możliwość chodzenia do normalnych szkół, gorliwie
się uczył. Historię studiował na UW u świetnych profesorów w czasie
najgorszego stalinizmu. Na prawdziwe – jak mawiał potem Miłosz –
„ukąszenie heglowskie” i stanie się pryszczatym ulubieńcem nowej władzy
był za młody. Ale i jego musiał porwać patos odbudowy kraju, rewolucji
społecznej, industrializacji i postępu. Starczyło na członkostwo w ZMP, a
potem w partii, z której odszedł w stanie wojennym.
Drugi kryształek filozoficzny, jaki pozostawił Kapuściński, to
precyzyjny, lapidarny język. Diebiutował jako poeta w 1949 r. niemal
równocześnie ze Zbigniewem Herbertem. Potem uważał, że jego wiersze były
nieszczególne, ale poezją interesował się przez całe życie, traktował
ją jako znakomitą wprawkę stylistyczną. Swe teksty pisał powoli,
starannie cyzelując zdania, w które włączał zarówno opis faktów, którymi
się zajmował, własne odczucia, jak i wiedzę zdobytą z nieprawdopodobnie
bogatych lektur. Kapuściński nie tylko pisał, ale i czytał, co wśród
dziennikarzy wcale nie jest takie częste. Czytał w kilku językach
wszystko, co mu wpadło w ręce. Herodot był jego głównym nauczycielem i
przewodnikiem, ale nie jedynym. Czytał filozofów i antropologów,
reportaże i powieści, wiersze i eseje. Nie popisywał się swą rozległą
wiedzą, ale misternie wplatał ją w swe teksty. I – gdy zapraszano go na
najróżniejsze podia – zawsze był znakomicie zorientowany, o czym mówią
partnerzy.
Trzeci kryształek Ryszarda to znakomite dziennikarstwo uczestniczące.
Zadebiutował w 1955 r. w „Sztandarze Młodych”. W atmosferze odwilży
pojechał do Nowej Huty, gdzie opisał żałosne warunki pracy robotników
tej sztandarowej budowy polskiego stalinizmu. Tekst kończył się
wezwaniem, że ludzie czekają tam na sprawiedliwość, że trzeba tam
jeździć i odsłaniać, co jest ukrywane, i trzeba odpowiadać na wiele
pytań. Ten moralny patos młodego reportera wywołał furię stalinowców,
ale też zmobilizował reformatorów w partii. Kapuścińskiemu groziło
wyrzucenie z pracy i represje, a skończyło się na nagrodzie i wyjeździe
za granicę. Nie wybrał wycieczki na Zachód, lecz mało komu znane „kraje
niezaangażowane”, jak się wówczas mówiło. W okresie polskiego
Października – 1956–1957 – bywał w Indiach, Pakistanie, Afganistanie,
Japonii i Chinach. Ale jego ziemią obiecaną stała się Afryka.
Wyjechał do niej jako korespondent „Polityki”, do której ściągnął go w
1958 r. Rakowski wraz z grupą reporterów, którzy nie pisywali
ideologicznych wstępniaków, lecz ruszyli w Polskę, by opisywać ludzi
takimi, jakimi są, a nie takimi, jakimi powinni być według zasad
socrealizmu. Natomiast Kapuściński ruszył do Afryki i z miejsca
zabłysnął reportażami z Konga, gdzie toczyła się wojna domowa o kopalnie
złota i o władzę, o afrykański socjalizm i o wpływy supermocarstw,
krwawe rywalizacje plemiennych watażków i „psów wojny” – białych
najemników.
Miał opisywać całą Czarną Afrykę, w której wciąż wybuchały kolejne
pucze, wojny i rewolucje. Więc z minimalnymi pieniędzmi jeździł
autostopem z jednego regionu do drugiego. Kilka razy ryzykował życiem,
chorował na malarię, stawał przed plutonem egzekucyjnym. I był skazany
na pomoc całkowicie obcych ludzi.
Afryka była dla Kapuścińskiego nie tylko drugą ojczyzną, ale i metaforą
Polski. Nie był tam białym sahibem mieszkającym w luksusowych hotelach,
zatrudniającym armię służących i tłumaczy. Musiał sam dogadać się z
miejscowymi, dotrzeć do informacji i nadać je teleksem do kraju pisząc
oszczędnie, bo każde słowo kosztuje. W odróżnieniu od ludzi z Europy
Zachodniej, Amerykanów, a nawet Rosjan, był mentalnie jednym z tubylców.
Pochodził z kraju, który sam jeszcze niedawno był kolonią trzech
europejskich mocarstw, krajem zacofanym, zniszczonym przez wojnę,
rozdzieranym pozostałościami straszliwej okupacji wojennej, absurdami
narzuconego ustroju i ograniczonej suwerenności. Nie przypadkiem swe
pierwsze reportaże afrykańskie Kapuściński wydał w 1962 r. równocześnie
ze swymi reportażami krajowymi, które zatytułował „Busz po polsku”. I my
jesteśmy Afrykanami…
Być może gdzieś w Rosji czy byłych krajach socjalistycznych jest
jeszcze ktoś, kto tak jak Kapuściński słuchał przemówień Nasera i
Nkrumaha czy osobiście poznał Salvadora Allende, Idi Amina, Che Guevarę i
Patrice Lumumbę, ale tylko Kapuściński tak już wówczas potrafił pisać o
Trzecim Świecie, że jego ówczesne książki, jak „Gdyby cała Afryka”
(1969), „Chrystus z karabinem na ramieniu” (1975) czy „Wojna futbolowa”
(1978), są czytane dziś, również na Zachodzie – jako źródło informacji
pozbawione anachronicznej dziś ideologii.
I wreszcie czwarty kryształ Ryszarda, ten, który uczynił go sławnym na
cały świat i postawił go wśród najlepszych pisarzy naszych czasów, to –
jak często podkreślają zagraniczni komentatorzy i tłumacze twórczości
Kapuścińskiego – „reportaż literacki”, ten mistrzowski gatunek
peerelowskiego dziennikarstwa, kojarzony nie tyko z „Cesarzem” i
„Szachinszachem”, ale i z reportażami Hanny Krall oraz całej plejady
wspaniałych reporterów lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
Drukowany w 1978 r. w warszawskiej „Kulturze” „Cesarz” był sensacją.
Czytaliśmy go jak przypowieść o naszej własnej rzeczywistości, tak jak
swego czasu opowiadania Kołakowskiego z królestwa Lajlonii. Tyle że ta
pisana siedemnastowieczną polszczyzną opowieść o dworze zgrzybiałego
dyktatora była reportażem z konkretnego kraju, Etiopii, i portretem
konkretnego władcy – Hajle Sellasje. Kiedyś leciałem z etiopskim
pisarzem, trochę narzekał, że obraz jego kraju był przerysowany – ale
potem się rozjaśnił. „Ale jakże to było napisane!”.
Jeszcze większe wrażenie sprawił wydany w 1982 r. „Szachinszach”. To
już była nasza własna historia, upadek autokratycznego
władcy-technokraty, tyle że rozgrywała się w Iranie, a jej bohaterem nie
był Gierek i polski papież, lecz szach Iranu i ajatollah Chomeini.
Kapuściński pokazywał, jak odgórna modernizacja narzucana
autokratycznie, nie wsparta państwem prawa, prowadzi do eksplozji. Ale i
wobec rewolucji islamskiej zachował rezerwę widząc, jak terror Savaku
został zastąpiony terrorem strażników rewolucji.
Obie książki przełożone na angielski zostały na Zachodzie przyjęte z
entuzjazmem. John Updike, Salman Rushdie, Susan Sontag wychwalali
precyzję reporterskiego oka, elegancję języka i nieprawdopodobną wiedzę.
Spraw polskich w latach osiemdziesiątych Kapuściński dotykał, jak
choćby w głośnym komentarzu w „Kulturze” we wrześniu 1980 r. o godności
strajkujących, ale na Polskę patrzył jakby z zewnątrz. Wciąż uciekał z
Polski. I wciąż do niej wracał, ale opłotkami. Nie opisał polskiego
przełomu solidarnościowego, ale na początku lat dziewięćdziesiątych
objechał rozpadający się Związek Radziecki. Nie napisał też książek o
Europie Zachodniej i północnej Ameryce, choć w latach
dziewięćdziesiątych bywał niezliczone razy w Nowym Jorku, Paryżu,
Londynie, a w Berlinie nawet spędził cały rok. Niemcy mieli cichą
nadzieję, że coś im powie o nich po zjednoczeniu, o zjednoczeniu Europy.
Ryszard przyglądał się Berlinowi, rozmawiał z ludźmi, udzielał
wywiadów, włączał swe rozważania o Niemczech, Polsce i Europie do
kolejnych tomów „Lapidariów”. O Europie nie można już napisać niczego
sensownego, tu każda wioska ma materiały dokumentalne spisane w kilku
językach. Tego nikt nie jest w stanie zebrać w sensowne całości… –
powiedział mi kiedyś w Berlinie będąc już myślami przy „Hebanie”. – Poza
tym rozejrzyj się po berlińskich ulicach, Afryka jest wszędzie…
I Pińsk jest wszędzie. Jak wielu wypędzonych, Ryszard ruszył w świat,
by znaleźć klucz do swych doświadczeń z dzieciństwa. Jego wielkim
marzeniem była książka o Pińsku, zbliżał się do niej, był w latach
dziewięćdziesiątych na Polesiu, ale książki o swej małej ojczyźnie już
nie zdążył napisać. Tak jak też nie zdążył napisać swej wielkiej syntezy
własnej wiedzy o świecie. Pozostawił kryształki „Lapidariów”, w których
jak w kalejdoskopie każdy może na chwilę obejrzeć tego Ducha Świata,
który objawił się Kapuścińskiemu.
Choć miał bardzo wyraziste poglądy, zupełnie nie pasowały do świata
Samuela Huntingtona, Oriany Fallaci czy Bernarda Lewisa. Nie godził się
na wizję zderzenia kultur. Mówił o ich ciągłym przenikaniu i
konieczności wczucia się w Innego. Empatia wobec odmiennych kultur jest
nakazem XXI w., mówił w wiedeńskich odczytach wydanych niedawno w
zbiorku „Ten Inny”. Krytykował upadek mediów i dramatyczną degradację
języka komunikacji publicznej.
Mimo że Sejm – jakże często widownia złego smaku, skażonego języka
ignorancji, neosarmackiej buty, gnuśności i zamknięcia na świat – uczcił
minutą milczenia jego śmierć, to Kapuściński był zaprzeczeniem ducha IV
Rzeczpospolitej i mentalności opancerzonej w narodowych granicach. Nie
tylko Herodot jest jego mistrzem, również Bronisław Malinowski, polski
antropolog, który był swoistym reporterem uczestniczącym i nigdy nie
klasyfikował kultur na gorsze i lepsze.
I takiego spojrzenia uczył młodych reporterów. Był i długo jeszcze
pozostanie dla nich niedoścignionym mistrzem i opiekunem. W Polsce
wpływy Kapuścińskiego można bez trudu znaleźć w reportażach Artura
Domosławskiego, entuzjasty alterglobalistów, w relacjach Wojciecha
Jagielskiego, który też wszystkiego, o czym pisze ze świata, musi
najpierw dotknąć, w prozie Ibrahima Kalwasa, a także w Andrzeja Stasiuka
opisach kresów brukselskiej Europy, tak drażniących i pociągających
zarazem licznych zachodnioeuropejskich czytelników. Bez Kapuścińskiego
pewnie nie znaleźliby tak łatwo własnego języka.
Bez Kapuścińskiego trudno też będzie odnaleźć się w świecie polskiej
inteligencji chowanej dziś przez prawicę w duchu wrogości i nieufności
wobec innych. Kapuściński przestrzegał wielokrotnie przed zamykaniem się
w nacjonalistycznych schematach i demonstracyjnym odmawianiem dialogu
ze światem zewnętrznym. Sam był klasycznym człowiekiem dialogu. Opisywał
rewolucje, ale sam rewolucjonistą nie był, był raczej romantycznym
oświeceniowcem czy oświeconym romantykiem. Nie bał się
postmodernistycznej dowolności, ale zarazem respektował wielkie
mechanizmy historii, nie zapominając o wewnętrznych prawach moralnych,
którym każdy powinien być wierny. Levinas, Gadamer, ale i Kant dobrze by
się czuli w jego towarzystwie.
Ryszard był prawdziwym autorytetem dla młodych, przyjaznym kolegą dla
nieco starszych i uroczym przyjacielem dla grona rówieśników. Skromny i
powściągliwy w sposobie bycia, nie wysuwał się na proscenium, ale to na
nim skupione były reflektory. Takim zapamiętamy go w „Polityce”, gdzie
miał wielu bliskich przyjaciół.
Był nazywany Herodotem naszych czasów. Po jego śmierci jeszcze bardziej
zimno i nieprzyjemnie robi się w IV Rzeczpospolitej. Po Miłoszu,
Herbercie, Lemie, Karolu Wojtyle odszedł kolejny z Wielkich. Żegnaj,
Ryśku, zostajemy sam na sam ze strażnikami narodowej rewolucji…