Goździki na śniegu

Autor:
Źródło:Rzeczpospolita

Słucham wypowiedzi przyjaciół Ryszarda i na dobrą sprawę
wszyscy mówimy to samo. Ryszard to człowiek kruchy i słaby, a
jednocześnie zachłannie chłonący świat, którego całej nędzy i bólu gotów
był doświadczyć na własnej skórze, nie bacząc na cenę, byle tylko
lepiej go zrozumieć

To literacki Mistrz i najwyższej próby intelektualista, Filozof, a
jednocześnie -jak powiedział jeden z jego przyjaciół -mędrzec, który do
końca zachował ciekawość dziecka. I bezmiar ciepła, szacunku dla każdego
człowieka. To ktoś, kto z Pigmejem z buszu czy rosyjskim mużykiem
zawsze będzie rozmawiał tak samo jak z królową brytyjską i laureatem
Nagrody Nobla. Częściej pytając i słuchając, niż próbując narzucić
własną wizję świata, poglądy i stanowisko. Swoje racje wykładał w
reportażach, w esejach, wykładach i wywiadach, ale nigdy, choćby jednym
zdaniem, nie pozwolił sobie nawet na cień sugestii, że tylko jego punkt
widzenia jest jedynie słuszny. Z kimkolwiek by rozmawiał…

Miałem szczęście, że los pozwolił mi poznać go bliżej. Najpierw była
zwykła znajomość ze Studium Dziennikarskiego, potem spotykaliśmy się w
PAP, którą odwiedzał nawet wówczas, gdy pracował już gdzie indziej.
Czasem wypiliśmy razem kawę lub plotkowaliśmy na korytarzu. No, może
jeszcze to, że w 1977 r., gdy byłem na stażu w Moskwie, a Ryszard
podróżował gdzieś po Związku Radzieckim, dostałem polecenie, aby go
odszukać i przekazać, że ma natychmiast wracać do kraju, bo właśnie w
Etiopii dokonuje się rewolucja, a władze w Addis Abebie dały zgodę na
jego akredytację. Udało się…

Zaprzyjaźniliśmy się kilka lat później. W drugiej połowie lat 80. oczy
świata były zwrócone na Moskwę. Był rok 1988 i pieriestrojka Gorbaczowa
wkraczała w decydującą, krytyczną fazę. Zaczynał się zmierzch Imperium i
Ryszard chciał to opisać. Znał Związek Radziecki. Z wczesnego
dzieciństwa, z Pińska, gdy we wrześniu 1939 r. miasto zostało zajęte
przez wojska sowieckie i musiał chodzić do stalinowskiej szkoły, a potem
uciekał z rodzicami do Warszawy. A także z późniejszych podróży,
których plonem był tom reportaży „Kirgiz schodzi z konia”. To bardzo
ważna książka. Pisał ją na przełomie lat 60. i 70., gdy obowiązywały
bardzo ostre zapisy cenzorskie, a te odnoszące się do Wielkiego Brata
były surowe w dwójnasób. Więc jeśli bez wstydu i zażenowania można ją
było wznowić po latach, bez zmian, w zupełnie innej rzeczywistości, to
jest to miernikiem wartości tej książki. Wiem, co mówię, bo czytałem
wiele reportaży o ZSRR z tamtych czasów. Część uległa zapomnieniu, a o
innych najchętniej zapomnieliby ich autorzy.

Ryszard przyjechał, aby opisać koniec tamtego świata. Zamieszkał u
mnie. Zjawiał się na miesiąc lub dwa, by wyruszyć w kolejną podróż do
krańców Imperium, potem jechał na kilka tygodni do kraju, znów wracał. I
tak przez dwa lata.

Z nieżyjącą już Iriną Szatunowską z miesięcznika „Łatińska Amierika”,
naszą przyjaciółką, pomagaliśmy mu organizować kolejne wyjazdy w
radziecki interior. Do Jakucka, Magadanu na Kołymie, a także na Kaukaz,
do Workuty oraz do Górskiego Karabachu toczącego krwawą wojnę z
Azerbajdżanem i do dziesiątków innych miejsc. Część z nich była ciągle
jeszcze niedostępna dla obywateli zagranicznych, a niektóre – jak
Karabach – całkowicie zamknięte. A jednak się udawało. Pomagała
akredytacja tymczasowego korespondenta, którą jakoś udało się wychodzić,
dobre kontakty w kasach dla dyplomatów, w których załatwiano bilety,
przymykając oko na brak niektórych pieczątek, albo – jak w przypadku
Karabachu – znajomość z Galiną Starowojtową, deputowaną z demokratycznej
opozycji. Zabrała Ryszarda przebranego za radzieckiego pilota do swego
służbowego samolotu i był chyba pierwszym dziennikarzem zagranicznym,
który tam dotarł…

Najbardziej pomagał cały łańcuszek ludzi dobrej woli. Ryszard unikał
hoteli. I nie tylko dlatego, że praktycznie cały pobyt finansował z
własnej kieszeni, a nawet szczycił się tym, że odkąd po wprowadzeniu
stanu wojennego wyrzucili go z tygodnika „Kultura”, był oficjalnie
bezrobotnym. Chodziło o coś więcej. Przekazywany przez przyjaciół do ich
przyjaciół i dalszych znajomych, mieszkał u nich, żył ich życiem, o
którym my, moskiewscy korespondenci zajęci nieustannym wyścigiem z
czasem i gorączką politycznych wydarzeń, mieliśmy mizerne pojęcie.
Wracał do Moskwy z kolejnej podróży i opowiadał: o tym, jak przez trzy
dni koczował na lotnisku w Omsku, żywiąc się jedynie waflami
cytrynowymi, bo niczego innego nie było; o obozach kołymskich, które po
raz pierwszy zobaczył; o tym, co mówią w”Atmodzie”, niezależnym piśmie
wydawanym przez łotewskich demokratów marzących o niepodległości dla
całej radzieckiej Pribałtiki i o swoim gospodarzu, górniku z Workuty, z
którym przez dziesięć dni zamienili tylko kilka słów. Pracował na nocną
zmianę. Przychodził rano i walił się w ubraniu spać, a wieczorem, kiedy z
kolei Ryszard wracał z miasta, wstawał i, nie przebierając się,
wychodził na kolejną szychtę…

Do Workuty Ryszard poleciał w środku zimy, by lepiej poznać Północ.
-Kiedy wylądowaliśmy -opowiadał – była już noc. Wiała purga. Cały świat
był zasypany śniegiem. Bez początku i końca. Kupiłem na lotnisku kilka
goździków. Chciałem jakoś uczcić pamięć tysięcy więźniów, którzy złożyli
kości w tym nieludzkim miejscu. Poszedłem kilkadziesiąt metrów w bok, w
noc. Wyjąłem goździki z gazety i rzuciłem w czarną przestrzeń. Było
dobrze poniżej 30 stopni, więc pewnie, zanim jeszcze opadły albo w
zderzeniu ze zmrożonym śniegiem rozsypały się na dziesiątki
kryształów…

I jak można było nie słuchać tych opowieści? Kiedyś zapytałem go:
Ryszard, a może byś chciał zrobić wywiad z prezydentem Gorbaczowem? To
można załatwić. -Chętnie – odpowiedział – ale nie wiem, czy by się
zgodził na rozmowę, bo ja chciałbym porozmawiać z nim nie o polityce,
ale o życiu, o miłości, o książkach, które czyta…

To była ta różnica perspektywy, z jakiej patrzyliśmy na otaczający nas
świat. Spotykaliśmy się wieczorem z Jurkiem Malczykiem, moim papowskim
partnerem, z nieżyjącym już Leonem Bójką, korespondentem „Gazety
Wyborczej”, i toczyliśmy długie spory o szansach radzieckiej opozycji
demokratycznej. Często bardzo gorące. Ryszard najczęściej uważnie się
przysłuchiwał i tylko od czasu do czasu dorzucał jakieś uwagi. Aby się
włączyć do rozmowy, musiał być czymś bardzo poirytowany. Jeśli już się
zdarzyło, że z czymś kategorycznie się nie zgadzał, to nigdy nie było to
bezpośrednio adresowane do któregoś z nas. Raczej był to wywód, swego
rodzaju głośne myślenie, tak aby nikt z nas nie poczuł się urażony. I to
był cały Ryszard…

Przyglądałem się jego pracy. Wstawał koło szóstej rano i uczył się
rosyjskich słówek. Przywoził z podróży dziesiątki zeszytów i
karteluszków, na których ołówkiem notował jakieś słowa, hasła? – I to
wszystko. Nigdy nie używał magnetofonu ani nawet nie robił sążnistych
notatek. Ominęła go też rewolucja informatyczna. Do końca pisał na
maszynie, bo przecież – pytał – czy można napisać wiersz na komputerze?
-Najważniejsze jest to, co sam zapamiętałeś – przekonywał. Za to
kilogramami znosił tzw. tołste żurnały -literackie pismo „Nowyj Mir”,
którego redakcję regularnie odwiedzał i w którym pracował jego rosyjski
tłumacz Siergiej Łarin, „Znamia”, a przede wszystkim książki. O
prawosławiu, rosyjskich filozofach i o historii Rosji, bo – jak
przewidywał -po końcu Imperium to do tych tematów sięgną Rosjanie. Mówił
też, że trzeba przeczytać tysiące zdań, aby napisać to jedno, właściwe.
– Pierwsze zdanie książki – tłumaczył – jest najtrudniejsze. -Kiedy
pisałem „Cesarza” – opowiadał – zupełnie nie wiedziałem, jak zacząć.
Czas naglił. Pierwszy reportaż miałem już oddać do redakcji, a w głowie
ciągle była pustka. I wtedy, prawie że załamany, zacząłem od abecadła,
od pierwszych zdań „Elementarza”: To jest Ala. Ala ma kota. To jest
As… I dalej już poszło.

Za takimi opowieściami przepadała moja żona i jej przyjaciółki. Z
Bielajewa przyjeżdżała Basia Grelikowa, przychodziła Jola Malczykowa i
godzinami mogły plotkować z Ryszardem. O życiu, o gwiazdach teatru i
filmu, bliższych i dalszych znajomych. Nigdy nie słyszałem, aby o
kimkolwiek powiedział coś złego.

W 1991 r. już po sierpniowym puczu Janajewa, gdy zostałem
korespondentem „Rzeczpospolitej”, Ryszard po raz ostatni odwiedził mnie w
Moskwie. Wybraliśmy się do Ilino, aby zobaczyć, jak po przemianach żyje
głubinka – rosyjska prowincja. Pojechaliśmy samochodem, dwieście
kilometrów szosą wołokołamską na Rygę, do Toropca, a potem jeszcze sto, w
lewo, po oblodzonej drodze z koleinami wyjeżdżonymi przez kamazy.
Mieszkaliśmy u babci naszego rosyjskiego przyjaciela Dimy, w starym
drewnianym domu z klasyczną ruską pieczką. Połowa wsi wymarła, druga
była w ruinie. W dawnym kołchozowym sklepiku, chyba już ostatnim w
Rosji, można było kupić jakieś nie wiadomo do czego służące części
zamienne po 20 kopiejek za sztukę. Wieś ledwo żyła, ale telewizja już
była pełna reklam. „Twój kot kupowałby whiskas”, przekonywała po
rosyjsku piękna pani, ta sama co we Włoszech, w Niemczech i w Polsce, a w
świecie Ilino brzmiało to nierzeczywiście, surrealistycznie. Wieczorem
poszliśmy na przechadzkę do lasu szerokim traktem w stronę Wielkich
Łuków. Kiedyś podobno maszerowały tędy wojska Batorego, a my się
zastanawialiśmy, ile trzeba było mieć wyobraźni politycznej, ale także
geograficznej, aby podjąć się takiej wyprawy.

Już po jego powrocie z Rosji spotykaliśmy się regularnie przy okazji
każdego mojego przyjazdu do kraju. Zawsze musiałem mu zdać dokładnie
relację, jak stoją sprawy rosyjskie. Do końca się o to pytał. W 1992 r.
poprosiliśmy go z Blanką, aby trzymał do chrztu naszego młodszego syna
Pawła. Śmiał się. -Słuchaj, ale to znaczy, że będę musiał pójść do
spowiedzi. – Nie wiem, czy poszedł, ale chrzestnym został. Potem z Alą,
żoną, zawsze pamiętali o wszystkich urodzinach i imieninach Pawła, o
każdej Gwiazdce.

Już w kraju ustalił się pewien zwyczaj: kiedy tylko czas pozwolił, a
Ryszard był akurat w kraju, spotykaliśmy się u niego w domu przy
Prokuratorskiej na porannej kawie. Coraz rzadziej mówiliśmy o Rosji i
coraz częściej o tym, co w kraju. Z rosnącym niepokojem.

To nieprawda, że Ryszard unikał polskich tematów. Ktoś powiedział, że
„światem tłumaczył Polskę” i chyba to najlepiej oddaje jego krytyczny
stosunek do tego, co się działo i dzieje w kraju. Do końca wierzył, że
Polskę trzeba wpisać w świat, że musimy wyjść z zaścianka, w którym
„straszni ludzie” to najostrzejszy epitet, jakiego używał pod adresem
naszych polityków i ideologów – zajęci wyłącznie sobą nawzajem okładają
się sztachetami. Polska demokracja – pisał w jednym z „Lapidariów” –
jest jak teatr, ze ścisłym podziałem na scenę i widownię. Są zmieniający
się, ale stale ci sami aktorzy oraz widzowie. Problem w tym, że między
obu tymi grupami nie było żadnego przepływu. A kiedy już pojawiły się
„nowe siły”, to okazały się jeszcze straszniejsze od tych, które
dotychczas obsadzały główne role…

Największą nadzieją – mówił -jest młode pokolenie; ci, którzy już znają
języki, wiedzą, że trzeba myć zęby i czyścić buty, którzy czują się
obywatelami świata… W ubiegłym roku po powrocie z Norwegii Ryszard
opowiadał: – To było coś niesamowitego -mówił. -Na mój wieczór autorski
przyszło kilkaset osób. Ale to byli już zupełnie inni ludzie niż ci,
którzy przychodzili dotąd. W połowie byli to Norwegowie, ale w połowie
Polacy, z nowej fali unijnej emigracji. Świetnie wykształceni, znający
języki, czytający. Oni wszędzie będą na swoim miejscu…

Rozmawialiśmy też wówczas o Nagrodzie Nobla. Po raz kolejny trzymałem
za Ryszarda kciuki. Pytałem: -nie czujesz dreszczu emocji? – Jasne, że
tak. Ale wiesz – dodał – jest wielu takich, sławniejszych ode mnie,
którzy zasługiwali na Nobla i nigdy go nie dostali. I prawie też nikt z
tych, którzy już zostali nim uhonorowani, potem niczego ważnego nie
napisał. Nie mieli czasu. Kiedy więc następnego dnia, gdy ogłoszono już
nazwisko laureata, zadzwoniłem do Ryszarda, powiedział najzupełniej
szczerze: odetchnąłem. Teraz dalej mogę pisać. Informację o tym, kto
dostał Nobla -opowiadał – przyniosła mi Ala, żona Ryszarda i jego dobra
dusza. Otworzyliśmy butelkę szampana i wypiliśmy za jego zdrowie…
Przypomniała mi się wówczas historia z Moskwy. Mój starszy syn Piotrek
przyniósł ze szkoły pałę. Blanka robiła mu wymówki i szukała wsparcia w
autorytecie Ryszarda. Ale się zawiodła. -Piotrek -powiedział -piątki,
szóstki, siódemki, to nie ma żadnego znaczenia. To się nie liczy. Bądź
dobrym człowiekiem, myśl, czytaj. To jest ważne… Wiem, że z Noblem
było podobnie…

Zastanawiam się teraz, co w Ryszardzie było ważniejsze: talent
literacki, dziennikarski czy Człowiek. Chyba jednak, a nawet
zdecydowanie, to drugie. Mógł to wszystko napisać, stworzyć to, co
stworzył, tylko dlatego, że był takim, jakim był: człowiekiem kruchym i
skromnym, a jednocześnie tak ciekawym świata, który najpierw chciał
zrozumieć, zanim spróbuje go opisać. A przede wszystkim dotknąć,
sprawdzić, przeżyć. Tyle razy przecież mówił: ważne jest to, czego sam
doświadczyłeś, ty tam byłeś, uczestniczyłeś i to jest twoje
najważniejsze świadectwo, którego nikt nie będzie wstanie podważyć.

Kilka dni temu, w TVN24 zadano mi pytanie, czy bał się śmierci – Dziwne
pytanie, każdy się boi. Nawet największy macho, którym Ryszard nigdy
nie był, chociaż skrupulatnie wyliczano, ilu rewolucji był świadkiem i
ile razy nadstawiał głowę. Cień niepokoju wyczułem w jego głosie, gdy
rozmawiałem z Nim przed świętami Bożego Narodzenia. – Wiesz, te
wszystkie dolegliwości, które dotąd nie dawały mi normalnie żyć, to nic w
porównaniu z tym, co teraz, i czekającą mnie operacją. Zaraz jednak
zaczął mówić o planach, o podróżach i wykładach, które go czekały.
Chciał jeszcze napisać co najmniej kilka książek: o Pińsku z
dzieciństwa, o Ameryce i o Azji; a może nawet o Idi Aminie. W końcu,
przekonywał mnie przed laty: – to nie ma znaczenia, że mało kto go
pamięta. Jeśli spróbujesz w jego historii znaleźć pierwiastki
uniwersalne, to i on zasługuje na książkę. A potem jeszcze pytał: co z
„Rzepą”, co z Elą?

Teraz, usiłując sam sobie odpowiedzieć na postawione w TVN
egzystencjalne pytanie, sięgam po tomik jego poezji. I odkrywam zupełnie
innego Ryszarda, który szukał również formy wiersza dla lepszego
wyrażenia siebie. Już nie tylko cesarza reportażu, jak zwykło się o nim
mówić; nie tylko podziwianego przez świat intelektualistę, ale poetę. Bo
przecież Ryszard był… poetą? Tylko dlaczego muszę mówić o Nim w
czasie przeszłym?