Wykład w New School of Social Research. Po wykładzie pytanie Jonathana Schella: – Dlaczego nikt nie przewidział tak szybkiego rozpadu Związku Radzieckiego? Odpowiadam, że moim zdaniem, nikt nie docenił potęgi dwóch sił – nacjonalizmu i pieniądza.
Potocznie przyjmowano, że w Związku Radzieckim istnieje jedna elita, spójna klasa rządząca (wg socjologów moskiewskich należało do niej ok. 24 milionów ludzi – 10 proc. społeczeństwa). Z czasem nomenklatura ta zaczęła dzielić się na dwie grupy, których interesy różnicowały się coraz bardziej: była więc grupa aparatu supermocarstwa oraz grupa aparatu republik. Ten ostatni, widząc, że proces pierestrojki liberalizując system, ożywia odśrodkowe nastroje i ambicje nacjonalistyczne, a chcąc utrzymać się u władzy, zaczyna sam głosić hasła nacjonalistyczne i zamiast być nadal agentem Moskwy, staje na czele lokalnych frontów narodowych. Zasługą Gorbaczowa było to, że pozwolił działać Jelcynowi. Jelcyn miał wówczas wybór – albo grać rolę Rosjanina-hegemona i umacniać Związek Radziecki, a tym samym Gorbaczowa i jego strategię reformowania, ale nie likwidacji ZSRR, albo grać kartę Rosjanina-nacjonalisty. Jelcyn wybrał tę drugą opcję i ?wycofał? Rosję ze Związku Radzieckiego. Tym samym główna podpora supermocarstwa przestała istnieć, a z nią i samo supermocarstwo.
A teraz o atrakcji pieniądza. Na Zachodzie panowało przekonanie, że sowiecka nomenklatura, posiadająca wielką armię i broń nuklearną, będzie bronić swoich pozycji do końca, gotowa na największy przelew krwi. Tymczasem ludzie ci wykorzystali własną uprzywilejowaną, monopolistyczną sytuację, żeby przejąć gospodarkę ZSRR na swoją prywatną własność. Komsomoł przejął bank z dewizami, generalicja wille i dochody z tajnej sprzedaży broni i samolotów, aparat gospodarczy zyski ze sprzedaży ropy, gazu, diamentów i innych surowców.
Tak więc postkomuniści-nacjonaliści podpisują w grudniu 1991 roku w Białowieży ugodę o rozwiązaniu ZSRR i – pozostają u władzy. Jest to przykład tak charakterystycznej dla naszej epoki rewolucji negocjowanej. Rządząca dotychczas elita oddaje dobrowolnie władzę polityczną (której już i tak nie ma siły dalej sprawować), a w zamian zdobywa mocne pozycje w gospodarce. Jest to koniec komunizmu. Ale koniec jeszcze nie całkowity, ponieważ każda negocjacja zakłada jakiś kompromis.
Tu, w okolicach Nowego Jorku dramatyzm przyrody, jej napięcie i skrajność, amplitudy i szaleństwa są dużo większe i silniejsze niż w rejonie Warszawy. Kiedy jest słońce, powietrze intensywnie świeci – jest krystaliczne, jasne, alpejsko czyste. Burze są gwałtowne, spadają nagle i pośpiesznie przenoszą się dalej, znikają jak stada ciemnych, niespokojnych ptaków. Natura nie zna tu żadnych hamulców, nie ma w niej joty wstrzemięźliwości, opanowania. Żywioł i potęga Atlantyku są tu zawsze obecne, kapryśne, władcze.
Inaczej w Warszawie. Tu natura jest zwykle spłaszczona, rozrzedzona, przez długie okresy – osłabiona i jednostajna. Stłumiona. Na niebo wypełzają chmury, które wiszą potem tygodniami nieruchomo, jak martwa zastoina. Senność i monotonia równiny. Gorączkowo szukamy jakiegoś szczegółu różnicującego, o który można by zaczepić wzrok, skupić uwagę. Świat jest tu zwolniony, niepewny, jakby pogrążony w drzemce.
Kobieta na Harway Avenue (Brook-lyn). Przeprowadza przez jezdnię dzieci idące do pobliskiej szkoły. Jej starannie skrojony mundur, biały pas, biała czapka z godłem, białe rękawiczki. Jej powaga, poczucie znaczenia swojej roli, bycia na służbie. Podobni są w tym do Rosjan. Służbiści. W Polsce służbista to określenie pejoratywne. A tu – duma, że służy się sprawie, instytucji, państwu.
Listopad i od rana ulewa, wichura, mokro. Gdzieś w polach, wśród pustkowi, kilkadziesiąt kilometrów od Nowego Jorku gigantyczna zabudowa – Roosevelt Mall.
Wysokie, jasne i długie hale, dziesiątki sklepów i barów, morze wszelkiego towaru.
Malle – gigantyczne, rozświetlone, kolorowe katedry amerykańskiego konsumeryzmu. Wypełnione w weekendy tłumem, który przychodzi tu zaspokoić jakieś pragnienia, potrzeby, nadzieje. Przychodzi oglądać, kupować, konsumować, być.
Jedna z rzeczy, która odróżnia Amerykę od innych części świata, to lawina towarów, Nie to, że towar tu jest, że można go zobaczyć, dotknąć, wziąć do ręki, kupić. On tu nie tylko jest – on tworzy góry, piramidy, monumenty i lawiny, przygniata wszystko i wszystkich, tarasuje drogę, wali się na nas zewsząd, napiera, atakuje. Ta masa spiętrzona, wybujała, wszechobecna utrzymuje nas w stanie paraliżu, oszołomienia i bezradności, bo ani cząstki tego, co nas otacza, nie będziemy w stanie kupić, zabrać i spożytkować.
Malle są najbliższe swoim charakterem, rozmiarami i atmosferą wielkim, arabskim rynkom, gigantom takim jak suk w Damaszku czy w Teheranie. To samo zmasowanie i różnorodność towaru, ten sam gwar i gorączkowe podniecenie tłumu, ten sam nastrój ciekawości, fascynacji, pożądania, święta.
Pomyślne znaki na ponurym niebie rasizmu: ?Newsweek? pisze w maju 1997, że w Stanach Zjednoczonych zaczyna się kształtować marzona kiedyś przez meksykańskiego filozofa Jose Vasconcelosa rasa cosmica: mianowicie coraz więcej młodych w tym kraju ma trudności z określeniem, do jakiej rasy właściwie należą. Coraz trudniej wytyczyć granicę ras. W różnych miejscowościach zaczyna dominować rasa mieszana.
Raptem, w głębi nocy idzie ktoś pustą ulicą Brooklynu i krzyczy. Krzyczy przerażająco, strasznie. Wygraża i przeklina. Latarnie oświetlają jego uniesioną pięść, wstrząsane konwulsjami ramiona. Nie ma nikogo, miasto śpi, tylko ten człowiek sam, w pojedynkę, w tej przed chwilą jeszcze nieruchomej nocnej ciszy idzie przed siebie i na całe gardło rozdzierająco, opętańczo krzyczy.
Ludźmi, instytucjami, życiem całym kierują tu sekretarki. Kto tylko może, kogo na to stać – bierze sekretarkę. Odgradza się sekretarką. Chowa się za nią. Ona go ochrania, jest ratunkiem, tarczą, barykadą. Jej zwyczajowe odpowiedzi przez telefon: – Niestety, jest na zebraniu. Albo: – Niestety, jest za granicą. Czy też: – Może pojawić się w każdej chwili. (Ale kiedy ta chwila nastąpi – nikt nie wie). Sekretarki nie tylko nas ochraniają. One również nami rządzą. Oto szef wielkiego wydawnictwa wchodzi do swojego gabinetu. – Dzień dobry, Jane – wita swoją sekretarkę – co ja dziś robię? I Jane, z dużym kalendarzem w ręku mówi mu: – O dziesiątej przyjmujesz pana Cooka. O trzynastej masz obiad z panią Robins itd.
W Ann Arbor spotkanie z Johnem Woodfordem, redaktorem pisma ?Michigan Today?. Afroamerykanin. Wrażliwy, inteligentny.
Mówi, że nie istnieje dziś żaden ruch przypominający Black Panters. Nie ma ani programów, ani przywódców. Nie ma scalającej ideologii. Panuje powszechna atomizacja. Ale nie brak zagrożeń. W kraju jest dużo broni, istnieją organizacje rasistowskie i neofaszystowskie, w różnych środowiskach występuje nieukierunkowana frustracja i agresja. Na przykład zjawisko nazywane – road rage: wściekłość i furia objawiane na drodze, na ulicy wobec przygodnych przechodniów, przypadkowo napotkanych kierowców.
Oficjalnie w mediach panuje jed- nak triumfalizm z powodu wygrania zimnej wojny i trwającej od kilku lat koniunktury gospodarczej, a ten pogodny nastrój zwycięzców podtrzymuje i umacnia reklama. Panująca ideologia? Konsumeryzm, fetyszyzm rzeczy, przedmiotów, towarów. Na przykład żywy dziś kult butów. Butów, których kształty przybierają najdziwniejsze formy i rozmiary, a im bardziej są one pokraczne i zwariowane – tym zabawniej i lepiej.
Kolacja w gronie tutejszej profesury. Mówią, że w Stanach władza i uniwersytety istnieją osobno, nie wpływają na siebie. Środowisko akademickie jest bardzo rozbudowane, milionowe. Żyje ono własnym życiem, zamknięte w kampusach, ma swoje hierarchie, układy, kody zachowań, obyczaje. Jest niezależne, trudno dostępne, potężne.
Problemem Ameryki była zawsze wielka przestrzeń tego kraju. Jak ją opanować, jak sobie z nią radzić? Rozwiązując tę trudność, Amerykanie doprowadzili do perfekcji trzy dziedziny techniki – produkcję samochodów, produkcję samolotów, produkcję wszelkiej elektroniki.
Źródło: www.gazeta.pl/kapuscinski