Neapol
Wszędzie tłumy Japończyków. O ile tłum amerykański, francuski czy brazylijski jest pod względem koloru skóry, wieku itd. różnorodny, o tyle tłum Japończyków jest z wyglądu wyłącznie japoński. Ani razu nie widziałem, żeby między Japończyków wkradł się jakiś nie-Japończyk. Poruszają się autobusami, zawsze w grupie. Słuchają pilnie, co mówi przewodniczka. Śledzą jej rękę wskazującą a to pomniki, a to pałace. Nie można wyczytać z twarzy, czy ich to ciekawi, czy nudzi.
Wszyscy wszystko fotografują. Także – wszyscy wszystkich (tj. wszystkich znajdujących się w pobliżu Japończyków). Jeżeli w tle jest Wezuwiusz, to na tle Wezuwiusza, jeżeli katakumby – na tle katakumb, jeżeli klasztor – na tle klasztoru. Z tłumu Japończyków dobiega szum pstrykających aparatów, jakby nad wycieczką brzęczał pszczeli rój. Jeżeli wziąć pod uwagę, że w tym czasie, kiedy setki turystów japońskich fotografują Neapol, tysiące i tysiące innych Japończyków fotografują non stop, całą dobę (różnice czasu na naszej planecie!) Łuk Triumfalny w Paryżu, piramidy pod Kairem, Empire State Building w Nowym Jorku, katedrę w Mediolanie, gmach opery w Sydney, ruiny w Zimbabwe, szczyt Machu-Picchu w Peru itd., itd. (bo liczba rzeczy wartych na tym świecie sfotografowania jest nieskończona), otóż jeżeli uwzględni się to wszystko i jeszcze pomyśli, że Japończycy chcą wszędzie tam docierać, żeby sobie na tle tych zabytków i wszelkich innych cudów i niezwykłości zrobić zdjęcie – możemy wyobrazić sobie, jakie skrzynie, tony i góry nie wywołanych filmów lecą (płyną) bez przerwy do Japonii i jak po ich wywołaniu, odbiciu i powiększeniu przestrzeń tego małego przecież kraju wyolbrzymia się w całą planetę, w Planetę-Japonię, w cały świat, ze wszystkimi kontynentami, ze wszystkimi krajami i miastami wypełnionymi Japończykami, którzy uchwyceni na tle jakichś wulkanów, wodospadów, zamków i kościołów patrzą na nas z milionów fotografii.
Capri
Statki jeden za drugim dopływają do portu. Wysiadają kolejne wycieczki. Tworzy się tłum, procesja, która wyrusza z molo i wciska się w wąskie uliczki miasteczka. Cicha dotąd wyspa (jest rano) wypełnia się szybko gwarem. Ale nie z tego powodu, że turyści rozmawiają ze sobą, nie! Robi się głośno, ponieważ zaraz po wyjściu na ląd turyści wyjmują z kieszeni, z toreb, z teczek i plecaków słuchawki telefonów komórkowych i zaczynają rozmawiać z Lizboną i Genewą, z Filadelfią i Melbourne, triumfalnie informując, że oto właśnie wylądowali na Capri, że są na Capri, że widzą domy, góry i skały, ogrody i plantacje, słońce i morze, że czują się świetnie, że zaraz będą jedli obiad (albo – to po południu – że właśnie zjedli obiad), że kupili koszulkę z napisem „Capri”, że za trzy godziny (za dwie, za jedną, za kwadrans, za chwilę) odpłyną z Capri itd., itd.
To pustosłowie, to nieopanowane gadulstwo, to tokowanie i ekscytacja toczą się godzinami przez wyspę zalewając jej uliczki i zaułki chaotyczną, natrętną, różnojęzyczną wrzawą.
Capri: Przepaść Tyberiusza
Idzie się tam pod górę, między skałami, krzewami cytryn, ogrodami i willami w kwiatach szeroką ścieżką wykutą przez rzymskich niewolników dwa tysiące lat temu. Kto ma kłopoty z sercem musi często przystawać, bo droga jest długa i stroma – brakuje tchu.
Ale oto jesteśmy u celu. Wierzchołek wielkiej góry wieńczą okazałe budowle, różnych kształtów i jakości, połączone przejściami, korytarzami, schodami i krużgankami – zawiła jest architektura tego zrujnowanego kompleksu. Na samym szczycie stoi imponująca rozmachem i okazałością willa (pałac?) Tyberiusza. Tutaj przez ostatnie jedenaście lat swojego życia (w latach 26-37 naszej ery) miał swoją siedzibę cesarz największego wówczas imperium świata – Tiberius Claudius Nero. Za jego panowania, na wschodnich rubieżach jego państwa, żył, nauczał, a potem został ukrzyżowany Jezus Chrystus.
Z willi Tyberiusza rozciąga się jeden z najpiękniejszych widoków na ziemi, widoków słonecznych, śródziemnomorskich. Morze jest seledynowe, a dalej, za fioletową mgiełką widać linię włoskiego brzegu. Nic tu nie ogranicza człowieka i ponieważ patrząc stąd, świat zdaje się nie mieć końca, i my poddajemy się złudzeniu, że oto dotykamy wieczności.
Nie dziw, że spośród tysiąca możliwości Tyberiusz to właśnie obrał miejsce. Budził się rano i wychodził na dwór. Dziedziniec przedpałacowy jest niewielki. Nie mógł być większy, bo ten dziedziniec zaraz, po kilkunastu krokach, kończy się przepaścią. Opieram się o metalową barierkę i spoglądam w dół: kręci mi się w głowie, nogi słabną, robią się jak z waty – jest to przepaść straszna: ściana skały prostopadle spada kilkanaście pięter w dół – do morza. Kołysząca się tam łódka wygląda jak mała łupinka. Ta zawrotna przepaść niemal tuż przy wyjściu z willi cesarza zaczyna mnie intrygować. Bo trzeba uświadomić sobie, co działo się w tym miejscu w czasach Tyberiusza. Kiedy cesarz zamieszkał tu, miał 67 lat. W młodości wysoki, postawny, piękny, był już zniszczony latami wojaczki, dalekich wypraw, intryg i spisków pałacowych. Capri było dla niego rodzajem azylu. Ale tu, w miejscu idealnego odosobnienia, rozwinęły się w nim cechy, którymi już wcześniej się odznaczał: nieufności i podejrzliwości wobec ludzi i panicznego strachu przed złymi duchami.
Portret Tyberiusza jest jednym z najbardziej wyrazistych wizerunków w Żywotach cezarów Swetoniusza. Tyberiusza – pisze rzymski historyk – cechowały okrucieństwo i rozpusta. Ostatnie, właśnie spędzone na Capri lata jego panowania to okres straszliwego terroru, ścinania głów na podstawie najbardziej absurdalnych donosów. Więzienia były pełne, tortury – stosowane powszechnie. Skazańców wleczono hakami na miejsce kaźni. O miejscu, w którym stoję, pisał Swetoniusz, że „stąd skazańców po długich i wymyślnych męczarniach kazał Tyberiusz w swojej obecności zrzucać do morza. Tam oczekiwała ich gromada marynarzy i drągami albo wiosłami miażdżyła trupy, aby w nich ani tchnienia życia nie zostało”.
Tak się lubował w okrucieństwie i zadawaniu śmierci, że „żaden dzień nie minął mu bez zgładzenia człowieka”. Czas upływał mu na zadawaniu tortur i uprawianiu seksu: „W zaciszu wyspy Capri – relacjonuje Swetoniusz – wymyślił urządzenie apartamentu pełnego sof jako miejsca tajemnych stosunków miłosnych, dokąd ściągnięci tłumnie zewsząd chłopcy rozpustni i dziewczęta oraz wynalazcy potwornego stosunku, których nazywał „spintriami”, spleceni w potrójnym uścisku nawzajem się sobie oddawali, aby podniecać tym widokiem jego otępiałe zmysły”. A dalej: „Zniesławił się jeszcze bardziej rozpustnymi i obrzydliwymi czynami, których nie godzi się nawet opowiadać lub słuchać, cóż dopiero uwierzyć w ich prawdziwość. Mianowicie jakoby miał nauczyć chłopców, pacholęta zaledwie, których nazywał rybkami, aby w czasie jego kąpieli krążyli mu między udami i nieznacznie podpływając podniecali go językiem lub ugryzieniem. Również jakoby kazał przykładać sobie do członka męskiego lub do brodawki piersiowej nieco starsze niemowlęta, jednak nie odstawione jeszcze od piersi, szczególnie skłonny do tego rodzaju rozkoszy z natury i ze względu na wiek”.
Więc to jest ta willa, ten pusty basen, ten dziedziniec, ta przepaść. Przepaść – wszystko się dzieje nad przepaścią. Tyberiusz często się tędy przechadza, staje na jej skraju. Tu, znienawidzony przez wszystkich, „żłopie krew – jak pisze Swetoniusz – pieniącą się jak wino w czarze”. Trwa to jedenaście lat. Tu, stojąc nad tą samą przepaścią, nie mogę uwolnić się od pytania: jak to? I nie znalazł się nikt? Wystarczyło lekkie pchnięcie. Właściwie wystarczyło dotknąć.
Ale czy można zadawać takie pytanie? Czy wolno? I ta tajemnica spętania wszystkich wobec przemocy. Ten paraliż, jaki powoduje terror, który obezwładnia swoje ofiary, jak czyni to jad kobry, zanim rzuci się na swoją ofiarę – już kiedy jest bezsilna?
Źródło: http://czytelnia.onet.pl
Więcej fragmentów na www.gazeta.pl/kapuscinski