Fragmenty książki „Dlaczego zginął Karl von Spreti.”

Gwatemala nie jest krajem wiecznej wiosny – jest krajem wiecznej tyranii. Jesteśmy ludem gnębionym i zmuszonym do milczenia. Ludem zamkniętym w sobie, który nie rozmawia i nie śpiewa: nasze milczenie składa się z pieśni, których nie wolno nam było wyśpiewać. Na naszej smutnej ziemi pogodna pieśń zabrzmiałaby jak wystrzał.

Luis Cardoza y Aragon

Guatemala – las lineas de su mano?

Zdaję sobie sprawę, że reportaż ten zawiera strony szokujące, uważam więc za konieczne powiedzieć, że każde jego zdanie jest oparte na dokumentach, a moje wrażenia osobiste stanowią tylko marginalną część całości.

Jest to reportaż o porwaniu i śmierci hrabiego Karla von Spreti, ambasadora NRF w Gwatemali. Ale nie tylko o tym. Jest to również reportaż o zbrodni jako narzędziu panowania. A także o mechanizmach intensyfikacji terroru w kraju, w którym inne metody rządzenia i dominacji kolonialnej są już niemożliwe.

Z powodu zabójstwa hrabiego von Spreti Gwatemala stała się na kilka dni krajem głośnym. Wyjątkowa to była sytuacja. W rzeczywistości prawdziwi mordercy pracują w tym kraju po cichu, a lokalna propaganda dba o to, żeby żaden krzyk nie dotarł do uszu człowieka z Europy, Afryki czy z samej Ameryki Łacińskiej.

Hiszpański, socjolog Juan Maestre nazywa Gwatemalę ?Wietnamem Ameryki Środkowej?. I to jest Wietnam, tyle że na mniejszą skalę. Poza tym to jest Wietnam, do którego Stany Zjednoczone nie chcą się przyznać, żeby nie stwarzać zaraźliwego i kłopotliwego przykładu narodu walczącego o wolność wewnątrz strefy panowania Waszyngtonu. Ale mechanizm i sens wojny domowej w Gwatemali są takie same jak w Indochinach.

Ofiarą tej wojny padł hrabia von Spreti. Ofiarą logiczną, daleko nie pierwszą i daleko nie ostatnią. Już w pierwszej scenie jest cała Gwatemala:

– wtorek, 31 marca, dwunasta z minutami w południe. Aleją, która nazywa się Avenida de las Americas, jedzie czarny mercedes. Za kierownicą<+> :- szofer Eduardo Hernandez. Z tyłu – starszy, siwy pan w okularach: hrabia Karl von Spreti, ambasador NRF. Jadą wolno, tydzień temu ograniczono w mieście szybkość do 30 kilometrów na godzinę. Kto będzie gazować co koń wyskoczy, może być ostrzelany. Hrabia jest w Gwatemali dopiero trzeci miesiąc i wierzy; że przepis to jest przepis. W pewnym momencie z bocznej ulicy wyjeżdżają dwa volkswagen i blokują mercedesowi drogę. Wóz ambasadora staje. Z volkswagenów wysiada sześciu młodych ludzi uzbrojonych w automaty. Podchodzą do mercedesa, otwierają drzwiczki i proszą hrabiego, żeby przesiadł się do nich. Von Spreti wykonuje polecenie. Po chwili dwa garbusy odjeżdżają. Hernandez czeka, aż samochody znikną. Włącza bieg i wraca tą samą aleją do ambasady.

Na czym polega sens tej sceny?

Na tym, że Avenida de las Americas jest ulicą ruchliwą. Dużo tu samochodów i pełno ludzi. Porwanie hrabiego musiało zająć trochę czasu. Teoretycznie można by oczekiwać, że ktoś się zatrzyma, zacznie się przyglądać, coś powie, coś krzyknie, pogna na policję. Można by oczekiwać, że zrobi się zbiegowisko. Że jakiś bardziej dociekliwy człowiek zapyta: ,,Chwileczkę, koledzy, o co właściwie chodzi??

Ale – nie, nic z tych rzeczy. Ruch odbywa się normalnie, tyle tylko, że szybciej. Kierowcy dodają gazu, kto idzie chodnikiem, przyspiesza kroku. Dla ludzi, którzy mijają dwa volkswagen blokujące mercedesa, jest teraz najważniejsze, żeby nie widzieć. Ci ludzie wiedzą, że są świadkami jakiegoś naruszenia, a w Gwatemali taktyka samoobrony człowieka z ulicy polega na tym, żeby nie być świadkiem niczego. Bo jeżeli było naruszenie, jakaś głowa musi polecieć. Ale rzadko jest to głowa sprawcy. Prawdziwy sprawca działa poza zasięgiem policji. A policja musi wykazać się sprawnością. Ten kraj nie zna wypadku, żeby winny nie został ujęty. Jest to podkreślone w każdym przemówieniu prezydenta. Ale jak ująć winnego, skoro gdzieś się zapadł, nie zostawił śladu? Nic to, i trzeba tylko odrobiny dobrej woli. Nie mając winnego, szukają świadków. Świadek zostanie zatrzymany do wyjaśnienia. Zatrzymani do wyjaśnienia czekają w więzieniu. Ale kto raz wchodzi do więzienia najczęściej, już żywy nie wraca.

Jeżeli policja nie znajdzie przestępcy, świadek staje się przestępcą, ponieważ:, widzieć może oznaczać: brać udział. Prawda, że jest to tylko uczestnictwo wzrokowe, ale jednak jest to uczestnictwo. Widział i milczał. Dlaczego milczał? Bo był jednym z nich. Albo: widział i krzyczał. Dlaczego krzyczał? Zęby zmylić ślad. W każdym wypadku wina świadka zostaje dowiedziona. I w końcu nie jest ważne, żeby zginął ten, który zabił. Chodzi o to, że jakiś jeden zabił, więc jakiś drugi musi zginąć. Zbrodnia i kara mają w tym kraju twarze szare, anonimowe, których nie sposób od siebie odróżnić. Ale skoro za winy odpowiadają niewinni, mogę zginąć, ponieważ nie zabiłem. W ten sposób, kto bardziej niewinny – tym bardziej winny. I dlatego: kto bardziej niewinny – tym więcej się boi.

2.

Sześciu młodych guerrilleros uwiozło w nieznane Karla von Spreti i na kilka godzin w mieście zapadła cisza.

Ludzie, którzy piszą historię, zbyt dużo uwagi poświęcają tzw. głośnym momentom, a za mało badają okresy ciszy. Jest to brak intuicji, tak niezawodnej u każdej matki, kiedy usłyszy, że w pokoju jej dziecka raptem zrobiło się cicho. Matka wie, że ta cisza oznacza coś niedobrego. Że jest to cisza, za którą coś się kryje. Biegnie interweniować, ponieważ czuje, że zło wisi w powietrzu. Tę samą funkcję spełnia cisza w historii i w polityce. Cisza jest sygnałem nieszczęścia i często – przestępstwa. Jest takim samym narzędziem politycznym jak szczęk oręża czy przemówienie na wiecu. Cisza jest potrzebna tyranom i okupantom, którzy dbają, aby ich dziełu towarzyszyło milczenie. Zwróćmy uwagę, jak pielęgnował ciszę każdy kolonializm. Z jaką dyskrecją pracowała Święta Inkwizycja. Jak bardzo unikał reklamy Leonidas Trujillo.

Jakaż cisza emanuje z krajów przepełnionych więzień! O państwie Somozy – cisza, o państwie Duvaliera – cisza. Ile wysiłku poświęca każdy z tych dyktatorów, aby utrzymać idealny stan ciszy, którą coraz to ktoś próbuje naruszyć! Ile ofiar z tego powodu i jakie koszta! Cisza ma swoje prawa i wymagania. Cisza wymaga, żeby obozy koncentracyjne budować w miejscach odludnych. Cisza potrzebuje ogromnego aparatu policji. Potrzebuje armii donosicieli. Cisza żąda, aby wrogowie ciszy znikali nagle i bez śladu. Cisza chciałaby, żeby jej spokoju nie zakłócał żaden głos – skargi, protestu, oburzenia. Tam, gdzie rozlegnie się tak głos, cisza uderza z całej siły i przywraca stan poprzedni – to znaczy stan ciszy.

Cisza ma zdolność rozprzestrzeniania się i dlatego używamy takich określeń, jak „wokół panowała cisza” albo „zalegała powszechna cisza”. Cisza ma również zdolność przebierania na wadze i dlatego mówimy o „ciężarze ciszy”, tak jak mówimy o ciężarze ciał stałych lub płynnych.

Słowo „cisza” łączy się najczęściej z takimi słowami jak „cmentarz” (cisza cmentarna), „pobojowisko” (cisza na pobojowisku), „lochy” (lochy wypełniała cisza). Nie są to zestawienia przypadkowe.

Dzisiaj mówi się dużo o walce z hałasem, a przecież walka z ciszą jest ważniejsza. W walce z hałasem chodzi o spokój nerwów, w walce z ciszą chodzi o ludzkie życie. Kogoś, kto robi dużo hałasu, nikt nie usprawiedliwia i nie broni, natomiast ten, kto zaprowadza ciszę w swoim państwie, jest chroniony przez aparat represji. Dlatego walka z ciszą jest tak trudna. Żeby przełamać ciszę w kraju Duvaliera – potrzeba rewolucji. Kto by chciał przełamać ciszę, w jakiej United Fruit Company dokonuje swoich machinacji, mógłby ściągnąć na swój kraj interwencję US Marines.

Byłoby ciekawe, gdyby ktoś zbadał, w jakim stopniu światowe systemy masowego przekazu pracują w służbie informacji, a w jakim – w służbie ciszy i milczenia. Czego jest więcej: tego, co się mówi, czy tego, co się nie mówi? Można obliczyć liczbę ludzi pracujących w dziedzinie reklamy. A gdyby obliczyć liczbę ludzi pracujących, w dziedzinie utrzymania ciszy? Których byłoby więcej?

Jeżeli w Gwatemali nastawiam lokalną radiostację i słyszę tylko piosenki, reklamę piwa oraz jedyną wiadomość ze świata, że w Indiach urodzili się bracia syjamscy, wiem, że ta radiostacja pracuje w służbie ciszy. W służbie ciszy pracują kolejni dyktatorzy tego kraju, ich protektorzy z Miami i Bostonu, lokalna armia i policja. Dlatego Eduardo Galeano zaczyna swoją książkę o Gwatemali („Guatemala – pais ocupado”) od zdania: „Gwatemala, podobnie jak cała Ameryka Łacińska, jest ofiarą spisku milczenia i kłamstwa”. W istocie – w dziejach tego kraju raz po raz zapadają długie okresy ciszy.

Republika Gwatemali powstała w momencie wielkiego nieszczęścia: w Ameryce Środkowej panowała wtedy epidemia cholery. Swój szczyt epidemia osiągnęła w 1837 roku. Pustoszały miasta i wioski. W rowach przydrożnych leżeli martwi ludzie, których śmierć dopadła w czasie ucieczki. Ten motyw zwłok porzuconych przy drodze będzie towarzyszył aż do dzisiaj całej historii Gwatemali. Gubernatorem prowincji Gwatemali wchodzącej wtedy w skład Federacji Środkowej Ameryki był liberał i zwolennik reform – Mariano Galvez. Galvez tworzył brygady grabarzy, które chodziły od wioski do wioski grzebać zmarłych. Szefem jednej z takich brygad został młody Metys nazwiskiem Rafael Carrera. Carrera był pastuchem, a potem handlarzem świń. Naokoło szalała zaraza, Carrera widział wszędzie śmierć. Chodził do kościoła, w kościele księża mówili, że zarazę sieją liberałowie i demokraci, którzy trują wodę w studniach i rzekach, żeby wygubić Indian i Metysów. Księża nienawidzili liberałów, ponieważ liberał Galvez chciał zakładać świeckie szkoły i próbował okroić majątki kościelne. Kościół w Gwatemali był fanatycznie reakcyjny, ciemnogrodzki.

Carrera, przejęty tą propagandą, postanowił urządzić świętą wojnę. W pierwszym okresie jego armia okładała się z 14 grabarzy – bosych, półnagich Indian uzbrojonych w stare muszkiety. Armia ta poszła na stolicę, w trakcie tego marszu przyłączały się do niej nowe brygady grabarzy. Na czele pochodu trzech zakonników niosło drewniane krzyże. Taką kolumną, śpiewając pieśni nabożne i rabując, co się dało, po drodze, grabarze dotarli do celu i po krótkim boju zdobyli miasto. W pałacu Galveza Carrera znalazł jego mundur generalski, w który się zaraz przyodział. Przez długi czas nie mógł wszakże zdobyć butów. Już w mundurze, ale jeszcze na bosaka, ogłosił się prezydentem Gwatemali. W 1838 roku oderwał Gwatemalę od federacji i utworzył osobne państwo.

Został prezydentem mając 23 lata. Rządził Gwatemalą przez 27 lat, aż do śmierci. Do końca życia nie nauczył się czytać i pisać. Był obsesyjnym bigotem i nałogowym pijakiem. Pijany, kładł się w kościele krzyżem i w tej pozycji zasypiał. Podejrzliwy, ponury, ciągle skacowany, nie pozwalał uśmiechać się w swojej obecności.

Uśmiechniętych wysyłał na egzekucję.

„Ofiarą reżymu Carrery – pisze historyk Fred Rippy – padła nieskończona liczba ludzi”. Nieskończona. Ale ilu dokładnie – nie wiemy. 10 tysięcy? 100 tysięcy? Gwatemala miała w tych latach mniej niż milion mieszkańców. Czy Carrera zmniejszył stan ludności o połowę, czy tylko o jedną czwartą?

Nie wiemy, bo Carrera, tworząc Gwatemalę, zaprowadził od razu obyczaj przestrzegania ciszy. Zamienił kraj w „wielki obóz koncentracyjny pracujący dla arystokracji i kościoła” (Cardoza y Aragon). Carrera zmarł pijany, w straszliwych konwulsjach. Jedni piszą, że z dyzenterii, a drudzy, że ze strachu, kiedy zobaczył diabła. Kościół urządził mu wspaniały pogrzeb. Przy prawym boku tyrana leżała szpada wykładana diamentami, którą ofiarowała mu królowa Wiktoria. Była to nagroda za gest Carrery, który w 1859 roku oddał Wielkiej Brytanii, piątą część Gwatemali -prowincję Belize, zamienioną następnie w angielską kolonię, znaną pod nazwą British Honduras.

Następcą Carrery został Vincente Cerna. Też tyran, ale ponieważ mniej pił i starał się nauczyć czytać, historycy dają mu wysoką notę. Po sześciu latach rządów Cerny, w 1971 roku, w roku Komuny Paryskiej, 36-letni generał Ruf ino Barrios dokonał przewrotu i objął władzę na lat czternaście. Nowy prezydent konfiskował biskupom ziemię i domy, które rozdawał swoim znajomym (w owych czasach połowa zabudowań i posesji na terenie stolicy Gwatemali była własnością zakonów).

Barrios uważał, że największym nieszczęściem Gwatemali są Indianie, wówczas 90 procent społeczeństwa. Sołtysom indiańskim kazał się cywilizować i zmuszał ich do noszenia fraków. Sołtysi próbowali bojkotować zarządzenie, ale kto sprzeciwiał się rozkazom Barriosa, był ścinany. W końcu prezydent przestał interesować się Indianami. Uznał, że są „podłej i niskiej kondycji” i że tylko imigracja z Europy może uczynić z Gwatemali kraj nowoczesny. Barrios sprowadzał Włochów, Szwajcarów, Francuzów. Sprowadził 400 Niemców. Niemcy zaczęli stopniowo monopolizować główne bogactwo Gwatemali – kawę. Kawa była dotychczas jedynym źródłem utrzymania dużej części miejscowego chłopstwa. Teraz Niemcy, wspierani przez wojsko Barriosa – w którym wielu oficerów też było Niemcami – zaczynają rugować chłopów i zakładają wielkie plantacje kawy. Ale kawa potrzebuje dużej ilości rąk do pracy, więc Barrios wydaje w 1880 roku ustawę o włóczęgostwie (Ley de Vagancia), która jest w praktyce ustawą wprowadzającą niewolnictwo: każdy policjant czy żołnierz ma prawo złapać idącego drogą Indianina (idzie drogą – więc włóczęga) i skierować go do przymusowej i darmowej pracy na plantacji. Dzięki tej praktycznej ustawie plantacje niemieckie zaczęły od razu doskonale prosperować. Amerykański ekonomista S. Mosk podaje, że już w roku 1913 plantacje te dawały 41 procent ogólnej produkcji kawy gwatemalskiej. Głównym importerem były Niemcy, które kupowały 55 procent całego eksportu kawy z Gwatemali (rok 1913). Jak pisze S. Mosk, „wraz z rozwojem tych plantacji ożyła pańszczyzna i inne systemy pracy przymusowej”. Właściciele plantacji mieli w swych majątkach prywatne wojsko i prywatne więzienia.

Barrios jest uznawany przez niektórych historyków za Wielkiego Odnowiciela, ale trudno jest ten entuzjazm podzielać. Generał zamienił kraj w obóz ciężkiej, przymusowej pracy. Przy budowie dróg i kolei zginęło dziesiątki tysięcy ludzi. Spędzano do tych prac tłumy chłopów związanych sznurami, żeby nie zbiegali. Oto kartka skierowana przez jednego z urzędników Barriosa do gubernatora prowincji:

„Przesyłam panu 25 ochotników do pracy przy budowie drogi. Proszę o zwrot powrozów”.

W 1898 roku adwokat nazwiskiem Estrada Cabrera zamordował prezydenta Justo Parriosa i w ten sposób sam został prezydentem. Nawet tak powściągliwy historyk jak Hubert Herring nazywa adwokata „mordercą i złodziejem”. Estrada otaczał się czarownikami i sam preparował mikstury, którymi truł swoich przeciwników.

Był prawdopodobnie zboczeńcem: siadał wygodnie w fotelu i oglądał egzekucję, tak jak my dziś oglądamy ciekawy mecz w telewizji. Na te imprezy zapraszał również przyjaciół, o czym pisze Dana Munro w swojej książce „The Five Republics of Central America”. Munro tak charakteryzuje reżym Estrady: „Rozbudowany aparat tajnej policji obserwuje wszystko, co się dzieje w republice. Podejrzani o wrogość wobec dyktatora są śledzeni przez sąsiadów, przez służących, przez członków własnej rodziny. Nawet w prywatnej rozmowie niebezpiecznie jest, mówić o polityce. Żadna wybitna osobistość nie może mieć wielu przyjaciół, aby nie wzbudzić podejrzenia. Podejrzanych osadza się w więzieniu, skąd później tajemniczo znikają”.

„Po każdej próbie zamachu na tyrana – pisze Fred Rippy – następowały bezlitośnie egzekucje ogromnej liczby ludzi, z których wielu było prawdopodobnie niewinnych”.

Przez 22 lata swojej dyktatury Estrada topił Gwatemalę we krwi. Nikt nie mógł go ruszyć. „Znienawidzony w całej Ameryce Środkowej – pisze Thomas L. Karnes w „The Failure of Union” – był zawsze pewny siebie, ponieważ popierał go Waszyngton”. Za to poparcie Estrada oddał monopolom amerykańskim połowę Gwatemali. Nawet nie sprzedał: oddał. Oddał im koleje, porty, elektrownie, telegraf. I przede wszystkim w 1901 roku wpuścił do kraju United Fruif Company, zapisując jej najlepsze ziemie.

Od tej chwili rozpocznie się walka między kapitałem amerykańskim i niemieckim o kolonię, która nazywa się Gwatemalą. Bo stopniowo Amerykanie nabierali siły, ale i Niemcy też. „Spośród cudzoziemców – pisze gwatemalski socjolog Monteforte Toledo — najsilniejszą kolonię stanowili Niemcy. Kolonia ta liczyła około 5 tysięcy osób, posiadała najlepsze plantacje i kontrolowała poważną część interesów kawowych. Niemcy mieli swoje banki, swoje środki transportu i swoje rynki zbytu w czasie, kiedy plantator gwatemalski musiał zabiegać o zdobycie kredytu czy znalezienie nabywcy”.

„W naszym kraju – opowiada znakomity pisarz gwatemalski Cardoza y Aragon – istniały dwie ekonomie stworzone przez cudzoziemców: północnoamerykańska i niemiecka. Niemcy opanowali doskonałe ziemie i uprawiali kawę, trzcinę cukrową, a także hodowali bydło, traktując chłopów gwatemalskich nawet nie jak swoich poddanych, ale jak niewolników. Majątki niemieckie, sięgające tysięcy hektarów, oraz ich wspaniałe pałace powstawały z potu Indian i kosztem wsi: ciągnęli stąd większe zyski niż z jakiejkolwiek innej kolonii. Hamburg zamienił się w wielki rynek naszej kawy. Gwatemala stała się półkolonią niemiecką. Nasz rynek został w wielu dziedzinach opanowany przez Stahla, Nottebohma, Sappera, Dieseldorffa, Gerlaha itd.

Chłopcy z małżeństw niemiecko-metyskich wyjeżdżali do Niemiec, gdzie żenili się i wracali w towarzystwie pulchnych blondynek. Chłopcy ci, często Metysi, dla których niemiecki był językiem znanym od dzieciństwa, maszerowali krokiem defiladowym do ziemi swoich ojców i dziadków, żeby uczyć się albo służyć w wojsku. W Gwatemali mieli swoje kluby, szkoły i organizacje: Deutschland uber alles. Tu mieli swoich niewolników indiańskich, którym płacili gorzej niż ktokolwiek inny. Traktat Montufar – von Bergen pozwalał dzieciom niemieckim urodzonym w Gwatemali zachować podwójne obywatelstwo. W 1946 roku w Moskwie spotykałem jako jeńców niektórych z tych walczących w armii Hitlera. Później, w Paryżu, załatwiałem formalności tym , którzy wracali do naszego kraju, nie znając słowa po hiszpańsku. Mieli tylko zapisaną nazwę wsi położonej w pobliżu majątku należącego, do ich rodziny. Nawet nie wiedzieli, gdzie leży na mapie Gwatemala”.

Amerykanom pomagały wojny światowe: Niemcy pakowali się na statek i jechali do Europy przelać krew. Raz przelali krew za Wilhelma i raz – za Hitlera. Ale potem wracali i wszystko zaczynało się od nowa. Od nowa zaczynała się walka o wpływy w Gwatemali. Ta walka toczy się do dziś i ona miała decydujący wpływ na los Karla von Spreti.

W 1931 roku ambasador USA, Sheldon Whitehouse, wyznaczył na prezydenta Gwatemali generała Jorge Ubico. W pierwszym wariancie Whitehouse wyznaczył na to stanowisko generała Jose Reyesa, starego ministra wojny, który wsławił się tym, że wydał rozkaz rozstrzelania całego korpusu dyplomatycznego akredytowanego przy rządzie Gwatemali. Reyes był analfabetą. Fakt ten wykorzystała grupa jego przeciwników, która poszła do Whitehouse`a i przekonała go, że w kraju, w którym analfabeci nie mają prawa głosu, człowiek nie umiejący czytać i pisać nie może być prezydentem republiki.

Ubico szczycił się tym, że jest podobny do Napoleona Bonaparte. Generał miał różne mądre powiedzonka: „Naród trzeba głodzić – mówił – głodny naród zajmuje się walką o chleb i nie ma czasu na walkę z rządem”. Ale bał się robotników. Rozstrzelał ich przywódcę – Pablo Wainwrighta, i wydał ustawę zakazującą używania słowa „obrero” (robotnik). Można było używać tylko słowa „empleado” (zatrudniony, pracownik).

W 1936 roku kończył się przewidziany konstytucją okres prezydentury Ubico. Generała wezwali do dyrekcji United Fruit. „Panie Ubico – powiedział mu dyrektor UFC – jeżeli chce pan dalej być prezydentem, musi pan podpisać ustawę anulującą wszystkie długi United Fruit wobec rządu Gwatemali (monopol od lat nie płacił podatków) i przedłużającą nasze koncesje do roku 1981”. Ubico chętnie podpisał i został prezydentem na następne 8 lat. Prawnikiem, który zredagował tę ustawę, był ówczesny adwokat United Fruit, a późniejszy sekretarz stanu USA – John Foster Dulles.

Generał znajdował tyle przyjemności w rządzeniu, że powiedział kiedyś przez radio:

„Jeżeli każą mi oddać władzę, odejdę, ale po kolana we krwi”. Należy wczuć się w atmosferę kraju, w którym prezydent wygłasza takie deklaracje radiowe.

Jako szef państwa Ubico wydawał przedziwne zarządzenia: kazał łapać Indian żyjących w lasach Petenu, a potem wystawiał ich w żelaznych klatkach w ogrodzie zoologicznym „La Aurora” w stolicy Gwatemali. W 1940 roku zorganizował spis ludności. Kiedy przedstawiono mu dane tego spisu, skreślał z list ludność miast i wsi, o których pamiętał, że przyjmowały go bez entuzjazmu. Sumę tych opozycjonistów odjął od globalnej sumy ludności kraju: otrzymany wynik podał jako oficjalny rezultat spisu.

W ciągu 14 lat swojej dyktatury Ubico zbudował 27 kilometrów drogi. W ciągu 14 lat tyle drogi co z Warszawy do Michalina. Ale generał nie miał czasu, zajmował się pielęgnacją ciszy. Dlatego nie możemy policzyć jego ofiar. Wiemy, że zgładził tysiące i tysiące ludzi, bo o tym piszą podręczniki, bo pamiętają ci, którzy przetrwali. „Tak samo krwiożerczy i skorumpowany jak jego poprzednicy – pisze o Ubico John Gerassi — potrafił jednak nakraść więcej niż oni i ponieważ wykrył więcej spisków niż Estrada – rozstrzelał więcej ludzi”. Gerassi cytuje fragment wspomnień pisarza gwatemalskiego – Garcia Granadosa: „W 1934 roku Ubico wykrył kolejny spisek przeciwko sobie. Aresztował 17 ludzi, urządził parodię sądu polowego i skazał ich na rozstrzelanie. Napisałem do Ubico list, prosząc, aby ich ułaskawił. Jako odpowiedź generał przysłał po mnie policję, która zabrała mnie na miejsce kaźni. Musiałem przyglądać się egzekucji 17 skazanych. Potem zostałem wtrącony do więzienia…”

3.

„Nauczanie historii mojego kraju jest smutnym zajęciem” – powiedział mi profesor gwatemalski. Nie umiałem zaprzeczyć. W trakcie tej rozmowy przyszła mi do głowy myśl absurdalna: może to i lepiej, że tylko co dziesiąte dziecko chodzi w Gwatemali do szkoły? Bo jaką mentalność musi kształtować taka historia?

Dziesięć procent dzieci Gwatemali uczy się w szkole życiorysów adwokata Estrady i generała Ubico. Reszta dzieci nie chodzi do szkoły. Rząd nie przejawia najmniejszej troski o szkolnictwo. Przekonywająco wytłumaczył to kolumbijskiemu reporterowi Luisowi Murillo jeden z ministrów Gwatemali: „Dokąd byśmy zaszli, mój panie, gdyby ta kupa łbów nauczyła się myśleć?”

Ale wygląda na to, że elita też nie myśli. Z ustawy Banku Ameryki Środkowej (Banco Centroamericano), dyskutowanej uprzednio przez Rady Ministrów państw Ameryki Środkowej i podpisanej 17 lipca 1964 roku przez Ministrów Finansów Gwatemali, Hondurasu, Salwadoru i Nikaragui, dowiemy się, jak ci panowie znają geografię. Oto paragraf 5, punkt 7 ważnej do dziś ustawy mówi: „Postanawia się, że towary zakupione z pożyczek dolarowych mogą być przewożone wyłącznie statkami będącymi własnością Stanów Zjednoczonych, krajów Ameryki Środkowej lub wszelkich innych krajów świata z wyjątkiem statków następujących państw: Związku Radzieckiego, Albanii, Bułgarii, Czechosłowacji, Niemiec Wschodnich, Węgier, Rumunii, Estonii, Litwy, Łotwy, Polski, Danzigu, Wietnamu Północnego, Chin Kontynentalnych i innych obszarów kontrolowanych przez komunizm, Mongolii Zewnętrznej i Kuby”.

4.

20 października 1944 w Gwatemali wybuchła rewolucja. Na czele tłumu, który ruszył pod pałac prezydenta, szedł 30-letni kapitan, syn szwajcarskiego farmaceuty, jasny blondyn w tym kraju Indian i Metysów – Jacobo Arbenz Guzman. Ambasada USA nie stawiała rebeliantom przeszkód. W tym czasie Amerykanie zajęci byli Europą, nikt nie myślał o Gwatemali. Generał Ubico uciekł i władzę objęła grupa oficerów średnich rang. Wieść o rewolucji dotarła do okolicznych wiosek. W małym okręgu Patzicia chłopi zrobili powstanie i wyrżnęli obszarników. Ale chłopi w Gwatemali – to Indianie, a obszarnicy – to biali. Wieś jest indiańska, miasto jest białe i metyskie. Indianie stanowią 70 procent ludności, Metysi i biali – 30 procent. Ponieważ te 30 wyzyskuje te 70, walka klas w Gwatemali ma formę wojny rasowej. Wtedy, w 1944 roku, chłopi z Patzicia zapomnieli, że rewolucja, która wybuchła w stolicy, była ruchem wewnątrz górnych 30 procent. Nazajutrz po wygnaniu Ubico nowa junta wysłała ekspedycję karną do Patzicia. „Junta – pisze Monteforte Toledo – utopiła we krwi to powstanie, masakrując dużą liczbę

Indian”.

Rewolucja miała więc ograniczony charakter. Młodzi oficerowie nie myśleli zmieniać ustroju, chcieli tylko uzdrowić sytuację. Jest to różnica, jak wiemy, istotna. Ale w warunkach Gwatemali to była rewolucja.

Junta oficerska zorganizowała wybory. Prezydentem republiki został profesor uniwersytetu, emigrant polityczny za rządów Ubico – Arevalo Bermejo. Reformy, które przeprowadzał Arevalo, mogą wydawać się nikłe, ale w tym kraju każda z reform profesora była przełomem. Na przykład Arevalo, pedagog z zawodu i z zamiłowania, autor książki pt. „Pedagogika osobowości”, zaczął budować szkoły. Liberalna część oligarchii traktowała ten wybryk jako jeden z fiołów profesora, ale liberałowie byli w mniejszości. Sztywna większość wypowiedziała prezydentowi wojnę. W oczach elity gwatemalskiej budowanie szkół jest do dziś przestępstwem. Pamiętamy, co powiedział minister: „Dokąd byśmy zaszli, mój panie, itd.”

W 1947 roku z inicjatywy Arevalo parlament uchwalił Kodeks Pracy. Kodeks ustanawiał podwyżkę zarobków minimalnych z 5 do 80 centów dziennie. W Gwatemali zarobki minimalne otrzymuje 60 procent ogółu zatrudnionych. 60 procent ludzi po miesiącu ciężkiej pracy przynosiło do domu 1 dolara. Teraz miało przynosić 17 dolarów. Była to nadal nędzna płaca, bo ceny w Gwatemali są tak samo wysokie jak w Stanach Zjednoczonych. Ale miejscowa reakcja uznała kodeks Arevalo za coś w rodzaju „Manifestu Komunistycznego” i zaczęła atak nie na żarty. Kiedy po sześciu latach sprawowania władzy profesor Arevalo przekazywał prezydenturę swojemu następcy, ujawnił w okolicznościowym przemówieniu, że musiał zlikwidować 33 spiski United Fruit i miejscowej oligarchii, zmierzające do zbrojnego obalenia rządu. Arevalo opublikował później kilka książek o polityce Waszyngtonu w Ameryce Łacińskiej. Jako prezydent wiedział dużo i książki te (m. in. „Fabula del Tiburon y las Sardinas”, „Guatemala, la Democracia y el Imperio”), pisane nerwowym, nieco chaotycznym stylem, zawierają setki odrażających dowodów na brutalność i cynizm kolonializmu USA. Jedno bagno, jedna podłość.

Tymczasem w Waszyngtonie – ponieważ w Europie był już spokój i sprawnie funkcjonował plan Marshalla – ktoś zauważył, że w Gwatemali mają rząd demokratyczny.

Nieprzyjemna to była wiadomość.

Niestety, żadna ze skromnych reform Arevala nie dała się podciągnąć pod formułę agresji komunistycznej. Dzięki temu Arevalo ocalał. Gdyby Arevalo poszedł o krok dalej i np. zmusił United Fruit do zapłacenia kilku dolarów podatku, byłaby to już jawna, agresja komunistyczna. W takim wypadku wszystko jest proste: uruchamia się mechanizm odporu i zbrojna interwencja likwiduje automatycznie jawną agresję.

Na razie jednak postanowiono przyglądać się Gwatemali. Nie był to dobry znak. Historia uczy, że jeśli Waszyngton zacznie się komuś przyglądać, podejrzany musi popaść w nieszczęście. Wiadomo, czym się skończyło, kiedy ambasador USA w Brazylii Lincoln Gordon przyjrzał się prezydentowi Goulartowi. Wiadomo, czym się skończyło, kiedy prezydent Johnson przyjrzał się Dominikanie.

Tym razem – jest rok 1951 – Waszyngton zaczyna przyglądać się pułkownikowi Jacobo Arbenz Guzmanowi. Arbenz jest od marca prezydentem republiki. Ma 36 lat. Ma dużo dobrej woli. Prostego umysłu, raczej praktyk niż teoretyk, Arbenz był jednak Albertem Einsteinem w porównaniu z wszystkimi, którzy rządzili Gwatemalą do roku 1944, i wszystkimi, którzy rządzą po nim. Pułkownik Arbenz jest jedną z tragicznych postaci w polityce latynoamerykańskiej. Jego tragedia polegała na myśleniu prostolinijnym i na mówieniu prawd oczywistych. Takie myślenie i takie mówienie są w Ameryce Łacińskiej niedopuszczalne.

A Jacobo Arbenz Guzman myślał. Jeżeli United Fruit – rozumował – wywozi z Gwatemali 66 milionów dolarów zysku rocznie (1950 rok) w sytuacji, kiedy 75 procent ludności naszego kraju chodzi boso, niech United Fruit płaci nam milion dolarów podatku, a my w ciągu 2 lat damy buty wszystkim dzieciom na wsi. Inny przykład:

jeżeli United Fruit – rozumował Arbenz – uprawia tylko 8 procent swoich gruntów, a reszta leży odłogiem w sytuacji, kiedy półtora miliona chłopów Gwatemali nie ma ziemi, niech United Fruit odda część tych odłogów, a my je rozdzielimy wśród bezrolnych.

Prezydent podzielił się tymi uwagami to z tym, to z owym i na biurku ambasadora – USA pojawiło się kilka donosów. Wkrótce potem w Departamencie Stanu zaczęto już mówić o sprawie Arbenza i Gwatemali wstrzymano wszelkie pożyczki.

Gwatemalczycy wspominają trzy lata rządów Arbenza jako jedyny okres, w którym czuli, że żyją normalnie. Można było głośno rozmawiać. Można było upomnieć się o swoje prawa. Chłopi mogli organizować się w związki. Mówiło się o projektach budowy tanich mieszkań. O zniesieniu obowiązku pracy przymusowej. W połowie roku 1952 rząd Arbenza ogłosił Dekret o Reformie Rolnej. Jest to dokument powściągliwy, umiarkowany. Mówi on, że celem reformy jest stworzenie „kapitalistycznej gospodarki rolnej”. Ale dekret zawierał dwa postanowienia, które ściągnęły na Gwatemalę zbrojną interwencję USA:

1 – znosił niewolnictwo i pańszczyznę („znosi się wszelkie formy pańszczyzny i niewolnictwa, a także zakazuje się właścicielom ziemskim wzajemnego wypożyczania sobie chłopów…”);

2 – wprowadzał prawo konfiskaty odłogów (ale tylko odłogów), i to za wykupem. Plantacje i inne ziemie uprawiane nie podlegały reformie.

Dekret nie zmierzał do likwidacji wielkich majątków. Reforma miała tylko wprowadzić odrobinę rozsądku i racjonalności:

według danych spisu rolnego za rok 1950 71,5 procent ziem obszarniczych leżało zawsze odłogiem, United Fruit miała 92. procent odłogów stałych. Jednocześnie w tym samym roku 57 procent chłopów nie miało w ogóle ziemi, a reszta miała jej tyle, że – jak pisze Eduardo Galeano – „ledwie starczało miejsca na wykopanie grobu. Głód dziesiątkował wieś gwatemalską: 67 procent ludzi nie dożywało 20 lat.

Może Waszyngton jakoś by ścierpiał, gdyby reforma oskubała tylko lokalnych wielmożów. Ale jesienią 1953 roku Arbenz skonfiskował blisko połowę odłogów United Fruit – 83 tysiące hektarów. Za te ziemie, które United Fruit dostała od prezydenta Estrady za darmo, prezydent Arbenz zapłacił teraz 1,2 miliona dolarów rekompensaty. Ale co znaczy dla United Fruit 1,2 miliona dolarów!

Śmieszna to przecież suma.

Zresztą nie o nią chodziło. Skandal polegał na tym, że Arbenz próbował stworzyć niedopuszczalny precedens; próbował naruszyć terytorium monopolu USA. W mentalności Departamentu Stanu teren należący do prywatnej spółki USA, choćby leżał na końcu świata, jest traktowany jako przedłużenie obszaru Stanów Zjednoczonych. Dotknąć takiej ziemi to jakby naruszyć świętość granic państwa amerykańskiego. Kto nie zna tej mentalności, nie rozumie ogromu problemów, jakie piętrzą się przed każdym śmiałkiem, który odważy się – w granicach własnego państwa – urwać monopolowi USA pół hektara jałowego piachu. Jaki się wtedy podnosi krzyk!

Naruszając granice United Fruit (tj. w opinii ekspertów waszyngtońskich: granice USA), pułkownik Arbenz wydał na siebie wyrok. W dodatku w tym czasie, kiedy z rozkazu pułkownika pługi orały miedzę imperium bananowego, Departament Stanu objął stary adwokat, a teraz wspólnik United Fruit – John Foster Dulles. Dulles rzucił się w wir awantury gwatemalskiej jak ryba w wodę. Do spółki z bratem, szefem CIA Allanem Dullesem, zabrał się energicznie do pracy. Sprawa nie nastręczała trudności, ponieważ taki występek, jak konfiskata ziemi należącej do monopolu USA, daje się łatwo podciągnąć pod formułę agresji komunistycznej. Teraz wystarczało tylko włączyć mechanizm odporu.

5.

17 czerwca 1954 roku zaczęła się inwazja na Gwatemalę. Na czele inwazji stał zdrajca, który mając już wyrok śmierci zbiegł przed czterema laty z więzienia – pułkownik Castillo Armas. Amerykanie dali mu 6 milionów dolarów, żeby stworzył sobie armię. Dali mu samoloty i pilotów, broń i radiostacje. Za 6 milionów dolarów Armas kupił 600 ludzi. Łatwo obliczyć, że płacił dobrze. Zebrał szumowinę z całego świata. Miał więźniów z Kolumbii, handlarzy narkotyków z Portoryko, handlarzy niewolników z Brazylii, barmana burdelu w Tegucigalpie. Kolumna Armasa ruszyła z terytorium Hondurasu, a bracia Allan i John Fosfor siedzieli w Waszyngtonie przy telefonach, czekając na meldunki.

Przed 116 laty ruszyła na stolicę Gwatemali uzbrojona w stare muszkiety kolumna grabarzy Rafaela Carrery. Na czele wyprawy trzech zakonników niosło drewniane krzyże, żeby chronić grabarzy przed szalejącą epidemią cholery. Grabarze zwalczali cholerę i śpiewając nabożne pieśni, a także rabując, co się dało, po drodze, szli, żeby wygnać sprawcę zarazy – liberała Mariano Galveza.

Po 116 latach ruszyła na stolicę Gwatemali uzbrojona w nowe automaty kolumna najemników Castillo Armasa. Epidemia cholery minęła, ale jak mówił komunikat Armasa, w kraju „szalała komunistyczna zaraza”. Dlatego najemnicy nieśli krzyże z przybitą do nich pięścią. Pułkownik Armas niósł obraz Jezusa Chrystusa z Esquipulas – patrona Gwatemali. Na czele kolumny powiewały kościelne sztandary. Ci potomkowie grabarzy zwalczali już nie cholerę, lecz komunizm, i szli, żeby wygnać sprawcę zarazy – Arbenza Guzmana.

Ze stolicy Gwatemali kolumna otrzymywała rozkazy wydawane drogą radiową przez ambasadora USA – Johna Peurifoya. W dniu inwazji Peurifoy włożył mundur khaki i przypiął colta. W ambasadzie panował duży ruch.

O kilka ulic dalej, w pałacu prezydenta, siedział osamotniony Arbenz. Większość dowódców armii czekała już w gabinecie Peurifoya na rozkazy. Arbenz uznał, że stawianie oporu nie ma sensu. Wezwał dowódcę sił zbrojnych pułkownika Enrique Diaza i przekazał mu władzę. „W kilka godzin później – wspomina minister spraw zagranicznych w rządzie Arbenza, Guillermo Toriello, w książce pt. „La Batalia de Guatemala” – Peurifoy zjawił się w gabinecie pułkownika Diaza. Do tej pory zdołano już aresztować wielu przywódców PGT (Partido Guatemalteco del Trabajo) (partia komunistyczna) i związków zawodowych. Zgodnie z tym, co opowiada Diaz, spotkanie wyglądało następująco: (Peurifoy przyniósł długą listę nazwisk owych przywódców. Podał ją Diazowi i zażądał, aby ludzie znajdujący się na liście, zostali rozstrzelani w ciągu 24 godzin. – zapytał Diaz. – odpowiedział Peurifoy.

Diaz stanowczo nie zgodził się na splamienie rąk tą odrażającą zbrodnią i odrzucił żądanie Peurifoya, aby wydać rozkaz egzekucji. – zapytał Peurifoy. – odpowiedział Diaz. — powiedział Peurifoy i wyszedł”.

Toriello wspomina także, że kiedy kilka dni później jeden z oficerów odważył się w obecności ambasadora USA bąknąć o potrzebie stawienia oporu Armasowi, Peurifoy przerwał mu gwałtownie: „Przestań pan pieprzyć. Niech pan zapamięta raz na zawszę, że walka z Armasem nie jest walką z Armasem, tylko z Departamentem Stanu. Armas zrobi to, co mu poleci Departament Stanu”.

I Armas zrobił.

„Natychmiast po zajęciu Gwatemali przez bandę Armasa – pisze dalej Toriello – zaczęła się rzeź ludności, rzeź nie tylko zwolenników Arbenza i działaczy politycznych, ale wszystkich tych, którzy w taki czy inny sposób próbowali sprzeciwić się . Wkrótce znalazło się w więzieniach dziesięć razy więcej ludzi, niż były one w stanie pomieścić. W całym kraju, we wsiach i w małych miasteczkach mordowano masowo chłopów, którzy wzięli ziemię z reformy rolnej i którzy bodaj w najmniejszym stopniu próbowali stawiać opór tyranii. Wszystko pochłonęła fala terroru. Chłopi zaczęli uciekać w góry, aby ratować się przed bandami, które ścigały ich w imię Gwatemali. A wszystkie te zbrodnie przeciw życiu, wolności i prawu człowieka popełniał Castillo Armas w imię Boga i pod pretekstem likwidacji komunizmu. Wróciły stare praktyki tyranów Gwatemali, tyle że dawniej prześladowano , a teraz . Komitet ten stał się panem życia i śmierci całego społeczeństwa. Jeden dowcip komuś powtórzony, jedna plotka albo zła wola jakiegoś funkcjonariusza reżymu wystarczą, aby – obojętne, kogo – ścigać, uwięzić i torturować. Komunizm służy tylko za pretekst, aby pozbyć się przeciwników reżymu i załatwić porachunki osobiste. W sumie przeciętny Gwatemalczyk, któremu godność i patriotyzm nie pozwalają zaakceptować tego porządku, ma przed sobą tylko trzy drogi: więzienie, emigrację i grób…”

6.

Apel Poległych zamordowanych w pierwszych dniach kontrrewolucji:

Javier Acevedo, z Chiquimula, chłop

Catarino Alvarado, z San Juan, chłop

Rogelio Arevalo, z Puerto Barrios, robotnik

38 chłopów rozstrzelanych w Las Cruses, Ipala

Andres Cruz i brat, z Puerto Barrios, robotnicy

Rolando Cordon, z Teculutan, sołtys

Claudio Gutierrez i 2 synów, z Chiquimula, chłopi

49 chłopów rozstrzelanych w Rio Shusho

18 chłopów rozstrzelanych w Los Cimentos

Salvador Jacinto, z La Tuna, chłop

Antonio Castro, z Chiquimula, kolejarz

Juan Ruiz, z Petary, chłop

Cupertino Tiul z żoną, z Puerto Barrios, robotnicy

29 chłopów rozstrzelanych w San Juan Sacatepequez

2 członków Komitetu Reformy z Acasa-guastlan

Amical Solis, z Morales, robotnik

Macario Lopez, z Progreso, chłop

Pablo Quintana, z Tiquisate, robotnik

Carlos Archila, z miasta Guatemala, sierżant

Bonifacio Mendez, z Zacapy, chłop

Aureliano Veliz, z San Vincente, chłop

(z listy Generalnej Konfederacji Robotników Gwatemali, luty 1955 r.).

Ta lista ciągnie się bez końca, zapisywana codziennie, do dzisiaj.

38

7.

Prezydent Arbenz Guzman ocalał, chroniąc się w ambasadzie Meksyku. Po dwóch miesiącach starań rządu meksykańskiego Departament Stanu zgodził się, aby Arbenz, który konstytucyjnie był nadal prezydentem Gwatemali, opuścił ambasadę i udał się na emigrację.

Przed ambasadą i wzdłuż trasy na lotnisko zebrała się cała śmietanka nowego reżymu: więźniowie kryminalni z Kolumbii, handlarze narkotyków z Portoryko, handlarze niewolników z Brazylii, barman burdelu w Tegucigalpie. A także właściciele bogatych sklepów, których Arbenz zmusił do płacenia podatków. I właściciele plantacji kawy, którym Arbenz kazał szanować robotników. Tysiące agentów CIA zajętych „krzewieniem demokracji”. Dyrekcja firmy Share and Bond, New York, filia w Gwatemali, której Arbenz kazał obniżyć ceny na światło. Delegacja kibiców z United Fruit. Tłum ten czekał na Arbenza uzbrojony w kamienie, zgniłe jajka i zdechłe szczury. Arbenz miał iść wśród tego tłumu piechotą, ponieważ Castillo Armas zabronił, żeby odwieziono go samochodem.

Ambasador Meksyku wiedział, że Arbenz może nie dojść żywy do lotniska. Kazał wyjąć flagę swojego kraju i okręcił nią prezydenta Gwatemali. W bramie ambasady ukazał się teraz Arbenz, owinięty we flagę Meksyku. Otaczali go pracownicy ambasady. Zaczął się marsz na lotnisko, przez tłum rozjuszony i bezradny, który ruszył za nimi. Na lotnisku ambasador musiał pożegnać się z Arbenzem. Samolot czekał gotowy do odlotu. Po płycie, kręcił się Peurifoy, główny reżyser. Prezydent Arbenz stał i czekał, co będzie dalej. Główny reżyser czekaj aż zbierze się wielka widownia. Potem wydał rozkaz. Ludzie z kolumny Armasa podeszli do prezydenta i kazali mu rozebrać się do naga. Arbenz zaczął się rozbierać. Tłum wył i gwizdał. Arbenz został w spodenkach, których nie dał sobie ściągnąć. I tak wszedł do samolotu. Arbenz do dziś błąka się po świecie. Milczy, nie udziela wywiadów, nie składa deklaracji. Nie pozwala, żeby go fotografować. Ale czasem jakiemuś fotoreporterowi uda się zrobić zdjęcie i wtedy ukazuje się w gazetach pociągła twarz Arbenza, człowieka, który odważył się zakłócić ciszę potrzebną bananom United Fruit i który był komunistą, ponieważ chciał, żeby każde dziecko w Gwatemali miało swoje buty.

8.

Castillo Armas, nowy prezydent, zajmował się nie tylko mordowaniem. Wiele czasu poświęcał również działalności ustawodawczej. W ciągu dwóch lat wydał 574 dekrety likwidujące to, co zrobiła rewolucja. Odwołał Dekret o Reformie Rolnej i oddał grunta United Fruit. Chłopi, którym Arbenz dał ziemię, zostali z niej wyrzuceni. Obce monopole otrzymały zwolnienie z podatków. 45 zagranicznych przedsiębiorstw naftowych otrzymało koncesje na 4,6 miliona hektarów, co stanowi prawie połowę terytorium państwa.

Wody Gwatemali, które w 1944 roku wylały się z brzegów w poszukiwaniu nowego ujścia, wróciły w stare koryto.

Wiosną 1957 roku odbyła się w czcigodnych murach Columbia University, USA, uroczystość: w uznaniu zasług dla demokracji amerykańskiej pułkownik Armas otrzymał tytuł doktora honoris causa.

Tak wyróżniony, a więcej niepotrzebny, został z rozkazu CIA zastrzelony 26 lipca tegoż roku przez Roberto Monteza z własnej Gwardii Przybocznej.

9.

W armii zaczęły się targi o fotel prezydenta.

Armia trzymała w garści całą władzę. Gwatemala jest krajem rządzonym przez kamarylę pułkowników – stopień generała został zniesiony w latach rewolucji. W wojsku l pułkownik przypada na 30 żołnierzy. Najwyższą władzą w Gwatemali jest ambasada USA, a zaraz po niej – narada pułkowników. Rząd zajmuje trzecie miejsce.

Każdy pułkownik chciałby być prezydentem ze względu na prestiż i wysoką pensję. Pensja prezydenta Gwatemali wynosi 1 094 000 dolarów rocznie. Plus, oczywiście, inne dochody, mniej oficjalne, i plus olbrzymi dodatek reprezentacyjny (roczny dochód chłopa w tym kraju wynosi 50-80 dolarów). W sumie, jeżeli prezydentowi uda się przetrwać cztery lata przewidziane konstytucją, opuszcza pałac mając 4 miliony dolarów na prywatnym koncie.

Nie jest to dużo, ale zawsze.

Po kilku miesiącach kłótni prezydentem został starszy już wiekiem człowiek, wierna podpora reżymu generała Ubico, wspólnik Castillo Armasa, generał Ydigoras Fuentes (ze względu na zasługi i lata zachował szlify generalskie). Ledwie Ydigoras objął swój urząd, a już w jego gabinecie zjawiło się czterech ludzi z CIA żądając, aby zwrócił pieniądze, które CIA dała Armasowi na zorganizowanie agresji. O tej wizycie mówi Ydigoras w wywiadzie udzielonym amerykańskiej dziennikarce – Annę Geyer:

„Odpowiedziałem im, że nie mam wobec nich długów i że Castillo Armas nie żyje. Zagrozili mi i powiedzieli, że jeśli nie zapłacę, Gwatemala nie dostanie żadnej pomocy od Stanów Zjednoczonych, a na temat mojego rządu nie ukaże się w prasie amerykańskiej nigdy nic dobrego”.

Na takie dictum Ydigoras szybko zapłacił.

Co więcej, zaoferował CIA miejsce na obóz, w którym szkolono oddziały najemników do inwazji na Kubę. W nagrodę CIA ratowała Ydigorasa przed upadkiem, o czym można dowiedzieć się z relacji korespondenta „Time” Johna Gerassi:

„Na początku 1962 roku wydawało się, że Ydigoras upadnie. Studenci, nauczyciele, nawet kontrolowane przez prezydenta związki żądały jego ustąpienia. Przez cały miesiąc, dzień w dzień, trwały rozruchy i Gwatemala nie dawała nikomu wiz wjazdowych. A potem, nagle, nastąpiła absolutna cisza. Ani słowa bodaj o jednym wiecu, o jednej manifestacji. Kiedy przyleciałem tam kilka dni później, w kraju panował kompletny spokój. Zapytałem znajomych, co się stało. . Kraj był całkowicie zastraszony”.

Mamy tu kolejny przykład działania mechanizmu ciszy.

Wiosną 1963 roku było już w Gwatemali tak spokojnie, że ogłoszono nowe wybory.

Pierwszy prezydent rewolucji gwatemalskiej Arevalo Bermejo nadał z emigracji wiadomość, że chciałby w tych wyborach kandydować. Arevalo był ciągle popularny i mógłby zwyciężyć. Ponieważ, Ydigoras mimo wszystko chciał tych wyborów, wypadło generała obalić.

Przewrót zorganizował jego minister obrony, pułkownik Peralta Azurdia. Spiskowcy ustalili datę zamachu na 30 marca 1963 roku. Ydigoras dowiedział się o tym na kilka dni wcześniej, i kiedy Peralta wszedł z pistoletem do jego gabinetu, prezydent wskazując na stojące przy biurku walizki zawołał:

– Ministrze, jestem już gotowy!

10.

Generała odprawili samolotem do Managua, gdzie Ydigoras przeglądając nazajutrz prasę znalazł deklarację Peralty, w której przeczytał z osłupieniem, że został obalony, ponieważ był komunistą. Każdy, kto znał nienagannie antykomunistyczną przeszłość Ydigorasa (generał zgładził setki ludzi posądzonych o komunizm, a tysiące osadził w więzieniu), usłyszawszy taki zarzut uśmiałby się serdecznie, ale Ydigoras wystraszył się nie na żarty. Ydigoras wiedział, że w jego kraju nie ma znaczenia, czy ktoś w rzeczywistości jest, czy nie jest komunistą. Dowód jest nieważny, wystarczy oskarżenie.

Generał znał przecież fakty. Partia komunistyczna Gwatemali została po roku 1954 wybita prawie doszczętnie. Nawet były ambasador USA w Salwadorze Thorsten Kalijarvi, który w każdym węszy komunistę, twierdzi w swojej książce pt. „Central America” (1962), że w Gwatemali zostało nie więcej niż 200’komunistów („it is estimated, that there is in Guatemala, about 200 dedicated Communists”). Jednocześnie aparat do walki z komunizmem (wojsko, policja, służby specjalne – tzw. Servicio de Intellgencia Guatemalteca itd.) liczy ponad 30 tysięcy ludzi. Tak więc na jednego komunistę wypada stu pięćdziesięciu ludzi, powołanych do tego, żeby go zwalczać.

Można również zrobić inne zestawienie: amerykański ekspert wojskowy Edwin Lieuwen informuje, że armia Gwatemali „liczy ponad 500 pułkowników” (1964 r.). Oznacza to, że blisko 3 pułkowników żyje ze zwalczania jednego komunisty. I to jak żyje! „Ich przywileje (tj. przywileje pułkowników) – pisze inny amerykański ekspert wojskowy, Jerry Weaver – obejmują m.in. dotacje na budowę domów, szczodre pensje, obfite deputaty i, co jest istotne, ludzie ci są nietykalni przez prawo”. Ekspert pisze o tym z pewnym zdziwieniem, a przecież nie ma czemu się dziwić. Ludziom tym coś się należy, skoro cały czas spędzają na froncie, dźwigając ciężar walki z komunizmem!

Ale Ydigoras nie dziwił się niczemu i dlatego, kiedy dowiedział się z gazet, że jest komunistą, ogarnął go strach. Stary już i zmęczony, postanowił jednak działać, postanowił się oczyścić. Usiadł i napisał wielki akt samoobrony, potężną księgę pt. „My War with Communism” (,,Moja wojna z komunizmem”), która ukazała się jeszcze w tymże 1963 roku w wydawnictwie Englewood Cliffs, Prentice-Hall, USA. W książce tej generał ostrzega wszystkich, że to Peralta jest komunistą, a on, Ydigoras, był zawsze obrońcą demokracji amerykańskiej.

Tymczasem nowy prezydent, pułkownik Peralta, człowiek młody i ambitny, zabrał się energicznie do pracy. Zracjonalizował i unowocześnił system walki z komunizmem. Przede wszystkim postanowił spisać wszystkich komunistów. „Ciągle mówią, że ten czy tamten jest komunistą – wyjaśniał swoją decyzję na konferencji prasowej – ale potem zapomina się i ci ludzie chodzą dalej bezkarnie. A teraz każdy będzie w ewidencji”.

W związku z tym Peralta wydał obowiązującą do dziś ustawę (ustawa nr 9, 1963 r.) „O rejestracji osób, które rząd wojskowy uważa za komunistów” (tytuł oryginału: „El registro de personas, que el Gobierno militar considera como communistas”). Ustawa powołuje do życia urząd o nazwie Narodowe Archiwum Bezpieczeństwa (Archivo Nacional de Seguridad – ANS, skrót, który w Gwatemali ma brzmienie złowieszcze). Archiwum to prowadzi rejestr komunistów, a ściślej, jak mówi nazwa ustawy, rejestr osób, które wojskowi uważają za komunistów. A kogo wojskowi uważają za komunistów? Na to pytanie odpowiada Eduardo Galeano w swojej książce „Guatemala, pais ocupado”: „Wojskowi uważają za komunistę każdego, kto myśli inaczej niż oni, a nawet każdego, kto w ogóle myśli”.

Teraz już wiemy, według jakiej zasady pracuje ANS. Mając tak ustalone kryterium, funkcjonariusze sporządzają odpowiednie listy. „Estar en la lista” – tzn. być, znaleźć się na liście – jest w Gwatemali równoznaczne z wyrokiem śmierci. Kto trafił na listę, wie, że ma wyrok i że sprawą otwartą pozostaje tylko moment jego wykonania. Wyrok może być wykonany następnego dnia, ale także za miesiąc, za rok, za pięć lat. Problem polega jednak na tym, że niewielu tylko wie, czy już są czy jeszcze nie ma ich na liście.

Dostęp do list jest bardzo ograniczony i poza ambasadą USA listy może czytać tylko maleńkie grono osób, tak małe, że nie mieści się w nim prezydent republiki. Ale czasem ktoś może prezydentowi szepnąć jakieś nazwisko z listy. Publicysta gwatemalski Elias Condal opowiada o takim wypadku z prezydentem Mendezem Montenegro: „Pewnego dnia prezydent Mendez wezwał do siebie bliskiego przyjaciela, kolegę jeszcze z lat studenckich.

Na listę może dostać się każdy, ponieważ niepotrzebne są żadne dowody. „Oświadczenie komisarza wojskowego, jakiegoś lokalnego notabla czy w ogóle każdego zwolennika rządu, że taki czy inny chłop lub robotnik jest , stanowi wystarczający powód, żeby znaleźć się na liście” – pisze ekspert Weawer.

Drugim osiągnięciem Peralty jest militaryzacja administracji państwowej. . Gwatemala dzieli się na 22 departamenty. Na czele każdego departamentu stoi gubernator: pułkownik. Każdy pułkownik dowodzi w swoim departamencie siecią tzw. comisionado militar – są to oficerowie lub podoficerowie rezerwy pełniący zwierzchnie funkcje w administracji terenowej. Owszem, w Gwatemali są wójtowie i sołtysi, ale rządzą nimi ci właśnie comisionado militar. Według danych amerykańskiego socjologa Johna Durstona w roku 1966 jeden comisionado przypadał na 50 dorosłych osób. Comisionado jest postrachem w swojej okolicy, ponieważ każdy, kto mu podpadnie, może trafić na listę. On też na rozkaz ANS wykonuje wyroki śmierci. Jedną z funkcji comisionado jest dostarczanie siły roboczej dla wielkich plantacji. Wielkie plantacje znajdują się na ziemiach niskich (albo jak się tu mówi: na ziemiach gorących) nad Atlantykiem i Pacyfikiem. Natomiast podstawowa masa chłopska żyje w części centralnej kraju: na płaskowyżu i w górach (ten obszar nazywają tu ziemią zimną).

Ziemie gorące – najlepsze ziemie Gwatemali – należą do United Fruit i do wielkich latyfundystów gwatemalskich, niemieckich i amerykańskich. W państwie tym 2 procent właścicieli ziemskich posiada blisko trzy czwarte (72,5 procent) wszystkich ziem uprawnych, w tym 22 obszarników posiada 13 procent wszystkich ziem uprawnych. A po przeciwnej stronie: 76 procent chłopów posiada niecałe 10 procent wszystkich ziem uprawnych. Są latyfundyści, którzy mają tyle ziemi co 20 tysięcy małorolnych chłopów. Wieś gwatemalska nie zna pojęcia średniaka czy kułaka. Cała wieś jest małorolna albo bezrolna. Chłopstwo cierpi nie tylko na brak ziemi: w procesie kolonizacji Indianie (a więc właśnie chłopi) zostali zepchnięci na ziemie najgorsze, jałowe, bezwodne, na wysoko położone ziemie zimne. Gospodarka chłopska jest tam skrajnie prymitywna, ta sama co 500-600 lat temu. Ziemie zimne stanowią klasyczny rezerwuar siły roboczej dla ziem gorących. Na ziemiach gorących królują niepodzielnie wielkie plantacje pracujące dla rynków zagranicznych i dlatego nie ma tam miejsca na. chłopską gospodarkę. W okresie zbiorów kawy i bawełny (te dwie uprawy dają ponad połowę eksportu Gwatemali) plantacje potrzebują ludzi do pracy. Plantator nie chce trzymać dużej liczby stałych robotników? bo oni są mu potrzebni tylko na trzy miesiące, tylko na okres zbiorów. Przez pozostałe dziewięć miesięcy jego siła robocza musi jakoś przeżyć u siebie, w swoich rezerwatach na ziemiach zimnych.

Kiedy zbliża się sezon zbiorów, comisionado zaczyna werbunek ludzi. W tym okresie trzeba przegonić z ziemi zimnej na ziemię gorącą około miliona ludzi. Dla małej Gwatemali (obszar: 109 tysięcy km. kw., ludność w 1970 roku – 5,2 miliona) oznacza to prawdziwą wędrówkę ludów. Jedna piąta narodu – mężczyźni, kobiety, dzieci – ciągnie teraz w tropiki skubać kawę i bawełnę. Uruchomić taką masę ludzką nie jest rzeczą łatwą. Chłopi nie chcą pracować na plantacjach, ponieważ płaca jest głodowa, robota ciężka, a klimat gorący, dla ludzi z gór trudny do zniesienia. W tym czasie, kiedy 'chłop zbiera kawę czy bawełnę, marnieją mu zbiory na jego poletku. Dawniej istniała ustawa o włóczęgostwie, która pozwalała łapać Indian i pędzić ich pod eskortą na ziemie gorące. Teraz funkcję ustawy ó włóczęgostwie spełnia ustawa o wpisywaniu na listy. Dzięki tym listom można nadal utrzymać pańszczyznę i system pracy przymusowej na plantacjach. Jeżeli po skończeniu zbiorów chłop nie będzie miał kwitu stwierdzającego, że pracował na plantacji, comisipnado wpisze go na listę.

11.

Pułkownik Peralta stworzył również partię rządzącą – Partido Institucional Democratico. Partia stanowiła jeszcze jeden filar reżymu i tą drogą pułkownik osiągnął to, co chciał osiągnąć: zbudował system totalnej dyktatury militarnej, istniejący w Gwatemali do dziś. Nie cała reakcja była tym jednak zachwycona. W kraju istnieje silna Tcasta oligarchii cywilnej, która też by chciała nacieszyć się władzą. Partia, oligarchów, zgodnie z klasyczną w Ameryce Łacińskiej zasadą odwróconych pojęć: im bardziej reakcyjny, tym bardziej (w słowach) rewolucyjny, nazywa się Partido Revolucionario. Na jej czele stoi człowiek nijaki, polityk trzeciorzędny, prawnik z zawodu (a nawet kiedyś dziekan Wydziału Prawa Uniwersytetu w Gwatemali) – Mendez Montenegro. Były dziekan objął kierownictwo partii w 1965 roku po śmierci swojego brata, który jako szef Partido Revolucionario atakował wojskowych za monopolizowanie władzy i wobec tego musiał zginąć „w tajemniczych okolicznościach”. W politycznym języku gwatemalskim śmierć poniesiona w „tajemniczych okolicznościach” oznacza zabójstwo z rozkazu ANS.

Partido Revolucionario zaczęła domagać się wyborów. Mendez odwiedzał ambasadę: szukał poparcia (jeżeli w Ameryce Łacińskiej mówi się po prostu ambasada, bez wyszczególniania kraju, wiadomo, że chodzi o ambasadę USA). W czasie tych odwiedzin znajdował przychylny klimat. Wojsko i tak rządziło Gwatemalą, a prezydent-cywil stwarzał wygodne pozory demokracji.

Należy pamiętać, że Latin-American experts z Departamentu Stanu nie mają lekkiego życia. Liberalna część Senatu ciągle domaga się od Departamentu Stanu, żeby na funkcje prezydentów w Ameryce Środkowej stawiać cywilów, a nie wojskowych, ale Latin-American experts wiedzą, że to nie jest takie proste. Prezydent musi dysponować dostateczną siłą, żeby wbrew woli mas mógł zagwarantować nietykalność amerykańskich inwestycji, a taką siłę ma praktycznie tylko armia. Armia natomiast, jeśli już wzięła władzę, nie chce jej oddać, bo niby z jakiej racji? Jedynym wyjściem tedy zrobić to, co robi dowódca, który w czasie ćwiczeń chce przeprowadzić atak na wraże pozycje: wyznacza część żołnierzy na pozorantów – pozoranci udają nieprzyjaciela.

Toteż Departament Stanu, pomny na krytykę liberalnej części Senatu, stale nalega na ambasady, żeby szukały cywila, który potrafi udawać prezydenta. Ale znaleźć dobrego pozoranta nie jest łatwo. Talent pozoranta musi polegać na braku ambicji, a taką cechę trudno z góry ustalić, ponieważ wielu polityków ma tzw. ambicje, utajone. I wtedy – ludzka to rzecz – zły pozorant, dostawszy trochę władzy, chce jej zaraz więcej, a chcąc jej więcej, wchodzi w konflikt z armią, której nie pozostaje nic innego jak zapalać silniki w czołgach, zajmować Pałac i wsadzać prezydenta w samolot, co później wykorzysta liberalna część Senatu’ do zdwojenia krytyki Departamentu Stanu.

W ambasadzie osądzono jednak, że w przypadku Gwatemali takiego niebezpieczeństwa nie ma: dyktatura wojskowych miała charakter trwały i totalny, nie było mowy, żeby ktoś mógł się wychylić. Prezydent – pułkownik Peralta – na wiadomość, że mają być wybory, po chwili namysłu uznał taką manifestację demokracji za dobry pomysł. Peralta wiedział, że ma całą władzę w ręku, że wobec tego wybory wygra i wojsko zamiast prezydenta z przewrotu będzie miało prezydenta z wyboru. Aliści pułkownik wybory przegrał.

Było to 6 marca 1966 roku. Kiedy wieść o porażce rozeszła się po sztabach i garnizonach, kamaryla pułkowników postanowiła zebrać się na naradę. Choć maleńki ten kraj ma dziś blisko 600 pułkowników, nie wszyscy biorą udział w takim spotkaniu. W Gwatemali pułkownik pułkownikowi nie równy. Wystarczy wejść do jakiegokolwiek ministerstwa, żeby o tym się przekonać: recepcjonista – pułkownik, sekretarz ministra – pułkownik, i minister – też pułkownik. Cenzor na poczcie – pułkownik, właściciel , restauracji „Quetzal” – pułkownik. Ale tych ważnych, najważniejszych pułkowników jest około 40 i oni to zebrali się na naradę.

Trudno będzie wyobrazić sobie tę naradę komuś, kto nie widział bodaj kilku pułkowników gwatemalskich. Każdy pułkownik ma twarz zasępioną, czujne, wypatrujące oczy i czarny, krótko przystrzyżony wąsik. Jeden z dziennikarzy gwatemalskich powiedział mi: ,,ja ich nie rozróżniam”, ale nie ulega wątpliwości, że pułkownicy potrafią rozróżniać się między sobą.