Fragmenty książki „Chrystus z karabinem na ramieniu”

Rektor przyjął mnie w swoim gabinecie na jedenastym piętrze wieżowca, w którym mieści się Uniwersytet San Andres. Wieżowiec stoi na skraju starego centrum La Paz i wygląda tak, jak wiele budynków po zakończeniu powstania warszawskiego. Ściany podziurawione kulami, tu i tam mur wyszarpany pociskiem artyleryjskim. W wielu oknach nie ma szyb, a ponieważ jesteśmy na wysokości blisko czterech tysięcy metrów, ostre i zimne wiatry przeciągają korytarzami.

Studenci siedzą na wykładach zmarznięci i skuleni, wicher wyrywa im notatki i rozsiewa je po ulicy.

Na szczęście wykłady odbywają się rzadko. Co jakiś czas, jeżeli duch opozycyjnej uczelni przybierze groźną postać, rząd zamyka uniwersytet na kilka miesięcy. W tych okresach, kiedy uczelnia jest otwarta, studenci najczęściej strajkują: domagają się ustąpienia rządu. Jeżeli strajk nie odnosi skutku, przygotowują nową rewoltę. Nikt nie myśli o nauce i to jest zrozumiałe. Studenci są w Boliwii główną obok górników siłą opozycyjną, na nich spoczywa ciężar walki z reżimem. Być studentem w tym kraju to niebezpieczne zajęcie. Wielu studentów ginie w czasie ulicznych manifestacji, wielu ginie w czasie kolejnych zbrojnych szturmów wojska na uczelnię albo w szeregach partyzantki. Studenci przychodzą na uczelnię uzbrojeni. W gmachu uczelni jest pełno broni. Są tam pistolety automatyczne i skrzynki granatów. Pamiętam, że mieli kiedyś przeciwlotniczy karabin maszynowy, zakupiony u kontrabandzistów. Ten karabin ustawili na dachu wieżowca i strzelali z niego do samolotów, które przylatywały bombardować uniwersytet.

W gabinecie rektora też pełno śladów kul. Są to ślady świeże, pozostałość bratobójczej wojny, jaką studenci stoczyli niedawno między sobą. Nie cała bowiem młodzież to lewica. Część wysługuje się oligarchii. Inni należą do różnych skłóconych ze sobą ugrupowań; są tu więc anarchiści i trockiści, maoiści i niezależni chadecy, socjalfaszyści i narodowi rewolucjoniści. Na wydziale medycyny działa 13 partii politycznych. Na całej uczelni około 20 partii, ale trudno policzyć dokładnie, bo wiele z nich tworzy się i znika po tygodniu. Życie polityczne w Ameryce Łacińskiej to nieustanne pączkowanie partyjne, zadziwiająco witalne, partyjne rozmnażanie. Największa trudność dla Latynosa, to poddać się czyjejś dyscyplinie, toteż jeśli chce działać politycznie, pierwszym jego odruchem jest stworzenie własnej partii. Można by tu przytoczyć długą listę polityków latynoskich, którzy w swoim życiu stworzyli kilka, a nawet kilkanaście partii.

Wojnę, która zostawiła ślady w gabinecie rektora, stoczyli trockiści z anarchistami. Trockiści ogłosili się najwyższą władzą polityczną studentów i zażądali uznania tego faktu , przez pozostałe ugrupowania. Trockiści są w Boliwii poważną siłą. Zdaje się, że Boliwia i Sri Lanka to są dwa główne centra trockizmu na świecie. Anarchiści, którzy są przeciwnikami wszelkiej władzy ukonstytuowanej i zorganizowanej, ogłosili trockistów uzurpatorami i agentami rządu. Wśród studentów boliwijskich najbardziej obelżywym wyzwiskiem jest nazwanie kogoś agentem rządu; od razu dochodzi do strzelaniny. W trakcie sporu trockiści zajęli wieżowiec uniwersytetu, natomiast anarchiści okopali się w sąsiednim akademiku.

Wymiana ognia trwała dwa tygodnie. Rząd przyglądał się temu obojętnie, ponieważ zależało mu, żeby studenci wykrwawili się między sobą. Rząd ma zawsze kłopoty z opinią publiczną, która obciąża go odpowiedzialnością za śmierć każdego studenta. A w tym wypadku nikt nie mógł powiedzieć, że prezydent czy ministrowie umoczyli ręce w młodej, studenckiej krwi. Przede wszystkim jednak wojna wewnątrzstudencka dawała rządowi moment spokoju, chwilę oddechu, pozwalała choćby na krótko zdjąć z porządku obrad gabinetu stały punkt dotyczący uniwersytetu i przerwać nie kończące się dyskusje na temat: co zrobić z uczelnią? Otworzyć ją czy zamknąć? Zbombardować czy zostawić w spokoju? Są to sprawy istotne, jeżeli zważyć, że w wyniku manifestacji studenckich upadła połowa gabinetów boliwijskich. Żaden rząd nie może się utrzymać, jeżeli studentom uda się stworzyć antyrządowy sojusz z górnikami kopalń cyny lub z częścią armii.

Teraz rektor opowiada mi, jak wyglądało jego urzędowanie w czasie owej wojny bratobójczej. Nade wszystko starał się zachować spokój i powagę. Nie było to łatwe. Musiał chyłkiem wkradać się do gabinetu. Zamiast odsiadywać swoje za biurkiem, leżał godzinami pod biurkiem, bo kule świstały ze wszystkich stron. Biurko ma imponujące – ogromne, rzeźbione, z twardego, łękowego drzewa. Pokazuje, mi miejsca, w których pociski zagrzęzły w tym drzewie. Pokazuje i kiwa głową nad własnym, rektorskim losem. Nazywa się Oscar Prudencio, ma dopiero 34 lata i wykłada na wydziale stomatologii. Sympatyczny, bezpośredni, otwarty. Rektorem wybrali go studenci. Tutaj studenci decydują o wszystkim: kto będzie rektorem, kto będzie profesorem, ilu ludzi przyjąć na pierwszy rok studiów, jaki ma być program.

W dniach wojny rektor przestał przyjmować interesantów. Wejście do gabinetu zagrażało ich życiu. Leżąc pod biurkiem pisał odezwy wzywające do pokoju. Przyznaje, że odniosły niewielki skutek. Trzeba było czekać, aż odpłynie fala nienawiści, aż wrogowie zaczną się zastanawiać, aż przejrzą na oczy. Po obu stronach padło wiele ofiar.

– Po co? – pyta rektor. – Po co ta śmierć? W tym kraju – mówi teraz – życie nic nie znaczy. W tej biedzie, w tym głodzie zamazuje się granica między życiem a śmiercią. Przekroczenie granicy odbywa się bez wstrząsu, zwyczajnie. Życie naszego górnika trwa 30 lat. Cmentarze w osiedlach górniczych przypominają cmentarze wojenne: sama młodzież. Cmentarze studenckie: sama młodzież. A żołnierze, którzy giną w walce z górnikami i partyzantami, to przecież także młodzież. W Europie ludzie giną w czasie wojny, śmierć zabiera wtedy miliony, ale jest to żniwo jednego sezonu. U nas śmierć ma postać inną, choć też zabiera miliony, jest roztopiona w codzienności, jesteśmy z nią oswojeni, ponieważ jest z nami zawsze i wszędzie, pospolita, prosta, zwyczajna, jakby dawno rozwijająca się w życiu każdego z nas.

Chcę już odejść, ale rektor pyta, czy mógłbym zostać. Jeśli mam czas – mówi – pójdziemy złożyć hołd tym, którzy padli w Teoponte.

Mówi nawet: – Pójdziemy się z nimi pożegnać.

To pożegnanie odbywa się na parterze, w dużej sali wypełnionej tłumem ludzi. Przy wejściu uzbrojeni studenci patrzą, kto wchodzi, pilnują, żeby nie wdarła się prawicowa bojówka, która mogłaby rzucić w tłum petardę. Ponieważ jednak wszystko jest możliwe i groźba masakry wisi w powietrzu, w sali czuje się napięcie i podniecenie. Tłum faluje i wznosi bojowe okrzyki. Sala domaga się rozgromienia reakcji. Żąda szubienicy dla różnych generałów. Nacjonalizacji przemysłu i banków. Zamknięcia ambasady Stanów Zjednoczonych, pogrzebania światowego imperializmu.

W głębi sali, na ścianie wisi portret Che Guevary, rysunek Chrystusa z karabinem na ramieniu i duże zdjęcie bohatera z Teoponte – Nestora Paza. Na podium siedzą półkolem przedstawiciele górników i chłopów (skupieni, zamyśleni Indianie), przedstawiciele różnych partii politycznych (legalnych i nielegalnych), przywódcy studentów (w tym trockiści i anarchiści jakoś już pogodzeni). Pierwsze rzędy zajmują rodziny poległych. Siwa pani, cała w czerni, to Maria Luisa Bonadona de Quiroga – jej trzech synów zginęło w Teoponte tego samego dnia. Piękna, postawna blondynka o wspaniałych ciemnych oczach – to Maria Cecilia, żona bohatera Nestora Paza. Mimo swoich 21 lat jest już wdową. Ma czarną wstążkę w kształcie motyla wpiętą we włosy, czarne rękawiczki i czarne – widać to, ponieważ siedzi w spódnicy mini – podwiązki. Ten mężczyzna szpakowaty i barczysty to generał w stanie spoczynku – Anastasio Villanueva. Jego syn zginął w Teoponte, dokąd poszedł zmazać winy ojca, który jako oficer strzelał do strajkujących chłopów.

Wszyscy zebrani w tej sali wiedzą, co się stało w Teoponte. Wiedzą o całej tragedii. W La Paz, niedaleko Plaza Murillo, w podziemiach starej kamienicy czynna jest piwnica ?El Canto?. Do lokalu wchodzi się z bramy w dół po drewnianych, spróchniałych schodach. Wstęp kosztuje 10 pesos. Zamiast biletu dostaje się szklankę czerwonego wina. Z tym winem trzeba iść w głąb piwnicy po omacku, po omacku szukać miejsca na ławie, bo ciemność panuje wszędzie zupełna, przepastna. Wieczorem (godzina nigdy nie jest pewna) przychodzi tu Indianin z gitarą – Diego Femandez. Siada pod ścianą i na małym stoliku zapala świeczkę. Diego gra na gitarze i śpiewa piosenki. Wszystkie jego piosenki są smutne. Twarz Diego jest też smutna. Smutny jest płomyk jego świeczki. Diego śpiewa pieśń dziewczyny, która błaga swojego chłopca, Rosendę, żeby nie umierał, bo jutro ma być ich ślub. ?Nie rób mi tego, Rosendo – prosi dziewczyna – już wszystko jest gotowe, goście są zaproszeni, zabiliśmy jedyną krowę, wysprzątałam izbę, piwo dojrzało w dzbanach, nie rób mi tego, Rosendo, me umieraj, Rosendo?. Diego śpiewa o życiu, które jest złe, o miłości, która nie może się spełnić.

W tej piwnicy, nocą, zbierają się niespokojne duchy, wywrotowcy i konspiratorzy, zbuntowani studenci. Odbywają swoje narady i planują partyzancką przygodę. Na czele konspiracji stoi dwudziestodziewięcioletni Chato Peredo – dowódca. Ryszard Kapuściński

Rodzina Peredów – to temat na całą powieść. Ojciec naszego dowódcy, Romulo Peredo, wydawał w drugim po La Paz mieście Boliwii, Cochabambie, dziennik skandaliczny „El Imparcial”. Sam zapisywał całą swoją gazetę. Pił przy tym potężnie. W gazecie ukazywała się wiadomość: „Proboszcz parafii Pocon zgwałcił sześcioletnią dziewczynkę!”. Nazajutrz proboszcz przyjeżdżał do Cochabamby oburzony, przerażony.

– Ja, panie Peredo? Sześcioletnią? – Peredo robił zatroskaną minę, chciał jakoś proboszczowi pomóc. – Trudna sprawa – mówił. – Jedyne, co się da zrobić, to zamieścić sprostowanie, ale to będzie księdza kosztować sto pesos. Co było dużym pieniądzem. Proboszcz płacił i następnego dnia „El Imparcial” drukował: „Wczoraj zamieściliśmy wiadomość, że proboszcz parafii Pocon zgwałcił sześcioletnią dziewczynkę. Przepraszamy za pomyłkę. Chodziło o proboszcza parafii Colon”. W dzień później przyjeżdżał proboszcz parafii Colon itd., itd. Nie wszyscy jednak chcieli opłacać sprostowania, wielu przychodziło awanturować się i bić redaktora. W tej sytuacji Romulo Peredo mianował dyrektorem dziennika sławnego boksera boliwijskiego – Emesto Aldunate. Aldunate tłukł tych, którzy przychodzili z interwencjami. Po jakimś czasie interwencje ustały.

Romulo Peredo był ojcem tragicznym, boliwijskim Hiobem. Miał sześciu synów. Pierwszy – też Romulo – zginął w czasie pijackiej strzelaniny w jednym z barów w miasteczku Trynidad. Miał 32 lata. Drugi – Esteban – był kowbojem. Zginął w czasie kowbojskiej walki o stada bydła. Miał 23 lata. Trzeci – Pedro – zginął jako policjant, zastrzelony przez bandytów. Miał 25 lat. Dalszych trzech synów miał Romulo Peredo ze swoją ósmą żoną. Z nich Coco zginął jako partyzant oddziału Che Guevary mając 28 lat. Jego brat – Inti – który też był w oddziale Che Guevary, przeżył jeszcze rok, błąkając się po Boliwii jako samotny partyzant, jako jednoosobowy oddział Armii Wyzwolenia Narodowego. Zginął we wrześniu 1969 roku w La Paz, zastrzelony przez policję w czasie snu.

Teraz najmłodszy z całej rodziny, Chato Peredo, mścił swoich braci. Chato utworzył oddział partyzancki, składający się z 75 ludzi. Byli to głównie studenci. 18 lipca 1970 roku oddział wyruszył do lasu.

…wyjechaliśym z La Paz dwiema ciężarówkami. Oficjalnie stanowiliśmy brygadę do walki z analfabetyzmem. Przed Pałacem Prezydenckim odbyło się uroczyste pożegnanie. Minister oświaty Mariano Gumucio wygłosił piękne przemówienie. Nikt nie zajrzał do wnętrza ciężarówek, a tam na dnie leżało pełno broni i konserw. Po południu dojechaliśmy do kopalni złota South American Placers, która jest własnością koncernu z Kalifornii. Wysadziliśmy w powietrze wyciąg i porwaliśmy dwóch techników z RFN. Zastępca dowódcy – Alejandro – zadzwonił do Pałacu Prezydenckiego w La Paz i powiedział, że zwolnimy techników, jeżeli rząd wypuści dziesięciu więźniów, trzymanych za współpracę z oddziałem Che Guevary. Chodziło nam zwłaszcza o Loyolę, łączniczkę Che, którą bardzo torturowali. Przy tej okazji wojsko wyciągnęło z ambasady trzysta tysięcy dolarów, bo powiedzieli, że żądamy tych pieniędzy. Kłamstwo – nad ranem dojechaliśmy do Teoponte, trzysta kilometrów na północ od La Paz. Stanęliśmy przed miasteczkiem, bo tam było już wojsko. Ciężarówki zostały w drodze, a my poszliśmy w las, w selwę. Wojsko od początku było na naszym tropie. Cały dzień nad nami krążyły samoloty. Potem też, dzień w dzień, nawet nocami. Wojsko zajęło drogi i wioski, musieliśmy chować się w selwie, w górach, ciągle zmieniać miejsce, ciągle maszerować –

– nikt z nas nie znał tego terenu. Połowa oddziału po raz pierwszy w życiu wyjechała z miasta. Che zostawił w swoich pismach wskazówkę, że trzeba za wszelką cenę przyciągać chłopów. Ale myśmy nie mogli wchodzić do wiosek, bo w wioskach stało wojsko. Zresztą na tym terenie prawie nikt nie mieszka. To świat bez ludzi. Selwa jest taka sama jak pustynia, tyle że zielona. Nie ma co jeść, nie ma wody. Na tych terenach przyroda jest wrogiem największym. Tam są takie drzewa, z których kapie żywica gorsza niż kwas solny. Jedna kropla przepali czaszkę do mózgu. – Pełno dzikich os. Jeżeli taka osa trafi w oko – człowiek ślepnie. Wszędzie jadowite węże. Najgorszy wąż nazywa się coralito. Kogo ukąsi, temu krew zamienia się w wodę i wycieka oczodołami. W dzień nie można usiąść, bo zagryzą mrówki, w nocy nie można spać, bo zagryzą moskity. Tylko chodzić i chodzić –

– w tamtych stronach są obozy, do których rząd zsyła politycznych. Tam nie ma drutów, nie ma muru, bo nie ma gdzie uciekać. Naokoło tylko selwa albo bagna. Nie ma dróg, jedyna łączność ze światem to wojskowy samolot. Strażnicy i więźniowie żyją tam razem, ci którzy pilnują uwięzionych, są sami uwięzieni. Nieraz zmieniał się rząd, a nowy rząd nic nie wiedział o takim obozie, bo te sprawy trzymane są w ukryciu jako nielegalne. Wtedy cały obóz umierał z głodu. Czasem strażnicy i więźniowie wchodzili w zmowę – porywali samolot i uciekali z piekła –

– nikt z nas nie wiedział dokładnie, gdzie jesteśmy. Szliśmy od wąwozu do wąwozu, od wzgórza do wzgórza. Wchodziliśmy w głąb selwy. Było coraz trudniej iść, bo tam poszycie jest gęste, kolczaste, drapieżne. Mundury to był jeden strzęp. Ręce i nogi całe we krwi. Pić, nie było co pić. Ale jeden poganiał drugiego, bo szło o to, żeby nie wpaść w okrążenie. Tylko dwa razy wpadliśmy w zasadzkę. W jednej zasadzce straciliśmy jedenastu ludzi. To było wszystko. Przez cały czas nie stoczyliśmy żadnej bitwy z wojskiem. Oni trzymali drogi i wioski, a nas przepędzali z miejsca w miejsce nalotami samolotów i czekali, kiedy wyginiemy z głodu i wycieńczenia. W całej wojnie wojsko straciło jednego żołnierza –

– z początku szło nam dobrze, mieliśmy dużo siły. Ale po dwóch tygodniach skończyła się żywność. Nie było co jeść. Ludzie zaczęli słabnąć. Jedliśmy pędy bambusowe, jedliśmy korzenie i jakieś owoce leśne. Nikt nie znał się na tym, co w selwie jest jadalne, a co trujące. Czasem zjedliśmy coś takiego, że potem cały oddział chorował i nie mógł ruszyć się z miejsca. Wtedy mogli nas wybrać z selwy gołymi rękami. Raz zabiliśmy małpę i każdy dostał kawałek mięsa, było wielkie święto. Przez trzy miesiące nie udało się nic więcej upolować. Ludzie słaniali się, padali w marszu, majaczyli w nocy. Przez osiem dni nie mieliśmy nic w ustach. Dziewiątego dnia zastrzelił się Quirito, wpakował sobie kulę w skroń. Następnego dnia umarł z wycieńczenia Nestor Paz, nasz komisarz. Umarł w ramionach dowódcy. Wszyscy kochaliśmy Nestora, był najbardziej lubianym człowiekiem w oddziale. Pięć dni nosiliśmy jego ciało, aż w czasie przeprawy przez rzekę nurt porwał zwłoki komisarza –

– pierwszy uciekł z oddziału Sebastian. Stało się to drugiego dnia po, naszym przybyciu do Teoponte. Został schwytany przez wojsko i rozstrzelany. W tydzień później uciekli Freddy i Marcos. Żołnierze złapali ich i rozstrzelali. W dziesiątym dniu naszego marszu uciekło sześciu. Wszyscy zostali rozstrzelam przez wojsko. Potem uciekł Alfons, a za nim Juailito. Obaj rozstrzelani. Po miesiącu zostało nas czterdziestu pięciu. Potem uciekło trzech. Potem Carlos i Mongol. Wszyscy rozstrzelani. Potem znowu trzech. Rozstrzelani. Potem Kolla. Kollę najpierw torturowali, następnie rozstrzelali. Po dwóch miesiącach zostało nas dwudziestu. Potem zastępca dowódcy – Alejandro i jeszcze czterech innych zgubiło się w selwie. Ale ci nie zdradzili i wytrwali do końca. Z naszej grupy uciekło czterech, a potem dwóch. Wszyscy rozstrzelani. Potem wpadliśmy w zasadzkę. Zginęło dwóch. Tej nocy uciekli Perucho i Forte. Byli tak samo wycieńczeni jak i my i kręcili się po selwie w kółko jak i my, i następnego dnia wieczorem wpadli w nasze ręce. A już rzucili broń i przepasali czoła białymi chustkami. Dwa ludzkie szkielety jak i my. Myśmy leżeli na ziemi po całym dniu błądzenia po selwie, od dwóch tygodni nic w ustach. Ciało ciężkie jak kamień, całe w gorączce i jakby nie swoje. Cały świat za mgłą, czuję kołysanie ziemi, selwa zatacza zielone koła. Słyszę z daleka głos dowódcy. Hermanos traidores! – mówi Chato. – Bracia zdrajcy! Porzuciliście sprawę w godzinie ciężkiej próby. Okryliście hańbą imię naszego oddziału, oddziału Armii Wyzwolenia Narodowego. Nic nie usprawiedliwia waszej zdrady. Rewolucyjny Sąd Wojenny skazuje was na karę śmierci przez rozstrzelanie –

– i teraz nas pięciu ma rozstrzelać tamtych dwóch. Mamy rozstrzelać Perucho i Forte, którzy nie mieli siły odwlec się od oddziału na tyle, żeby trafić przed pluton egzekucyjny batalionu rangers, i którzy wpadli nam w ręce. Mamy rozstrzelać naszych braci-zdrajców. Taki jest rozkaz. Selwa zatacza zielone koła i czuję kołysanie ziemi. Ciało jest ciężkie jak kamień i cały świat jest za mgłą. W tej mgle widzę, jak Chato wyjmuje pistolet. I widzę, jak stoją Perucbo i Forfe. Nie mają siły zrobić kroku. I widzę nas czterech, jak leżymy, bo nie mamy siły się podnieść. Siłę ma tylko dowódca, bo w nim płynie krew brata Coco, który zginął u boku Che Guevary, i krew brata Inti, który walczył jako samotny partyzant i zginął zastrzelony w czasie snu. I słyszę strzały, i widzę, jak selwa zatacza zielone koła –

– w tym miejscu, w którym zostali Perucho i Forte, zostawiliśmy również Cristiana. Umarł z wycieńczenia. W nocy majaczył, potem dostał dreszczy, w końcu zasnął i już się nie obudził. Rano leżeli obok siebie – Perucho, Forte i Cristian. Dwaj zdrajcy i jeden, który pozostał z nami do końca. Ale teraz byli już jednakowi. Byli tacy sami. Zostali we trzech, a myśmy zaczęli nasz marsz codzienny. Przez cały czas szliśmy w górę i w górę. Było nas czterech – Chato, Mamerto, Dawid i ja. Musieliśmy ciągle przystawać, bo Mamerto nie miał siły iść. To była jego ostatnia droga. Kilka razy prosił, żeby go zostawić, bo chciał zostać na samotne skonanie, ale myśmy mówili, że trzeba iść do końca, że musimy maszerować i maszerować, żeby nie wpaść w okrążenie. Zaczynał się zmierzch, kiedy weszliśmy na szczyt największego wzgórza w okolicy. Z tego szczytu był widok na piękną dolinę, którą przecinała rzeka. I w tej dolinie była wioska. Wszyscy widzieliśmy tę wioskę – Chato, Mamerto, Dawid i ja. I chociaż wszyscy widzieliśmy ją, jeden trącał drugiego i mówił – popatrz, wioska! Każdy chciał się upewnić, czy to jest wioska naprawdę, czy tylko marzenie o wiosce. Dziesięć tygodni błąkaliśmy się po selwie. W selwie największym wrogiem człowieka jest selwa. Po dwóch tygodniach skończyła się nam żywność. Wojsko zajęło drogi i wioski i czekało, aż wyginiemy z wyczerpania i głodu. Wszystkich, którzy uciekli z oddziału, schwytali i rozstrzelali. Peruchę i Fortego rozstrzelał Chato. Alejandro i czterej inni zgubili się w selwie, ale nie zdradzili. Tutaj zostało nas czterech. Maszerujemy dziesięć tygodni, ciągle musimy zmieniać miejsce, żeby nie wpaść w okrążenie. Nikt nie pamięta, kiedy jedliśmy ostatni raz. A teraz jesteśmy na szczycie wzgórza. I to jest koniec drogi. Jeszcze mieliśmy tyle siły, żeby tu wejść i zobaczyć wioskę. Mamerto kona. Położyliśmy mu pod głowę plecak, tak żeby mógł ją trzymać wysoko, żeby mógł widzieć wioskę. Zęby mógł widzieć, jak zapalają się ogniska. Jutro zejdziemy w dolinę. „Mamerto – mówi dowódca – jutro będziemy w wiosce”. My wiemy, że dowódca kłamie, bo nie pójdziemy do wioski, bo w wiosce jest wojsko, a pójść do wojska oznacza zdradę i rozstrzelanie. Ale Mamerto chce tego słuchać, jemu jest to potrzebne. „W wiosce – mówi dowódca – dadzą nam mięso i kukurydzę. Postawią nam największy stół, jaki mają, i zawalą ten stół żarciem. Jak będziesz chciał, Mamerto, dostaniesz całą miskę kurczaków. Dostaniesz dzban piwa. Dostaniesz dziewczynę”. My wiemy, że dowódca kłamie, że Mamerto chce tego słuchać, na jego spoconej twarzy pojawia się uśmiech. „Będziesz robił, co będziesz chciał – kłamie dowódca – będziesz robił, co tylko przyjdzie ci do głowy. Powiesz sobie – ale mam życie! Ale mam fantastyczne, nieziemskie życie!” Mamerto wpatruje się w dolinę. Na dnie doliny leży wioska. Dowódca trzyma go za rękę i jeszcze coś mówi, a potem przestaje mówić, bo Mamerto już nie słyszy, bo już go nie ma –

– w dwa dni później znaleźli nas tam poszukiwacze złota, bo ta rzeka w dolinie nazywa się Tipuani i na dnie tej rzeki jest złoto. A ta wioska nazywa się Chima –

– to wszystko, o co walczyliśmy, jest spisane w naszym rozkazie numer jeden. Naszym celem było zwycięstwo rewolucji, utworzenie ludowego rządu i nacjonalizacja wszystkich bogactw, które powinny należeć do narodu –

– nas było siedemdziesięciu pięciu. Ocalało ośmiu. Wojsko rozstrzelało pięćdziesięciu pięciu. Zaginęło dwunastu –

– nazywam się Guillermo Veliz – (koniec taśmy).

Taśmę przesłuchałem w gabinecie rektora wiele razy i przepisałem te słowa dokładnie. Teraz na sali słyszałem jeszcze głos Guillermo Veliza. Uroczystość trwała już dłuższy czas. Przemawiał przedstawiciel górników. Przedstawiciel poszukiwaczy złota. Przedstawiciel chłopów. Sala to klaskała, to tupała. Potem nastąpiła zupełna cisza. Jakiś student czytał listy, które komisarz Nestor Paz pisał w selwie do żony, Marii Cecilii. Zostały znalezione po śmierci komisarza w jego plecaku. 30 listów do Marii Cecilii i jeden list przedśmiertny, napisany w gorączce głodowej do Boga.

„…Od razu po naszym rozstaniu – pisał Nestor – zacząłem za Tobą tęsknić. Ogarnął mnie lęk, ponieważ znalazłem się bez Ciebie, która mnie nigdy nie zawiodłaś i zawsze byłaś przy mnie. Tu, w selwie, przeżywamy pierwszy okres, najtrudniejszy, ponieważ jest to czas hartowania, aby rozwinęły się we mnie jednakowo – moja zdolność kochania i moje umiejętności partyzanckie. Jest to jedyny sposób doskonalenia postawy rewolucyjnej. Kocham Cię i myślę stale o Tobie”.

„…czuję się dobrze, tylko tęsknię za Tobą. Chciałbym, żebyś umiała wytrwać, ponieważ wytrwałość jest najlepszym dowodem miłości. Z każdym dniem kocham Cię coraz bardziej. Nigdy nie myślałem, że stanowimy tak zupełną całość. Że jesteśmy tym samym. I nawet że jeżeli zginę, pozostanę z Tobą na zawsze”.

Spojrzałem na Marię Cecilię. Siedziała w pierwszym rzędzie nieruchoma. Spokojna, zmęczona twarz. Wielkie kasztanowe oczy. Student czytał dalej:

„…dzisiaj składaliśmy przysięgę przed portretem Che Guevary. Przysięgałem na miłość do Ciebie i na miłość do Rewolucji. Minęły dwa tygodnie od naszego rozstania. Ciągle patrzę na Twoją fotografię i czytam list, który mi dałaś na drogę, tak niewiarygodnie piękny, że ściska mnie w gardle. Kocham Cię. Wierzę, że prędko Cię zobaczę, że w każdym razie wkrótce dotrę do miejsca, w którym będzie mnie czekała wiadomość od Ciebie. Myślę o Tobie”.

„…nocą jest strasznie zimno, leją ulewne deszcze. Spanie w takich warunkach jest męczarnią. Kocham Cię. Wszystko idzie dobrze, ale są problemy, ponieważ kończą się zapasy i jedni drugim wykradają jedzenie z plecaków. Trzeba będzie przykładnie kogoś ukarać. Być może rozstrzelać albo wyrzucić z oddziału. Mam jeszcze siłę maszerować, ale okropnie schudłem. Nie jesteś w stanie wyobrazić sobie, jak bardzo Cię kocham”.

„…ludzie stracili zapał i to mnie naprawdę martwi. Nie, nie stało się nic strasznego, ale po prostu wszyscy zrobili się agresywni, nerwicowi. Jest to głęboki kryzys wiary, utrata zaufania do dowództwa, brak przekonania, że wygramy tę wojnę. Nie wiemy, co nas czeka, ponieważ jesteśmy okrążeni przez wojsko. Zostało nas dwudziestu trzech. Kocham Cię i miłość do Ciebie wypełnia mnie całego”.

Student przerwa! na moment, odczekał chwilę, spojrzał na Marię Cecilię, która siedziała nieruchomo w pierwszym rzędzie, i powiedział do zamarłej sali:

– Czytam ostatni list komisarza oddziału Nestora Paza do Marii Cecilii.

„…Kochanie moje. Została nas mała grupa. Dziś czuję potrzebę Twojej obecności bardziej niż kiedykolwiek, być może z powodu zbliżającej się śmierci i porażki, jaką odnieśliśmy w tej walce. Piszę tylko kilka zdań, ponieważ nie mam więcej siły. Chciałbym coś zjeść, zjeść cokolwiek, od miesiąca nie jadłem nic. Moje ciało odmówiło mi już posłuszeństwa, ale mój duch pozostał nienaruszony. Chcę oddać go Tobie. Byłem z Tobą szczęśliwy aż do czubków palców. Żal mi zostawić Cię samą, ale jeżeli to będzie konieczne, uczynię to, ponieważ pozostanę tu do końca, aż spełni się Zwycięstwo lub Śmierć. Kocham Cię i chciałbym, żebyś pamiętała o tym zawsze. Żadna śmierć nie jest bezużyteczna, jeżeli poprzedziło ją życie oddane innym, życie, w którym szukaliśmy sensu i wartości. Całuję Cię i przytulam do siebie…”

Wyszliśmy na powietrze, na ulicę, na słońce. Studenci spieszyli się na manifestację, która odbywała się w drugim końcu miasta, rektor wrócił na górę, do gabinetu. Przed bramą uczelni utworzył się pochód ludzi ubranych na czarno: matki i ojcowie, siostry i bracia, żony i dzieci tych, którzy padli w Teoponte. Ten pochód ruszył w stronę dzielnicy Miraflores, gdzie mieści się Sztab Generalny. Pochód szedł ciasnymi uliczkami śródmieścia, które wspinają się stromo w górę albo gwałtownie opadają w dół. W całym La Paz nie ma jednej płasko położonej ulicy. Chodzenie po tym mieście to trud taterniczy.

Ludzie wiedzieli, co stało się w Teoponte i co to był za pochód. Przystawali i zdejmowali czapki, a bogobojne Indianki klękały na chodniku. Na czele pochodu szła Maria Cecilia trzymając pod rękę Marię Luisę, która jednego dnia straciła trzech synów. Na końcu pochodu szedłem ja, bo chciałem zobaczyć, co będzie dalej.

Warta wpuściła nas bez słowa, ponieważ ten pochód przychodził do Sztabu Generalnego codziennie od miesiąca i był stały rozkaz, żeby pochód wpuszczać. Weszliśmy do sali w gmachu głównym, w której – również od miesiąca – odbywał się codziennie ten sam seans:

Najpierw rodziny zasiadały w ławkach. Potem przychodził dowódca armii, żeby wysłuchać przybyłych. Chcieli, żeby wojsko wydało ciała poległych. Na to dowódca armii odpowiadał, że jest to niemożliwe ze względów bezpieczeństwa. Oczywiście nie chodziło o żadne bezpieczeństwo. Armia głosiła tezę, że wszyscy partyzanci zginęli w walce. Tymczasem w rzeczywistości byli rozstrzeliwani przez rangers w tył głowy, już po poddaniu się. Ciała zabitych stałyby się dowodem przestępstwa. I armia tego nie chciała.

W Sztabie Generalnym widziało się wszędzie ślady wielkiego zamieszania. Broń rozrzucona po stołach, papiery wywalone na korytarz. Wszystko to pozostałość przewrotu wojskowego, który się właśnie zakończył.

Nie trwał ten przewrót zbyt długo. W niedzielę 4 października radiostacja wojskowa w La Paz nadała komunikat, że armia żąda ustąpienia prezydenta republiki – generała Alfreda Ovando. Ovando spał spokojnie w mieście Santa Cruz, tysiąc kilometrów na wschód od La Paz, gdzie pojechał odpocząć. Obudzono go, żeby przekazać mu tę niedobrą wiadomość. Prezydent postanowił czekać na dalszy rozwój wypadków. Ale przez kilka godzin nic nie działo się, ponieważ zamachowcy, którym przewodził dowódca armii – generał Bogelio Miranda, postanowili czekać w La Paz na to, co zrobi prezydent.

Orando czekał w Santa Cruz, Miranda czekał w La Paz.

Obaj znali się dobrze na regułach zamachowej gry.

Ovando obalił prezydenta Paz Estenssoro w roku 1964, a w pięć lat potem prezydenta Adolfo Silesa. Ovando był prezydentem od roku. Zaczął jako polityk lewicujący, znacjonalizował filię amerykańskiego koncernu naftowego Gulf Oil i przywrócił legalność związkom zawodowym. Mówiono, że w ten sposób chciał wymazać bolesny fakt w swoim życiorysie: wydał rozkaz zastrzelenia rannego Che Guevary. Był człowiekiem mizernej budowy, słabym, o twarzy wiecznie zafrasowanej. Nie uśmiechał się i całymi dniami milczał. Może zresztą milczał, bo nie miał nic szczególnego do powiedzenia, a był na tyle skromny, że brał ten fakt pod uwagę. Ovando, który przez pół roku ulegał lewicy (ale nie całkowicie), zaczął w następnej połowie roku ulegać prawicy (choć też nie całkowicie). I właśnie to, że nie ulegał jej całkowicie, rozwścieczało prawicę.

Prawica postanowiła go usunąć.

Taki był sens przewrotu.

Po południu Ovando wrócił do La Paz. Jego samolot wylądował w wojskowej bazie lotniczej – El Alto, położonej na wysokości 4100 metrów, na wielkiej, brunatnej, pustynnej równinie. W pewnym miejscu ta równina urywa się gwałtownie. Dalej jest przepaść. Na dnie przepaści leży La Paz. Kto więc panuje w El Alto, ma duże szansę panowania w La Paz, ponieważ ze skraju równiny można z łatwością ostrzeliwać miasto.

Na lotnisku powitał go generał Juan Torres, były minister obrony w rządzie Ovando, którego prezydent musiał usunąć na żądanie prawicy. Było również wielu oficerów lotnictwa, ponieważ lotnictwo odmówiło udziału w przewrocie. Potem pojechał do Pałacu Prezydenckiego i wygłosił z balkonu przemówienie. Balkon wychodzi na plac centralny, zwany Plaza Murillo. Plac zapełniony jest tłumem gawiedzi. Ludzie dowiedzieli się, że jest przewrót wojskowy, i przyszli popatrzeć na to, co się stanie. Zamach stanu ma dużo elementów widowiskowych, które zawsze przyciągają ciekawych. Grająca na środku orkiestra umila zebranym czas. Na widok generała orkiestra przerywa koncert i Ovando mówi mniej więcej tyle, że był i pozostanie prezydentem. Wzywa armię do rozsądku, a naród do jedności. Jedni klaszczą, inni gwiżdżą niezadowoleni, że mc się nie zmienia.

Ovando wraca do gabinetu i dzwoni do Mirandy, który jako dowódca armii siedzi u siebie w Sztabie Generalnym. Umawiają się na rozmowę na gruncie neutralnym, w siedzibie nuncjusza papieskiego przy Avenida Arce.

Rozmowa zaczyna się o północy. O trzeciej nad ranem Miranda przytomnieje i widzi, że Ovando ma ze sobą silną eskortę, a z nim jest tylko kilku oficerów. Ovando mógłby go zamknąć! Żąda przerwy i jedzie do Sztabu Generalnego, skąd wraca po godzinie w asyście plutonu uzbrojonych po zęby dryblasów.

Rozmawiają dalej.

O szóstej rano (jest poniedziałek) zawierają następującą umowę: – obaj – prezydent republiki i dowódca armii – podadzą się do dymisji. Sprawę przegłosuje zebranie oficerów garnizonu La Paz. Jeżeli oficerowie opowiedzą się za dymisją, prezydent i dowódca ustąpią, jeżeli opowiedzą się przeciw, obaj wznowią rozmowy i będą szukać innego wyjścia.

O piętnastej zaczęło się zebranie oficerów. W tajnym głosowaniu 317 głosów było za dymisją, a 40 – przeciw.

Ovando zignorował ten wynik. W dwie godziny później pojawił się na balkonie pałacu i powiadomił zebrany tłum, że jako prezydent republiki usuwa generała Mirandę ze stanowiska dowódcy armii.

W armii nastąpił rozłam. Część brała stronę Ovando, część stronę Mirandy. I jedni, i drudzy zaczęli ładować broń, zapalać silniki w czołgach i samolotach. Wojna zawisła w powietrzu.

Ovando nie wytrzymał psychicznie, bał się krwi i postanowił ustąpić, mimo że większość garnizonów była po jego strome. Przez całą noc (z poniedziałku na wtorek) w rezydencji Ovando przy Avenida de 20 Octubre odbywa się dramatyczne posiedzenie gabinetu. Ministrowie nalegają, żeby pozostał, a Ovando powtarza nie i nie. Nie i nie. Chce spokoju, chce być ambasadorem w Madrycie. Ovando jest neurastenikiem i akurat tej rozstrzygającej nocy ma fatalny, defetystyczny nastrój, którego nie jest w stanie opanować.

O szóstej rano zamyka posiedzenie gabinetu, pisze komunikat o swojej dymisji, wsiada w samochód i jedzie do ambasady Argentyny prosić o azyl.

W kalka minut później w stronę El Alto pędzi samochód. W samochodzie jedzie generał Juan Torres. W bazie oczekują go lotnicy wierni rządowi (który już nie istnieje), a także przedstawiciele Centrali Robotniczej i Federacji Studentów. Odbywa się narada. W czasie tej narady Torres zostaje jednomyślnie wybrany tymczasowym prezydentem Rewolucyjnego Rządu Boliwii.

Ale w Sztabie Generalnym też nie śpią. Na wiadomość o ustąpieniu Ovando Miranda zwołuje zebranie zamachowców, którzy wybierają go prezydentem republiki.

Teraz Boliwia ma dwóch prezydentów: Torresa i Mirandę.

Jest wtorek.

Co robić dalej?

Nie może być dwóch prezydentów.

A jest.

Każdy z nich ma za sobą część armii. Jeżeli dojdzie do frontalnego zderzenia, nastąpi rzeź i armia rozpadnie się. … A Torres i Miranda nie chcą tego, obaj są generałami, armia jest podporą każdego z nich, oni są jej częścią i to częścią wybraną, generalską.

Mądrze ktoś powiedział, że w polityce nie trzeba nie robić, bo połowy problemów i tak się nie rozwiąże, a połowa rozwiąże się sama, W polityce trzeba umieć czekać. Kto lepiej czeka, ten wygrywa. Na razie czekają i Torres (w El Alfo), i Miranda (w Sztabie Generalnym). W całym tym przewrocie najdziwniej wypada Miranda. Rozgrzebał sytuację ogłaszając przewrót, a potem nie wiedział, co robić dalej. Rzecz w tym, że Miranda nie miał wielkiej głowy. Nie umiał kojarzyć faktów, nie był zdolny do myślenia. Chodził po sztabie, marszczył czoło, coś tam kombinował, ale co? jak? po co? sam nie wiedział, nic mu nie chciało się dożyć, a tu czas leciał i władza wymykała się z rąk.

Zamachowcy, którzy pochopnie zaufali swojemu dowódcy, też nie wiedzieli, co teraz robić. Poparli przewrót Mirandy – i nic. Wybrali go prezydentem – i dalej nic. Trzeba by zająć pałac, ale nie było rozkazu. Trzeba by stworzyć rząd, ale też nie ma rozkazu. Zająć miasto, uderzyć na Torresa, wsadzić za kraty opozycję, rozdzielić stanowiska. W szeregach zamachowców zaczęło się szemranie. Miranda nadal kombinowal, łamał sobie głowę, ściskał skronie, ale nic mu nie wychodziło. Już nie idzie o to, że nie myślał, najgorsze, że nie działał, że nie szedł do przodu.

W tej sytuacji oficerowie garnizonu zwołują zebranie, na którym postanawiają mianować triumwirat prezydencki, składający się z dowódców trzech rodzajów broni. W skład triumwiratu wchodzą: generał Efrain Guachalla (siły lądowe), generał Femando Sattori (lotnictwo) i kontradmirał Alberto Albarracin (marynarka wojenna).

Zaprzysiężenie triumwiratu odbywa się w Pałacu Prezydenckim we wtorek po południu.

We wtorek rano Boliwia miała dwóch prezydentów (Torresa i Mirandę).

We wtorek po południu ma trzech nowych prezydentów (Guachallę, Sattoriego i Albarracina).

Ponieważ jednak ci popołudniowi zostali zaprzysiężeni, a ci poranni – nie, sytuacja legalna popołudniowych jest lepsza i poranni muszą ustąpić.

W rzeczywistości zrezygnował tylko Miranda zastąpiony trójką prezydentów. Prezydenci powołali do życia gabinet. Mianowali 18 ministrów. Ten gabinet istniał kilka godzin. Jeszcze we wtorek wieczorem jeden z prezydentów, generał Sattori, pojechał do El Alto odbyć rozmowę z Torresem. O trzeciej w nocy ogłosił swoją dymisję i oświadczył, że przyłącza się do Torresa. Dwaj pozostali prezydenci podali się do dymisji w dwie godziny później.

Było to o piątej rano we środę.

W kilka minut później człowiek Torresa, dowódca batalionu ochrony rządu – major Ruben Sanchez, zajął Pałac Prezydencki. Zadzwonił do bazy El Alto.

– Prezydencie, droga do pałacu wolna.

O szóstej rano Torres wyruszył z El Alto w stronę miasta. Jechał w otwartym jeepie. Towarzyszyła mu długa kolumna wozów, w których jechali żołnierze z oddziałów wiernych Torresowi. Wzdłuż trasy stały wiwatujące tłumy. Stali mieszkańcy ubogich dzielnic Villa Victoria i Muyupampa. Górnicy z Cartavi i Oruro. Chłopi z Cochabamby i Santa Cruz. Studenci z San Andres. Torres jechał zmęczony, niewyspany, ale uśmiechnięty! Kłaniał się, mówił – muchas gracias!

Mówił – miuchas gracias, ponieważ ci właśnie ludzie wynieśli go do władzy. Od wtorku trwał strajk powszechny w całym kraju. Odbywały się wielkie manifestacje na rzecz Torresa. Miranda i jego zamachowcy wiedzieli, że władzy nie będą mogli objąć. Musieli ustąpić. Miranda podał się do dymisji i poprosił o azyl w ambasadzie Paragwaju.

Torres po przyjeździe do Pałacu Prezydenckiego wygłosił z balkonu przemówienie. Nieprzebrany tłum wypełniał Plaża Murillo i całe śródmieście. Ludzie wiwatowali, panowała atmosfera wielkiego święta. Torres mówił o rewolucji i godności. O pracy i lepszym życiu. Powiedział, że lud rozprawił się z faszyzmem. Że będziemy wolni. Że powstanie rząd robotników, chłopów, studentów i żołnierzy. Ludzie przyjmowali to z entuzjazmem.

Nowym dowódcą armii został generał Reque Teran. To on rozmawiał teraz z rodzinami poległych w Teoponte. Wyrażał zrozumienie i obiecywał pomoc.

Wyjrzałem przez okno. Z okna widać było sąsiadujące ze Sztabem Generalnym oficerskie osiedle mieszkaniowe. Panował tu nerwowy ruch. Żołnierze ładowali na ciężarówki meble i toboły. Odbywała się masowa przeprowadzka. Co przewrót – to przeprowadzka. Ci, którzy źle postawili, wyjeżdżają do odległych garnizonów. Ci, którzy znaleźli się po słusznej stronie, wprowadzają się do większych mieszkań.

Po zakończonym zebraniu ruszyliśmy w kierunku wyjścia. Podszedł do mnie generał w stanie spoczynku, Ahastasio Villanueva, którego syn zginął w Teoponte, żeby zmazać winy ojca, strzelającego przed laty do strajkujących chłopów.

– Pan jest dziennikarzem? – zapytał, bo widział, że pisałem w notatniku.

– Tak – odpowiedziałem.

– Skąd? – zapytał znowu.

– Z Polski.

– A, z Polski? Pierwszy raz w Boliwii?

– Nie, drugi.

– Drugi. To pan nie zna tego kraju. My go też nie znamy. Są tacy, którzy uważają, że ten kraj nie powinien istnieć. Że część mogłaby wziąć Brazylia, część Argentyna, a resztę – Peru. Ale to jest nasze państwo i państwo, jeżeli raz powstanie, będzie istnieć. Czy widział pan w naszych czasach, żeby jakieś państwo powstało i potem zniknęło? Taka rzecz jest niemożliwa. Myślę, że ten kraj trudno zrozumieć. Czy pan wie, że Torres zwyciężył dzięki tym chłopcom z Teoponte? Zaraz panu wytłumaczę. Kiedy oni znaleźli się w Teoponte, zaczął się krzyk, że rząd dopuszcza do chaosu, że dopuszcza do wojny domowej. Taki rząd trzeba usunąć i stworzyć władzę silnej ręki. To właśnie mówił Miranda i jego ludzie, cała prawica. Myśleli, że wszystko pójdzie łatwo, nic nie przygotowali, to była czysta improwizacja. U nas, Latynosów, wszystko jest improwizacją. Co będzie dalej – nieważne. Najważniejsze, żeby zacząć. A potem jak Bóg da. Ale Bóg rzadko daje, ja jestem starym człowiekiem, niech pan wierzy w to, co mówię. Ale mój syn i jego koledzy, którzy zginęli, poruszyli również lewicę. Lewica powiedziała, że w takim kraju, w którym giną niewinni młodzi ludzie, nie można żyć. Musimy urządzić ten kraj po naszemu. I wtedy zaczęło się. Pan widział, jak to wyglądało. Pan wie, ile ja przeżyłem przewrotów? Może dwadzieścia. Pan widział – w ciągu trzech dni zmieniło się sześciu prezydentów. To dużo. Wszystko dlatego, że Miranda nie umie myśleć, on nigdy nie umiał myśleć, służyłem z nim w jednym garnizonie wiele lat. Torres to uczciwy człowiek. On jest z biednych. Nigdy nie znał swojego ojca, a jego matka jest Indianką. Ale czy Torres będzie mógł coś zrobić? To jest moje pytanie. W armii wszystko zostanie po staremu, armii nie można zmienić. Nie wiem, co zrobi lewica. Teraz lewica wygrała. Torres jest ich człowiekiem. Ale jak długo potrafi utrzymać się, nie wiem.

P.S. Generał Juan Torres był prezydentem Boliwii przez 10 miesięcy. Został obalony w sierpniu 1971 przez przyjaciela generała Mirandy, pułkownika Hugo Banzera. Hugo Banzer jest nadal prezydentem Boliwii.

Guevara i Allende

Reportaż z tomu „”Chrystus z karabinem na ramieniu”

W czasie jednego ze spotkań ktoś z sali prosi mnie, żebym porównał postać Guevary z postacią Allende i żebym powiedział, który z nich miał rację.

Za tym pytaniem kryje się pogląd, że tylko jeden z nich mógł mieć rację, i oto sala czeka, żebym dokonał wyboru między drogą Che Guevary i drogą Salvadore Allende.

W pewnym momencie swojego życia Guevara porzuca gabinet ministra, porzuca biurko i wyjeżdża do Boliwii, gdzie organizuje oddział partyzancki. Ginie jako dowódca tego oddziału.

Allende – odwrotnie: Allende ginie broniąc swojego biurka, swojego gabinetu prezydenta, z którego – jak zawsze zapowiadał – „wyniosą mnie tylko w drewnianej piżamie”, to znaczy – w trumnie.

Pozornie są to więc śmierci bardzo różne, w rzeczywistości różnica dotyczy tylko miejsca, czasu i okoliczności zewnętrznych. Allende i Guevara oddają życie za władzę ludu. Pierwszy – broniąc jej, drugi – walcząc o nią. Biurko Allendego jest tylko symbolem, podobnie jak symbolem są chłopskie buty Guevary.

Do ostatniej chwili obaj są przekonani, że idą najbardziej słuszną drogą: dla Guevary jest to droga zbrojnego czynu. Czyn taki zakłada konieczność ofiar ludzkich. Dla Allende jest to droga walki politycznej. Chce on uniknąć ofiar za wszelką cenę.

Obaj byli z zawodu lekarzami. Guevara był chirurgiem, Allende – internistą. Czy miało to jakiś wpływ na ich postawy? Człowiek wybierając swoją specjalność kieruje się jakimiś motywami psychologicznymi. Z pewnością, ale czy tak było w tym przypadku – nie wiem. Strzały, które kończą życie Guevary i życie Allendego, nie były oddane z ukrycia. Obaj przyjmują swoją śmierć świadomie, wiedząc, że nadchodzi. Każdy z nich może się uratować, ma wszystkie szansę, ma czas. Między ujęciem rannego Guevary a jego egzekucją upływa dwadzieścia godzin. Pułkownik Zentano obiecuje mu życie, jeżeli Guevara zgodzi się stanąć przed sądem w roli oskarżonego. Guevara odrzuca tę propozycję. Siedzi spętany, na glinianej podłodze wiejskiej szkółki w Higueras, milczy, nie chce się więcej odezwać. Boli go przestrzelone udo, bolą go czyraki, dusi go astma. Może nawet nie słyszy i nie widzi, że w oknie staje sierżant i pociąga za spust automatu.

Allende ma osiem godzin czasu. Rano dowiaduje się, że czeka na niego samolot, że może odlecieć dokąd chce, niech tylko ustąpi, niech tylko zejdzie z posterunku. Ale Allende nie ustąpi. Jeszcze wczoraj był to starszy, zmęczony pan o zatroskanej twarzy, na przemian surowej i łagodnej, zawsze ubrany z wyszukaną elegancją. Dzisiaj wstąpiła w niego nowa energia, zaskakująca wszystkich siła i żywotność: sam strzela, wydaje rozkazy, dowodzi swoją ostatnią bitwą. Mijają godziny. Wokół niego są ranni i zabici. On też jest ranny. Ale ręce zachowują sprawność, automat w tych rękach jest nadal celny. Wojsko wdziera się do pałacu. W jednym z salonów, wśród dymu, kurzu i swądu strzela do ostatka mężczyzna niski, ale postawny, już dobrze po sześćdziesiątce, w hełmie górnika, w swetrze golfowym: prezydent republiki.

W sposobie, w jaki giną Guevara i Allende, jest jakaś bezwzględna determinacja, jakaś świadomie wybrana nieodwracalność, jakaś szalona godność. W tych ostatnich godzinach wszystko, co mogłoby służyć ocaleniu, zostaje odrzucone: przetargi, rozgrywki, kompromisy, poddanie lub ucieczka. Droga oczyszcza się i prostuje, prowadzi już tylko w śmierć.

Jedna i druga śmierć jest manifestacją, jest wyzwaniem. To chęć publicznego zaświadczenia swojej racji i wolna od wahań gotowość zapłacenia za nią ceny najwyższej. Muszę odejść, ale odchodzę niecały, niezupełnie, nie na zawsze. Muszę odejść – o tym wiedzą obaj, przygotowują się do tego zawczasu. Guevara żegna się z Fidelem, z rodzicami, z dziećmi w listach napisanych na wiele miesięcy przed śmiercią. Allende rozpoczyna swój tragiczny, ostatni dzień od pożegnania z córkami i – w przemówieniu radiowym – z ludem. Dalej pozostaną już sam na sam z losem, otoczeni przez garstkę tych, którzy pójdą z nimi do końca. Pójść aż do końca – tak brzmi ta myśl, która będzie im na resztę godzin towarzyszyć. Do końca działają, nie mają czasu, są pochłonięci swoimi zadaniami.

Obaj padają w marszu.

Ich śmierć – tak podobna, ich życie – tak różne. Różne osobowości, inne temperamenty.

Guevara jako chłopiec podróżuje tratwą po Amazonce, chce przejechać rowerem całą Amerykę Łacińską. Jedzie do Boliwii, bo była tam rewolucja, jedzie do Gwatemali, bo była tam rewolucja, wreszcie trafia do Meksyku, gdzie też kiedyś była rewolucja. Tam poznaje Fidela Castro, razem organizują desant partyzancki na Kubę. Desant po wylądowaniu na Kubie wpada w zasadzkę. Jest 2 grudnia 1956. Z 82 ludzi zostaje 12. Nie wszyscy nawet mają karabiny. Guevara jest ranny. Tych dwunastu zaczyna największą epopeję w najnowszej historii Ameryki Łacińskiej.

Niespokojna natura Guevary popycha go ciągle naprzód, ale jest to niepokój ukierunkowany, jego energia ogniskuje się na sprawie rewolucji.

Całe życie Guevary to nieustanne poszukiwanie pola walki.

Urodził się w 1928 roku, kiedy zginął, miał 39 lat. Należy on do pokolenia młodych Latynosów, które w latach pięćdziesiątych chwyciwszy za broń odniosło wspaniałe, ale dopiero pierwsze zwycięstwo. Odtąd uwierzyli, że historia zawsze i natychmiast staje po stronie szlachetnych racji. Wielu z nich przypłaciło tę wiarę własnym życiem. Byli przekonani, że masy tylko czekają na sygnał, że beczka jest pełna prochu, że wystarczy jedna iskra. Taką iskrą miał być oddział partyzancki składający się z ludzi oddanych sprawie, gotowych na wszystko. Stopniowo do oddziału przyłączaliby się ochotnicy, oddział stałby się ludową armią, armia zdobyłaby władzę i przeprowadziła rewolucję.

Guevara tworzy taki oddział w Boliwii i zaczyna walkę. Czeka, że zaczną napływać ochotnicy, przede wszystkim, że zaczną napływać chłopi. Ale chłopi nie wstępują, odnoszą się do Guevary nieufnie, potem kolaborują z wojskiem. Chłop nazwiskiem Rojas wydaje na śmierć 13 ludzi z oddziału Guevary. Oficer płaci mu za to 5 dolarów i daje tabliczkę czekolady. W swoim dzienniku Guevara ciągle wspomina o tym, jak trudno mu porozumieć się z chłopami. Nie jest to dziwne. Guevara pochodzi z mieszczańskiej rodziny argentyńskiej, jest człowiekiem białym i mówi po hiszpańsku. A chłop, na którego czeka, jest Indianinem, mówi tylko językiem kiczua i jest podejrzliwy wobec białych, ponieważ wiekami go wyzyskiwali. Ten chłop z głuchej i pustynnej prowincji boliwijskiej, z której jest tak daleko do współczesnej cywilizacji, jak z księżyca na ziemię, nie chce walczyć przeciw sprzedajnej dyktaturze prezydenta Barrientosa, ponieważ słyszał, że kiedyś prezydent przyjechał do jakiejś wioski i rozdał wszystkim buty. Buty są wielkim marzeniem tych chłopów. A cóż mogą im dać partyzanci?

Poza tym ci partyzanci przyjechali z miasta albo z innych krajów. A żołnierze, którzy z nimi walczą, to są chłopcy z okolicznych wiosek. Indianie, którzy mówią kiczua. Owszem, oficerowie to ludzie biali, szkoleni w amerykańskich akademiach. Ale prosty ranger to chłopski syn, tu urodzony i wychowany. W tym bezludnym, jałowym i kamienistym terenie, w którym partyzanci co chwila gubią drogę i nigdy nie są pewni, czy idą w dobrym kierunku, żołnierze czują się jak ryba w wodzie. Znają tu każdy kamień, każdą rozpadlinę. Tu bawili się w dzieciństwie, tą ścieżką chodzili po wodę.

Wokół oddziału Guevary zaciska się pierścień śmierci. Zgłodniali i wyczerpani staczają nierówną potyczkę, w której ponoszą klęskę. Jest słoneczny i gorący ten ich dzień ostatni.

Życie Salvadwa Allende biegnie innym torem. Jest to życie oddane sprawie, ale ułożone, regularne, bez wstrząsów. Mając 29 lat Che dowodzi frontem partyzanckim w Sierra Maestra, ma rękę na temblaku i kilka razy ledwie uchodzi z życiem. Mając 29 lat Allende zostaje deputowanym do Parlamentu, przyjaciele wróżą mu zawrotną karierę. Ma 31 lat, kiedy obejmuje tekę ministra zdrowia w rządzie radykała Aguirre Cerdy. Wstępuje do loży masońskiej. Zakłada partię socjalistyczną. W 1945 roku zostaje senatorem.

Kandyduje na prezydenta Chile czterokrotnie – w latach 1952, 1958, 1964, 1970. Przez dwadzieścia lat jest jedynym kandydatem lewicy na ten urząd. Całe życie Allendego upływa w Santiago – w Parlamencie, albo na prowincji chilijskiej, gdzie przebywa w czasie nieustannych kampanii wyborczych. Parlament Chile: brzydki, szary gmach przy calle Catedral w centrum miasta. Tutaj Allende ma swój gabinet senatora. Półki od sufitu do podłogi, na tych półkach dziesiątki tomów ustaw, poprawek do tych ustaw, uzupełnień do tych poprawek. W tym gmachu Allende urzęduje i walczy przez 33 lata, najpierw jako deputowany, później jako senator. Ten gmach formuje jego mentalność legalistyczną, jego bezwzględne opanowanie prawa, konstytucji, ustawy. Zresztą lewica chilijska była zawsze bronią burżuazyjnej konstytucji i burżuazyjnego Parlamentu. Tylko z pozoru wyglądało to na paradoks. Konstytucja i Parlament gwarantowały lewicy swobodę legalnego działania, dawały jej możliwość prowadzenia otwartej walki politycznej. W 1968 roku, w czasie rządów prezydenta Freia, generał Roberto Viaux chciał zrobić przewrót wojskowy i zamknąć Parlament. To właśnie lewica uratowała wówczas Parlament, ten sam Parlament, który za rządów prezydenta Allendego stanie się głównym ośrodkiem opozycji, prowokacji i dywersji. Ale Allende, który przez całe życie buduje autorytet Parlamentu, nie rozwiąże go po objęciu urzędu prezydenta nawet za cenę utraty władzy i żyda.

Pada często pytanie, dlaczego Allende nie uzbroił ludu i nie rozpoczął wojny domowej. Uzbroić lud na skalę masową było niemożliwe, ponieważ w Chile sieć wywiadu wewnętrznego jest w rękach armii, armia od razu wiedziałaby o większych transportach broni, o szkoleniu oddziałów ludowych itd. Mogłoby to tylko przyspieszyć przewrót. Allende wiedział zresztą, że jest to armia nowoczesna, dysponująca potężną siłą ognia i że wezwanie źle uzbrojonego ludu do walki z tą armią mogłoby pociągnąć setki tysięcy ofiar, wykrwawienie połowy narodu.

W tej niezgodzie na wojnę domową Allende kieruje się również ważną zasadą moralną. Kiedy obejmował swój urząd – on, pierwszy ludowy prezydent Chile – przysięgał szanować konstytucję. Konstytucja nakłada na prezydenta obowiązek niedopuszczenia do wojny domowej w kraju.

Allende chce zachować moralną uczciwość.

W ten sam sposób postępuje Guevara.

Oddział Guevary raz po raz chwyta jeńców, szeregowych i oficerów, którzy zaraz zostaną wypuszczeni. Militarnie jest to błąd ciężki, jeńcy donoszą natychmiast o położeniu oddziału, o jego liczebności i uzbrojeniu, ale Guevara nie rozstrzela żadnego z nich. – Jesteście wolni – tłumaczy im – my, rewolucjoniści, jesteśmy ludźmi moralnie uczciwymi, nie będziemy się znęcać nad bezbronnym przeciwnikiem.

Ta zasada moralnej uczciwości jest cechą lewicy latynoamerykańskiej. Jest częstą przyczyną jej porażek w polityce, w walce. Ale trzeba zrozumieć sytuację. Młody człowiek w Ameryce Łacińskiej dojrzewa otoczony światem skorumpowanym. To świat polityki robionej za pieniądze i dla pieniędzy, świat rozpasanej demagogii, świat morderstw i terroru policyjnego, świat rozrzutnej i bezwzględnej plutokracji, zachłannej na wszystko burżuazji, cynicznych wyzyskiwaczy, pustych i zdeprawowanych dorobkiewiczów, dziewcząt łatwo zmieniających mężczyzn. Młody rewolucjonista chce ten świat odrzucić, chce go zniszczyć, a nim będzie do tego zdolny – chce mu przeciwstawić świat inny, czysty i uczciwy, chce mu przeciwstawić siebie.

W buncie lewicy latynoamerykańskiej występuje zawsze ten czynnik moralnego oczyszczenia, poczucie moralnej wyższości, dbałość o utrzymanie moralnej przewagi nad przeciwnikiem. Przegram, zginę, ale nikt nie będzie mógł powiedzieć, że naruszyłem reguły walki, że zdradziłem, że zawiodłem, że mam brudne ręce.

I Guevara, i Allende są najlepszymi wyrazicielami tej postawy, tej szkoły myślenia. Czy w ich działaniu odnajdujemy świadome tworzenie wzoru dla przyszłych pokoleń, dla tego świata, o który walczą i giną? Jest to ważne pytanie.

Czy można odpowiedzieć, który z nich miał rację? Obaj mieli rację. Działali w różnych okolicznościach, ale cel ich działania był ten sam. Czy popełniali błędy? Byli ludźmi – oto jest odpowiedź. Obaj zapisują pierwszy rozdział w historii rewolucji Ameryki Łacińskiej. Ta historia dopiero się zaczyna, dopiero się tworzy.