Autor:Paweł Smoleński
Źródło:Gazeta Wyborcza
To miał być prezent na 75. urodziny Ryśka, w marcu. A właściwie hołd
złożony Przyjacielowi i Autorytetowi. Nie wiedziałem, jak to napisać.
Zwlekałem do ostatniej chwili. Bo co ja mogłem powiedzieć o papieżu
reportażu i literatury? Więc napisałem, co napisałem. Ufając, że Rysiek
się uśmiechnie. I będzie mu miło. To jest ten tekst.
Reguły były proste: pobudka o trzeciej nad ranem, autobusy podjeżdżały
kilka kwadransów później, i jeszcze godzina jazdy przez punkty
kontrolne, by potem dospać gdzieś na trawniku w środku ewakuowanego
żydowskiego osiedla w Strefie Gazy.
Autobusów nigdy nie było dość i nigdy nie odjeżdżały punktualnie.
Pchaliśmy się więc jeden przez drugiego z pełną świadomością, że i tak
pierwszeństwo będą miały wielkie światowe sieci telewizyjne, później
korespondenci zrzeszeni w jerozolimskim klubie dziennikarzy
zagranicznych, później ci pracujący dla gigantów prasy z Nowego Jorku,
Londynu czy Paryża, a na końcu żurnalistyczne szaraki: jacyś stringerzy
piszący dla niewielkich regionalnych agencji gdzieś w Hiszpanii lub w
Grecji albo Czesi z „Mladej Fronty”, albo dwóch facetów z „Wyborczej”.
To nie tak, że moi koledzy z „New York Timesa” albo „Le Monde” nie
wiedzieli nic o „Gazecie”. Lecz przy wejściu do autobusów nie liczyła
się sympatia, siła tytułu była ważniejsza od dziennikarskiej
solidarności.
I właśnie wtedy, nad jakimś piwem sączonym w nocy na trawniku przy
autobusowym parkingu, przypadkowo wynalazłem sposób na przeskoczenie
kilku, a nawet kilkunastu szczebli w dziennikarskim porządku dziobania.
Gdy Amerykanie lub Brytyjczycy opowiadali o swoich pismach, sukcesach i wielkich autorach, pytałem niby od niechcenia:
– Czy u was publikuje Rysiek Kapuściński?
– Nie – odpowiadali.
A ja na to, że u nas owszem, że kolejne rozdziały jego „Imperium”,
„Hebanu” i „Podróży z Herodotem” ukazywały się właśnie u nas, zanim
jeszcze ubrane zostały w twarde okładki książki i przełożone na ich
języki – światowe i powszechne.
Mój Boże, jak miło było przyglądać się ich zaskoczeniu, smakować ich
zazdrość, świecić jak Księżyc światłem odbitym od prawdziwego Słońca. –
Do you know Mr. Kapucicky? – pytali z niedowierzaniem.
– Sure, he is a friend of mine.
I nagle okazywało się, że już nie jestem z jakiejś odległej i nieważnej
Polski, że nie piszę w języku znanym w tym światku tylko
najzagorzalszym hobbystom.
Nabierali nagle ochoty na kolejne piwo i dłuższą pogawędkę, a potem
znajdowało się i miejsce w autokarze, choć wcześniej nie było o tym
mowy. Sposób „na Mr. Kapucicky’ego” nie zawiódł ani razu, to była
niezawodna przepustka do pierwszej ligi dziennikarzy.
Mam nadzieję, Ryśku, że nie potraktujesz tego jak wielkiego nadużycia.
Nie spotkałem ani jednego rasowego reportera buszującego w dziwnych i
odległych miejscach świata, który nie znałby twórczości Kapuścińskiego.
Nieważne, czy w Gazie, w Bagdadzie lub w Kurdystanie. Nieważne, czy był
to Hiszpan, Francuz, Amerykanka, Niemka, a może Kolumbijczyk.
W naszej pracy nie wypada jeździć po świecie bez jego książek. Są one
także, zgódźmy się, swoistym elementarzem dla każdego reportera
opisującego gorące miejsca i czas przełomu, pierwszą czytanką czy wręcz
poradnikiem, jak radzić sobie tam, gdzie wszystko polega na zmianie.
Dziennikarz od newsa musi być pierwszy. To miara jego sukcesu i
zawodowego profesjonalizmu. Reporter powinien posmakować, podpatrzyć i
zrozumieć. Przysiąść pod drzewem i rozejrzeć się wokół, choć pozornie
dookoła nic nie ma. Stracić wiele godzin na zwyczajnych rozmowach. A
nade wszystko założyć buty tych, których opisuje. Tylko tak może oddać
ich racje, kłopoty, kompleksy, wielkość, śmieszność i grzechy i w tej
subiektywnie dostrzeżonej rzeczywistości odnaleźć obiektywizm, czyli
sprawiedliwość.
Jak wiele dowiadujemy się o Iranie sprzed panowania szacha wyrzuconego z
tronu przez ajatollahów, czytając to, co Kapuściński zobaczył na
starych zdjęciach. O cesarskiej Etiopii, gdy dowiadujemy się, że na
dworze starego Hajle Sellasje był specjalny, ważny urzędnik, którego
praca polegała na ścieraniu psich siuśków z butów wysokich dostojników. O
sowieckiej Rosji, gdy dzięki Kapuścińskiemu widzimy dłonie celnika
zanurzające się w woreczkach z kaszą. O czarnej Afryce, gdy oglądamy
wymalowany słowami wiekowy baobab, a pod nim ludzi szukających ochłody,
którzy czynią tak od wieków, w czas pokoju i czas rewolucji, i będą
czynić, póki będzie woda w pobliskiej studni i będzie stać baobab.
To wielka nauka dla reportera – zwracać uwagę na codzienność, szczegół,
pozorną drobnostkę, rzecz powszednią i sprawę tak błahą, że aż zamienia
się w uniwersalną metaforę. I tak Etiopia może stać się Polską
(wspomnijmy, jak wielu ludzi czytało „Cesarza” jako karykaturalne, a
jednak lustrzane odbicie Polski epoki Gierka czy każdej innej
dyktatury). Obrazy z Iranu przemawiają do mieszkańców Ameryki
Południowej. Rosja pojawia się w Nowym Jorku. A Afryka w Kanadzie.
I tym sposobem reportaż, w gruncie rzeczy pospolite, codzienne
rzemiosło, takie samo jak robienie butów czy szycie kapot, zamienia się w
sztukę (wcale się nie dziwię, że – prócz reportaży – Kapuściński pisał
też wiersze). Daje więcej wzruszeń i mocniej skłania do namysłu niż
najprzedniejsza literacka fikcja. To, mam niewzruszoną pewność, dał
dziennikarstwu i czytelnikom na całym świecie Ryszard Kapuściński.
I dlatego koledzy reporterzy, którzy zjechali do Gazy z całego świata,
zazdrościli mi, że mogę mówić: – Tak, dla nas pisze Ryszard Kapuściński.
Ryszard Kapuściński opisał bodaj wszystkie wielkie rewolucje, burze i
zawieruchy, jakie działy się w świecie w ostatnich kilkudziesięciu
latach. Jest kronikarzem zmiany, czasu, gdy noc zamienia się w jasny
dzień i gdy nic poza najprostszą codziennością nie będzie już takie
samo. Nawet te najwcześniejsze reportaże ze zbioru „Busz po polsku” taką
przemianę pokazują. Zmiana – mniemam – to jego pasja, namiętność. Żaden
reporter nie umie jej tak odtworzyć, dostrzec początku tam, gdzie
jeszcze go nie widać, i końca, gdy wokół huczy, że wszystko jeszcze się
staje.
Lecz jeśli mógłbym mieć do Ciebie prośbę, Ryszardzie, to – proszę –
napisz choć jedną książkę o „czasie po”. O tym, jak rewolucja
przysiadła, wypaliła się i wreszcie zgasła, zostawiając tylko
wspomnienie, dla każdego inne, więc nieporównywalne. Jak rzeczywistość
cukruje się i tetryczeje, jak traci dynamikę i sprężystość, wysycha i
koniec końców znika z pierwszych stron gazet. Jak zmiana przeszła w
stagnację. A dumne hasła w kpinę i pusty rechot.
Tak bardzo chciałbym przeczytać Twoją książkę o krajobrazie, przez
który przeciągnął już wiatr historii i – jak powiadał mój nauczyciel
historii – śmieci poszły w górę. Niech dzieje się nawet tu i teraz,
niekoniecznie za odległymi morzami, w egzotycznych krainach.
Może wówczas więcej zrozumiem.
Nie będzie takiej książki.
Bo tu zabrakło Ryśka.
Ten urodzinowy tekst nie ma dziś większego sensu. I najzwyczajniej chce mi się płakać.
Ale mogę napisać to, co wstydziłem się ofiarować Mu w urodzinowym
prezencie, mimo że bardzo chciałem. Bo sam zapewne zawstydziłby się to
przyjąć. Nie lubił, myślę, by Go chwalić. Choć lubił, że cieszyliśmy się
Jego książkami, rozmową z Nim, poradami, towarzystwem.
Był więc Rysiek człowiekiem mądrym. Doświadczeniem i obserwacjami, a także umiejętnością wczuwania się w los innych.
Był wrażliwy i po ludzku dobry, bo gdyby było inaczej, nie umiałby tak
pięknie opowiadać o ludzkich nadziejach, o nieszczęściach i o
radościach, o codziennym, szarym życiu, które stawało się Historią.
Był wyrozumiały, gdyż nie nienawidził nawet tych, którzy karmili się nienawiścią.
Był uczciwy i prawy, bo pisał, co myślał. Nawet jeśli jacyś nadgorliwcy
zarzucali mu, że pisał, patrząc na świat z lewej strony.
Był odważny.
Był ciepły.
Pisać o Ryśku „był” to coś okropnego.
Miał też cechę szczególną, której generalnie Bóg poskąpił ludziom.
Cieszył się jak dziecko z sukcesów innych. W każdym tekście szukał
wartości, nagradzał uśmiechem i dobrym słowem, wspierał radą i życzliwą
uwagą. Nigdy nie krytykował, jakby był prostym wyrobnikiem, a nie
Mistrzem. Dodawał sił, gdy coś nie wychodziło. Uczył, jak najlepszy
profesor: zachętą, a nie krytyką. Po każdej rozmowie z Ryśkiem czułem
się tak, jakbym więcej umiał, niż potrafię naprawdę.
Więc jeśli jest dziś jakaś pociecha, to tylko taka, że w reporterskim
niebie Rysiek napisze książkę taką jak „Cesarz” albo „Szachinszach”. A
wtedy dowiemy się, jak tam naprawdę jest. Może będzie to wiedza, która
przerazi. Albo taka, która zachwyci. Ale nikt nie zrobi tego lepiej niż
On.