Prośba brzmiała: przeczytaj

Autor:Jarosław Mikołajewski
Źródło:Gazeta Wyborcza

O tym, że pisze wiersze, dowiedziałem się z „Antologii poezji polskiej”
Krzysztofa Karaska. Kiedy wreszcie zdobyłem Jego (tak naprawdę to
zawsze chciałem pisać Go wielką literą) pierwszy i jedyny do tamtej
chwili zbiór „Notes”, przekonałem się, że wiersze pisze świetne, choć
wie o tym bardzo niewiele osób. Cóż, „Notes” wyszedł w mrocznych latach
80. (ściśle w ’86), kiedy nie dostrzeżono wielu dobrych tomików.

Z Nim samym o poezji rozmawiałem często. Był jej złakniony, miał kartki
z prywatnymi wypisami nad biurkiem, a centralne miejsce zajmował bodaj
któryś z wierszy Kazimierza Hoffmana. Mawiał że dzięki poezji język
prozaika jest czujny i różnorodny, że poezja odświeża mowę. Przyznawał
też, że w wielu fragmentach jego reportaże uciekają w poezję. Chętnie
się zgadzał, że gdyby te fragmenty rozbić na wersy, powstałby z nich
poemat. Rzeczywiście – mowa była w nich nie tylko zagęszczona, lecz
również bardziej rytmiczna.

O swoich wierszach mówił niechętnie, z radością natomiast o wierszach
cudzych. A kiedy były to wiersze, które zapadały w Niego najgłębiej –
jak ostatnio przytrafiło Mu się z poezją Julii Hartwig – wpadał w trans,
dzwonił po znajomych, żeby powiedzieć, ile dla niego wyniknęło z nich
dobra. „To nie wiersze – to świat, to ocean!”, wołał.


Aż zadzwonił do mnie, prawie dokładnie trzy lata temu, i powiedział, że
ma prośbę dotyczącą właśnie swoich wierszy. Prośba brzmiała
„przeczytaj”, a dotyczyła kilkudziesięciu tekstów zamkniętych w
tekturowej teczce, pisanych na maszynie. Przeczytałem. I na życzenie
powiedziałem, jakie na mnie zrobiły wrażenie. Przede wszystkim silne.
Poza tym wrażenie różnorodności, potrzeby ciągłej zmiany. Jak gdyby raz
wykorzystany rysunek wiersza parzył Go, a nowy temat domagał się nowego
eksperymentu. Było wśród tych nowych utworów więcej portretów ludzi
odchodzących, było też śmielsze ryzyko. Był na przykład wypis z
kalendarza przyrody opatrzony mottem ze Stachury i ułożony w precyzyjny
biologiczny poemat. Były to wiersze ważne.

Ucieszyła Go moja opinia, ale wzdragał się przed publikacją nowego
tomu. Bał się, że ktoś uzna, iż wchodzi do poezji bocznymi drzwiami,
korzystając ze sławy reportera. Poradziłem, żeby wydał te wiersze „z
dystansem”, czyli za granicą, w obcym języku. Na przykład w przekładzie
na włoski. Roześmiał się z aprobatą i natychmiast zadzwoniliśmy do
Silvana de Fanti, świetnego tłumacza z Udine, który przełożył wszystkie
wiersze Ryszarda Kapuścińskiego w ciągu półtora miesiąca, a dwa miesiące
później zbiór został wyróżniony wielką nagrodą poetycką Premio Napoli.
Pisał o tych wierszach Claudio Magris, że piękne i przejmujące, i
dopiero wtedy Autor oddał je Wydawnictwu Literackiemu. Czyli wiersze
zebrane Kapuścińskiego miały swoją premierę we Włoszech.

Kochał Włochy, i to z wzajemnością. Kochał nie tylko na poziomie
wysokiej sztuki (jeszcze 3 stycznia prosił o katalog z wystawy
Piranesiego), lecz również małej estetyki: lubił na przykład włoskie
buty (pisze o tym w „Herodocie”). I światła, które urzekły Go kiedy po
raz pierwszy poleciał na Zachód, właśnie do Włoch, i zobaczył Rzym.
„Fontanna światła”, mówił o Rzymie. Lecz przede wszystkim lubił samych
Włochów. Lubił siedzieć przy stoliku i obserwować. „Popatrz, jaki
człowiek, wygląda, jak nieżywy”, mówił patrząc na kogoś, kto spał z
otwartymi ustami przy stoliku. Albo: „Jaki fantastyczny staruszek, jak
Homer!”. I śmiał się jak uczniak. I tylko raz bez śmiechu, a nawet ze
łzami, patrzył na Rzym. Było to na Piazza Navona, placu, który w tamtej
chwili był wyjątkowo piękny, rozświetlony i pełen ludzi we włoskich
butach. „Boże, przecież oni mają tu wszystko”, załkał. Przyznał potem,
że w myślach przepyszna, rozświetlona Piazza Navona nałożyła Mu się na
Afrykę, gdzie nie ma prawie nic. I przyznał też, że Piazza Navona to
dziwne dla Niego miejsce, bo z tego samego powodu już raz przed laty na
tym samym placu płakał.

Włosi kochali (i wciąż kochają) Jego reportaże, kochają też wiersze. W
październiku, cztery miesiące temu, Ryszard Kapuściński czytał swoje
wiersze na Campo dei Fiori, z nim czytali Jego utwory najwięksi włoscy
poeci. Po spotkaniu, na które przyszły setki ludzi, odrzucił wszystkie
propozycje wywiadów i już chciał, żebyśmy usiedli gdzieś w bocznym
zaułku, na kawie, ale nagle usłyszał „Nkrumah” i stanął jak wmurowany.
„Jestem córką Kwame Nkrumah”, powiedziała po angielsku jakaś dziewczyna,
a Ryszard uściskał ją i nie zwracając uwagi na wyciągnięte mikrofony,
opowiadał córce prezydenta Ghany o przyjaźni, jaka łączyła Go z jej
ojcem, i o ich ostatnim spotkaniu.

Włochy kochał z miesiąca na miesiąc coraz bardziej. Wtedy, 3 stycznia, w
szpitalu, powiedział: „Znajdź jakieś ładne miejsce na południu, pojadę
tam na rekonwalescencję, z Alą”. Coraz bardziej też kochał poezję. Coraz
rzadziej mówił za Stachurą, że poezją jest wszystko, coraz częściej, że
poezja jest świątynią. Ale najczęściej, że jest działaniem samotnym. I
coraz częściej pisał w wierszach o słabości. W rozmowach nie mówił, że
boi się śmierci, choć się z nią liczył. Mówił, że chciałby być silny,
żeby pisać. Lęk, a raczej czuwanie przed śmiercią, powierzał tylko
poezji. Jak w tym fragmencie wiersza „Oxford”:


nie mogę zasnąć

czytam w gazecie że

zawał dopada swoje ofiary najczęściej

między 8.00 a 9.00 rano

jest 2.15

Nie miał dobrego zdania o współczesnych gazetach, i dał się im oszukać. Zawał Go dopadł wieczorem.