Fragmenty rozmów ze zmarłym mistrzem reportażu

Autor:Donat Szyller
Źródło:Dziennik

Kapuściński: Bałem się, że umrę anonimowo
Stanisław Bereś planował zrobienie wywiadu rzeki z Ryszardem
Kapuścińskim w połowie lat 90. Autor „Hebanu” przystał wstępnie na tę
propozycje, ale nigdy nie doszło do nagrania, bo Kapuściński mówił, że
do takiej rozmowy trzeba się solidnie przygotować. DZIENNIK publikuje
fragmenty rozmów przeprowadzonych w Telewizyjnych Wiadomościach
Literackich.
Stanisław Bereś: Jak to jest, kiedy się pisze z tygodnia na tydzień?
Słyszałem, że kończąc „Heban”, był pan zupełnie wykończony. Mało kto
pracuje w takim reżimie…
Ryszard Kapuściński: Pisanie z tygodnia na tydzień jest moim
starym nawykiem. W ten sposób napisałem „Cesarza”, „Szachinszacha” i
„Wojnę futbolową”. Kiedy mam bardzo krótki termin i wiem, że muszę oddać
materiał w danym dniu, bardzo mnie to mobilizuje. Po prostu, z mieczem
nad szyją lepiej mi się pracuje. Mogę pisać tylko pod dużym ciśnieniem
terminu, bo to jest sposób wymuszania na sobie samym wysiłku. Ja
strasznie dużo pracuję nad tekstem, więc jestem zdolny napisać tylko to,
co muszę napisać. To jest mechanizm, który wypróbowałem już wcześniej i
w moim przypadku daje on nie najgorsze wyniki.

Ale w tej sytuacji musiał pan zrezygnować np. z dokładnego
researchu, co dla pana jest podstawą w pisaniu. Do napisania „Hebanu”
należałoby przestudiować całą bibliotekę. Tymczasem z tygodnia na
tydzień można przerzucić jedną, dwie, może najwyżej trzy książki…

Pisanie jest zawsze wyborem. Nigdy nie jest tak, że już wszystko wiemy i
wystarczy po prostu siąść i pisać. Dzisiaj literatura na każdy temat
jest tak ogromna, że właściwie nie ma końca lekturze, jeżeli człowiek
postanowi przeczytać wszystko. Tak więc musimy dokonywać nieustannych
wyborów i to oczywiście jest bardzo bolesne. Człowiek jest naturalnie
świadom tego, że to, co robi, jest bardzo niedoskonałe i daleko mu do
pełni obrazu, ale właśnie presja terminu wymusza na nim decyzje.
Miałem wielu kolegów, których zniszczył maksymalizm. Po prostu ciągle
uważali, że jeszcze to i tamto muszą przeczytać przed przystąpieniem do
pracy. Kiedy zaczynałem pisać „Heban”, miałem w domu dwieście
sześćdziesiąt poważnych pozycji na temat Afryki. Pozycji dużych,
antropologicznych, ekonomicznych, historycznych. Przeczytanie tego
wszystkiego zajęłoby mi kilka lat. Zajmuję się Afryką mniej więcej od
czterdziestu lat, więc podczas tej pracy doszło do szczęśliwego
połączenia dwóch czynników: mojego dotychczasowego doświadczenia z
Czarnego Lądu oraz tych lektur, które doraźnie musiałem do każdego
rozdziału czytać.

A jak to jest, kiedy się pisze książkę o wydarzeniach sprzed
30-40 lat? Jak można pamiętać przeżycia i słowa sprzed tylu lat? Czy
prowadził pan notatki?

Rzadko robię notatki, staram się raczej zapamiętywać fakty. Pamięć jest
mechanizmem selektywnym, w dobrym sensie tego słowa. Zapomina się
bowiem o małych, nieważnych sprawach, ale wielkie wydarzenia zatrzymuje
się w pamięci na długo. W „Hebanie” opisałem wyłącznie swoje osobiste
doświadczenia i przeżycia. Tam nie ma ani jednej sceny czy zdarzenia, w
których bym nie uczestniczył. A jednak to tylko część przygód wybrana z
wielkiego bagażu wspomnień.
Generalnie reporter bardzo dużo rzeczy zapamiętuje, ponieważ nie
podróżuje po świecie jak turysta, który stara się w przyjemny sposób
spędzać czas, jeżdżąc, zwiedzając i odpoczywając. Dla mnie każda wyprawa
jest ogromnym wysiłkiem i wymaga wielkiej koncentracji, bo chcę
wszystko zobaczyć, utrwalić w sobie i przemyśleć. Kiedy wracam do domu,
jestem wykończony nie tylko fizycznie, ale również psychicznie.
Nie do końca zdajemy sobie sprawę z możliwości naszego organizmu. W
stanie natężonego skupienia jesteśmy zdolni bardzo dużo zapamiętać. Na
co dzień nie zauważamy tysiąca spraw, bo nasza pamięć w ogóle ich nie
rejestruje. Analizując miniony dzień, możemy niekiedy dojść do wniosku,
że w jego trakcie nic się nie zdarzyło. Zupełnie inaczej wygląda on
jednak, jeśli potraktujemy go jako dzień pracy reporterskiej. Wtedy
nagle okazuje się, że działy się tysiące rzeczy, miały miejsce jakieś
spotkania, a nawet przygody. Reporter posiada specyficznie wyszkoloną
pamięć, dlatego zwraca uwagę na mnóstwo rzeczy, zapamiętuje różne sceny,
obrazy, opinie…
W moich reporterskich rozmowach nigdy nie posługuję się magnetofonem,
ponieważ to bardzo peszy ludzi. W zetknięciu z mikrofonem zaczynają
inaczej mówić, tracą oryginalność i naturalność języka, który robi się
sformalizowany, sztuczny i wymuszony, zupełnie inaczej budują myśli.
Chcąc dotrzeć do najgłębszych warstw psychiki człowieka, do tego, co on
rzeczywiście chciałby powiedzieć, zrezygnowałem raz na zawsze z
mikrofonu. Mam co prawda u siebie różne tego rodzaju urządzenia, ale nie
używam ich nigdy w rozmowach, ponieważ dla mnie zebranie materiału
polega przede wszystkim na dotarciu do ludzi i stworzeniu sytuacji, w
której ja jestem najbardziej nieobecny, a oni najbardziej naturalni.
Dlatego tak ważną dla mnie, niebywale ważną rzeczą jest słuch. Nie tylko
to, co ludzie mówią, ale również to jak mówią.
Jeżeli więc spotykam kogoś, kto jest potencjalnym bohaterem mojego
reportażu, bardzo się skupiam, starając się zapamiętać, co mówi i jaka
jest istota jego wypowiedzi. Wtedy mamy do czynienia z zupełnie innym
odbiorem. Każdy z nas nosi w sobie mnóstwo zapamiętanych scen, obrazów,
nastrojów, zapachów, tylko nie umie ich pamięciowo odtworzyć. Kiedy więc
siadam do pisania, jak na przykład niedawno o Somalii, najpierw staram
się odtworzyć kilka lub kilkanaście scen, a potem wszystko do mnie wraca
szerszą falą. Czyli biorę po prostu kartkę papieru i ołówek, wynotowuję
poszczególne, zapamiętane sceny, potem je coraz bardziej szczegółowo
obmyślam, aż w końcu zaczynam pisać i wtedy na ogół okazuje się, że tego
jest dużo więcej, niż myślałem na początku. Zaczynając rozdział o
Liberii, miałem wrażenie, że nic nie pamiętam, ale jednak w końcu
okazało się, że przechowywałem w głowie mnóstwo materiału.

Świat, który został przez pana opisany w „Hebanie”, jest ponad
siły ludzkie, a już na pewno ponad siły białego człowieka. Jak pan sobie
radzi podczas reporterskich wypraw do Afryki?

Podróże do Afryki nierozłącznie związane są z ryzykiem. Chorowałem tam
często i ciężko. Miałem gruźlicę, malarię i różnego typu inne choroby.
Praca w tamtejszych warunkach wymaga niezwykłej odporności fizycznej i
psychicznej. Niewątpliwie trzeba być fanatykiem swojego zawodu i
idealistą, aby wykonywać go w podzwrotnikowych upałach. Jestem swego
rodzaju wyjątkiem, ponieważ ludzie, którzy wyprawiali się tam na dłuższe
wędrówki, zazwyczaj umierali bardzo wcześnie. Życiorysy podróżników po
Czarnym Lądzie na ogół kończą się na trzydziestym, czterdziestym roku
życia. Afryka wykańcza wszystkich. Sami Afrykańczycy również nie żyją
zbyt długo. Już samo funkcjonowanie w tych surowych warunkach, wśród
wrogiej człowiekowi natury, jest wielkim wyczynem. Tutaj najcięższą
pracą jest walka o przeżycie. Cóż dopiero mówić o wydajności pracy… W
tropiku w ciągu dnia człowiek właściwie nie jest w stanie nic zrobić.
Ani fizycznie, ani umysłowo. Pracuje się wyłącznie o świcie i wieczorem.
Oczywiście są tam różne miejsca. Jeżeli ktoś był na przykład z
wycieczką turystyczną w Tunezji, to będzie zachwycał się pięknem plaży i
wspaniałym słońcem. Natomiast wnętrze Afryki jest naprawdę zabójcze i
trudno tam przeżyć.
Chorowałem wielokrotnie i to naprawdę bardzo ciężko. Umierałem nie raz,
przekonany, że to już koniec. I wie pan, co było najzabawniejsze? To,
że właśnie w takich momentach okazywało się, jak próżną istotą jest
człowiek. Wiedziałem, że w tym właśnie miejscu zginę, że nie ma już
dalej żadnej drogi. I nie to było straszne, że zginę, tylko to, że zginę
tak anonimowo, w jakimś bezludnym miejscu na pustyni czy w dżungli.

Podejrzewam, że spora część pana czytelników wyobraża sobie, że
podróżuje pan terenowym Land Roverem, obwieszonym kanistrami z wodą,
zaopatrzony w zapasy żywności i whisky. A wieczorami siedzi pan pod
palmą i jest sama przyjemność. Jak to wygląda w praktyce?

To są bardzo różne sytuacje. Afryka jest olbrzymim kontynentem.
Pięćdziesiąt trzy kraje zamieszkuje osiemset milionów ludzi. Najgorzej
jest na wsi. W miastach jest nieco lepiej, bo dociera tam na ogół jakaś
pomoc międzynarodowa, istnieje transport, którym można dowieźć żywność.
Stąd w krajach Trzeciego Świata obserwujemy tak duży pęd do miast. Mimo
że wyglądają one strasznie, bo nie ma w nich kanalizacji, oświetlenia i
innych podstawowych rzeczy, to jednak życie jest w nich lżejsze.
Natomiast na wsi jest naprawdę ciężko, zwłaszcza gdy przychodzi suchy
sezon. Wtedy bieda jest ogromna. Człowiek budzi się rano, jest piękne
słońce, wychodzi z lepianki i zaczyna chodzić po wsi z gromadą
bosonogich dzieci. Normalnie na świecie ludzie zabierają się do robienia
śniadania. Tu nie ma śniadania, bo nie ma co jeść. Czasami nawet trudno
zdobyć wodę.
Kiedy ostatni raz byłem w Afryce, w ciągu pięciu miesięcy straciłem
jedenaście kilogramów, mimo że jestem raczej szczupłej budowy. Życie w
Afryce jest naprawdę trudne. Także dla reportera. Ale inaczej nie można
poznać prawdziwej Afryki. Oczywiście, można pojechać do hotelu „Hilton” i
tam zamieszkać. W niektórych miastach są takie enklawy luksusu. Hotel z
basenem, obsługą i żywnością importowaną samolotami z Europy. To
wszystko jest, tylko że to nie jest Afryka. Jeśli mam mieszkać w
„Hiltonie” w Nairobi, to czemu nie w „Hiltonie” w Paryżu? Po co jechać
aż do Nairobii?

Jak wysoki jest poziom ryzyka pracy reportera?
Poziom ryzyka? Bardzo wysoki! W Sahelu Północnym, Mali, Czadzie czy w
Nigrze wrogie plemiona walcząc ze sobą, czasami zasypują studnie, żeby
przeciwnik nie mógł wydobyć wody. Zdarza się również, że je zatruwają,
co jest jeszcze gorszą bronią, jaką posługują się w tych walkach. Wtedy
jest tragedia, bo jeśli nie ma się żadnego środka transportu, nigdzie
się człowiek już nie wydostanie. Zostaje tylko umieranie z pragnienia. W
ogóle brak wody oznacza śmiertelne zagroenie. Nieraz samochód psuje się
w miejscu oddalonym od wioski o dziesiątki kilometrów. I co wtedy?
Koniec.
Kiedyś w Ogadenie ugryzł mnie skorpion. To było na pustyni
somalijsko-etiopskiej. Do najbliższego szpitala dziewięćset kilometrów
bezdroży. Beznadziejna sprawa. W takich sytuacjach następuje jednak
niezwykła mobilizacja organizmu. Człowiek ma przeraźliwie jasną
świadomość, że gdy się rozchoruje, to umrze. W miejscach, gdzie nie
można liczyć na żadną pomoc, człowiek po prostu nie choruje! To skądinąd
dowód potwierdzający wagę czynnika psychicznego w chorobach ludzkich.
Tam po prostu człowiek wie, że jeśli podda się chorobie, to już nie
będzie z tego wyjścia.

Czy warto tak ryzykować dla napisania kolejnej książki? Co uzasadnia pobyt w tym koszmarze?
Afryka ma dużo ciemnych stron, ale jest na tym kontynencie także wiele
wspaniałych rzeczy. Mnie na przykład fascynuje odmienność kultur
afrykańskich. A ryzyko? Jeżeli ktoś jest międzynarodowym reporterem i
zajmuje się reportażem zagranicznym w Trzecim Świecie, to musi w swoją
pracę wkalkulować ryzyko utraty życia. Co roku ginie około stu moich
kolegów. Kiedy pilot wsiada do samolotu, też nie wie, czy wyląduje. Po
prostu istnieją zawody, które niosą ze sobą pewne ryzyko. Znajdując się w
samym środku wojny, nie zastanawiam się nad ryzykiem, nie myślę o
niebezpieczeństwie. W tym momencie fascynują mnie same wydarzenia. Chcę
być ma miejscu, zobaczyć, zapamiętać. Refleksje przychodzą później.
Wtedy dopiero mogę się zastanowić, czy to było rozsądne. Natomiast w
momencie, gdy gdzieś obok toczy się bitwa, przetacza się front i ktoś mi
mówi: „Słuchaj, jest szansa tam dotrzeć”, to ja się nie zastanawiam.
Jadę!

Ale co to jest? Instynkt kibica? Pasja włóczęgi? Narkotyk niebezpieczeństwa?
Gdy się zaczyna podróżować, to się tego na pewno nie wie. Praca
reportera, jak wiele innych, kusi tym, co najprzyjemniejsze. Można
przeżyć przygodę, zobaczyć świat. Myślę, że fascynacja światem leży u
źródeł tego zawodu. Jest taka grupa ludzi, którzy rodzą się z potrzebą
zobaczenia świata, przeżycia go. W historii było tysiące Kolumbów. Oni
nie mieli żadnego konkretnego powodu, dla którego podejmowali tak trudne
wyzwania, nikt ich do tego nie zmuszał. To ludzie, których pociągała
droga, ludzie, którzy musieli być w nieustannym ruchu, ludzie, których
fascynowała zmiana. Ja do tych ludzi należę. Nie mogę wytrzymać w jednym
miejscu. To jest we mnie i nie potrafię tego racjonalnie wyjaśnić.
Przyzwyczajenie, jak mówił Proust, staje się drugą naturą człowieka. Mój
zawód stał się moją drugą naturą.

Chciałbym zapytać o aspekt moralny takich podróży. Wielokrotnie
mogłem wyjechać do Indii, bo mam tam przyjaciół. Ale się bałem,
ponieważ wiedziałem, że znajdę się w sytuacji konfrontacji z koszmarną
biedą, na którą nic nie mogę poradzić, z umierającymi na ulicach, z
dziećmi patrzącymi mi w oczy… Afryka, którą pan opisuje, to coś
jeszcze gorszego. Zastanawiam się, jakie jest poczucie człowieka, który
niby partycypuje w tym nieszczęściu, ale jednak w każdej chwili może
wrócić do swojego mieszkania Warszawie. Jak to jest z pana sumieniem,
gdy patrzy pan na ten umierający świat?

Nawet częsty kontakt z ludzkimi dramatami, z nędzą, ze śmiercią, będący
nieodłączną częścią tych wypraw, nie osłabił mojej chęci poznawania.
Mimo że bardzo dużo ludzi umiera, to jednak ciągle nas przybywa. Nie
zastanawiamy się nad tym, ale każdego roku na naszej planecie rodzi się
sto milionów ludzi. Przy całej biedzie, nędzy, chorobach, które są na
świecie, biologia ludzka jest niesłychanie dynamiczna. Kiedy
przyjechałem do Afryki pierwszy raz, w latach pięćdziesiątych, kontynent
ten liczył dwieście dwadzieścia milionów ludzi. Teraz jest ich ponad
osiemset milionów. To jest czterokrotny przyrost naturalny, który wciąż
utrzymuje swoje tempo. Wszystko to dokonało się na moich oczach, na
przestrzeni zaledwie kilkudziesięciu lat życia zawodowego. Jest śmierć,
ale jest i życie. Ten świat jest pełen sprzeczności, pełen paradoksów.
Trzeba tam jeździć, aby móc zauważyć dokonujące się zmiany. Ale przede
wszystkim po to, by mówić o problemach i potrzebach tamtejszych
społeczności.
Wielkie sieci telewizyjne, wielkie media próbują nie dostrzegać
trudności Czarnego Lądu. My, Europejczycy pamiętamy tylko o sobie, a
przecież stanowimy zaledwie niewielką część świata. Jeżeli mówimy o
kulturze, o literaturze, myślimy o Europie, ewentualnie o Stanach
Zjednoczonych czy Kanadzie. Świat jest bez porównania większy. Dwie
trzecie ludzkości mieszka poza obrębem nobilitowanego przez nas kręgu
kulturowego. Nie wolno nam pomijać problemów dręczących kraje
nierozwinięte. Uważam, że moralnym obowiązkiem każdego reportera jest
mówienie o nędzy i niesprawiedliwości gnębiących kraje Trzeciego Świata.
Ten zawód ma w sobie bardzo dużo z misjonarstwa.
Problem świata polega na tym, że większość ludzkości milczy. Mówię o
ludach Trzeciego Świata. To właśnie tamtejszą większość w języku
angielskim określa się mianem „silent majority” –  milczącej
większości. Tylko nieliczne kultury wykorzystując środki techniczne,
głoszą swoje racje. Społeczności najbiedniejszych państw nie mają głosu.
Ludzkość w swojej większości jest milcząca. Ci nędzarze rano wstają,
idą na pole, pracują, wypędzają bydło, głodują. I milczą! Nikt w ich
imieniu nie przemawia, a oni sami też nie mówią, stąd  myślę, że
rola reportera, misjonarza czy działacza charytatywnych lub innych
organizacji międzynarodowych, nie kończy się na bezpośredniej pomocy. W
imieniu tych ludzi trzeba również przemawiać, w ich imieniu należy
mówić. Dlatego ktoś powinien mówić w ich imieniu. Właśnie tak widzę
swoją rolę jako pisarza. Jest to rola tego, który mówi w imieniu
niemających głosu.

Oprócz reportażu uprawia pan z upodobaniem formy zwane
lapidariami. Sytuują się one w modnym nurcie uprawianym przez wielu
pisarzy, takich jak Konwicki, Herling-Grudziński, Lem, Miłosz, Brandys,
Szymborska, który możemy nazwać raptularzem, silva rerum, dziennikiem
intelektualnym. Czy nie boi się pan jazdy w tak wielkim peletonie?

Nie, nie boję się. Ostatecznie my wszyscy nie umawialiśmy się, że
będziemy pisać w podobny sposób. Sytuacja, o której pan mówi, nie jest
rezultatem żadnej tajnej uchwały, ani koleżeńskiej umowy. Czasem po
prostu przychodzi w literaturze taki moment, gdy nagle powstaje sporo
podobnych do siebie utworów i wszyscy zaczynają nadawać swe myśli jakby
na tym samym paśmie częstotliwości. Myślę, że to się wiąże z obecną
sytuacją: żyjemy przecież na przełomie drugiego i trzeciego tysiąclecia,
czyli w okresie głębokiej i gruntownej transformacji, a zarazem tak
wielkiego przyspieszenia procesów historii, iż nic nie da się już
uchwycić w większych formach literackich. Pisarz tworzy pod silnym
naciskiem bieżących wydarzeń. Pośpiech, w jakim teraz żyjemy i tempo, w
jakim rozgrywają się wypadki na świecie, powodują, że coraz bardziej
zwiększa się nacisk czytelników, którzy chcą wiedzieć wszystko już,
natychmiast, momentalnie! Oni nie chcą czekać, aż ktoś po wielu latach, w
jakiejś nieokreślonej przyszłości napisze wielką powieść, trylogię,
tryptyk, epicką panoramę, esej lub coś podobnego. Istnieje tu więc
presja dwustronna: tego chcą sami pisarze, ale również czytelnicy. W
każdym razie impulsem podstawowym jest to ogromne przyspieszenie i
potrzeba natychmiastowego odreagowania. Literatura znalazła się pod
szaloną presją rzeczywistości, polityki, i tego wszystkiego, co się
teraz dzieje na świecie.

I w efekcie, chcąc zaspokoić to oczekiwanie, musi pan przebijać się
przez całą Niagarę książek podobnego gatunku. Myśli pan, że właśnie pana
głos będzie bardziej od innych słyszalny?

Nie wiem. Naprawdę nie wiem! Ja zawsze chodzę własnymi ścieżkami i po
prostu nie zastanawiam się nad tym. Staram się pisać dość kameralnie,
bez względu na to, czy dotyczy to jakiejś kolejnej podróży, czy są to
refleksje na temat przeczytanych książek lub natury pisania. We
wszystkim co robię, próbuję mówić własnym głosem – indywidualnym,
ściszonym. Nie umiem krzyczeć…

Pan opisuje w tej  książce, niezbyt zresztą pochlebnie,
kształtujące się na naszych oczach nowe społeczeństwo
telewizyjno-komputerowe, które nie jest już w stanie czytać długich
powieści i może przyjmować wyłącznie krótkie informacje. Wszystkie
kolejne „Lapidaria” składają się z malutkich rozdzialików i
podrozdzialików, a zatem właśnie krótkich informacji. Wygląda więc na
to, że napisał je pan dla tej generacji telewizyjnej, która pana
przeraża.

W tym nie ma aż tak wielkiego rozmysłu, jak pan podejrzewa. To polega
raczej na intuicyjnym wychwytywaniu tego, co się dzieje wokół nas. Na
podstawie reakcji czytelników, które do mnie docierają, odnoszę
wrażenie, że oni tego właśnie oczekują, że to jest w tej chwili
najbardziej potrzebne. Jak powiedziałem przed chwilą, trudno jest
obecnie stworzyć szeroką panoramę lub jakąś wielką syntezę, bo krajobraz
zjawisk i wydarzeń wokół nas nieustannie się zmienia, a obrotowa scena
świata obraca się w przyspieszonym tempie. Nie sposób jej teraz inaczej
opisać. Naprawdę.

Pański image literacki, i to w skali europejskiej, albo nawet
światowej, to wizerunek kogoś, kto dociera do najbardziej zagrożonych i
zabitych dechami krańców świata. Tymczasem to utwór będący rodzajem
księgi domowej, zbioru notatek, impresji, komentarzy i wypisów z dzieł
innych autorów.

Myślę, że w tym wszystkim nie ma sprzeczności. Samo słuchanie i
patrzenie dzisiaj nie wystarcza. To zdecydowanie za mało. Obecnie żyjemy
w świecie tak złożonym i trudnym, a wokół nas dzieje się tak wiele
rzeczy, że nieustannie musimy sprawdzać, co myślą na ten temat inni,
konsultować się i radzić, sięgać po coraz to nowsze lektury. Dzisiaj po
prostu świata nie da się ogarnąć umysłem jednostki, ponieważ nasza
wiedza jest sumą wielu informacji, oglądów i punktów widzenia.
Rzeczywistość globalną można poznać wyłącznie poprzez zbiorowy,
kolektywny umysł. W każdym razie nie jednostkowy. Gdzieś w epoce
Platona, Arystotelesa i św. Augustyna było to może jeszcze możliwe. Ale
już nie dzisiaj. Te czasy skończyły się bardzo dawno.

Ale tak w ogóle pan zdaje się uważać, że reporter to jakby coś mniej niż pisarz?
Nie, wcale tak nie uważam. Wszystko zależy od tego, jaki jest to pisarz
i jaka jest to książka. Stąd reportaż może być tak samo dobry, jak i
zły artystycznie. Ja w ogóle nie dzielę książek w ten sposób. Jeżeli
utwór jest dobry, to swą wartość zachowuje niezależnie od tego, w jakim
gatunku i w jakiej konwencji został napisany, a jeżeli jest zły, to
nawet jeżeli należy do gatunków tak nobilitowanych jak powieść, to jest
to dla mnie po prostu książka zła. Jakość tekstu jest jedynym
wyznacznikiem miejsca w literaturze.
Moje podejrzenia nie są wyssane z palca. One rodzą się stąd, że
„Lapidaria” są kolejnym już krokiem na drodze ku literackości,
eseizacji, nawet liryzacji tworzywa. W niektórych partiach znajdujemy
fragmenty wręcz jak z poezji Audena. Reporter-poeta to ostatecznie dość
niezwykłe połączenie. Przypominam panu, że ja już wcześniej pisałem
wiersze. Niedawno wydałem jeden tom, a teraz przygotowuję następny.
Prawdą jest jednak, że wiersze piszę rzadko i nie czuję się specjalnie
poetą, niemniej poezja jest dla mnie bardzo ważnym ćwiczeniem. Po
pierwsze, są tematy, których nie da się inaczej powiedzieć niż wierszem i
wtedy ma to swoje uzasadnienie merytoryczne i artystyczne; po drugie,
dyscyplina, jaka potrzebna jest do napisania wiersza, jest znakomitym
ćwiczeniem słowa, wspaniałym doświadczeniem precyzji sformułowania,
skrótu myślowego, obrazu. Mówiąc więc krótko, bardzo sobie cenię poezję
jako rodzaj kontaktu z warsztatem pisarskim, z językiem, a przede
wszystkim ze słowem.

Nie zaprzeczy pan jednak, że w swojej prozie ewoluuje pan od
reportażu ku prozie eseizowanej, nasyconej refleksją socjologiczną,
politologiczną, etnograficzną, kulturoznawczą itd., itd.

Trudno mi zręcznie odpowiedzieć na tak postawione pytanie. Generalnie
zmierzam do tego, aby stworzyć taki sposób pisania, którego nie da się
zresztą dzisiaj jednoznacznie zakwalifikować, stąd nazywam go na swój
użytek „nowym tekstem”. Jego zadaniem byłaby próba zbliżenia się do
obrazu współczesnego świata. Oczywiście wiadomo, że tego się nie da
odtworzyć w zupełności i cały wysiłek musi siłą rzeczy zmierzać ku
aproksymacji, więc tylko stopień tego zbliżenia może być oceniany jako
poziom wartości tego tekstu. Jak długo moje usiłowania mają charakter
eksperymentu, w ogóle nie zastanawiam się nad tym, jaki to będzie
gatunek. Ja po prostu chcę napisać tekst, który w moim przekonaniu i
doświadczeniu jest najbliższy i najwierniejszy temu, co mnie
otacza.  A teraz jak to będzie zakwalifikowane i nazwane, to już
jest sprawa krytyków i badaczy, nie moja.